Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-07-2018, 22:36   #14
Col Frost
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
Pierwsza część planu Seana spaliła na panewce. Nie wziął się do pracy z samego rana, bo nie udało mu się podnieść z łóżka przed dziewiątą. Nie można powiedzieć, że był tym faktem zaskoczony, raczej był to dla niego typowy poranek. Zwykle budził się będąc już spóźnionym, do tego z wyschniętym językiem i gardłem oraz bolącą głową. Mimo tego wieczorami zawsze się łudził, że tym razem uda mu się wstać na czas.

Wreszcie około dziesiątej opuścił swoje mieszkanie, jednocześnie starając się przypomnieć sobie wymyślony poprzedniego wieczora plan. W sklepie na dole kupił piwo, które wypił po drodze do pierwszego celu podróży, jakim był Dziurawy Kocioł. Nie liczył, że już w pierwszym odwiedzonym przez niego lokalu uda mu się spotkać kogoś ze swojej “listy”. Wyglądało jednak na to, że szczęście mu sprzyja - może Lazaras miał w tej kwestii trochę racji? Na tym samym miejscu, na którym Irlandczyk siedział poprzedniego dnia, gdy Tom wręczył mu wiadomość od Daubneya, zasiadał teraz Gary Setchell. Był to około 30-letni mężczyzna o krótkich blond włosach, bystrych zielonych oczach i dość szkaradnym bulwiastym nosie, który wyglądał jak gdyby przynajmniej kilka razy go łamano, co zresztą rzeczywiście miało miejsce - ryzyko zawodowe, jak sam mawiał.

Gary zajmował się bowiem handlem różnego rodzaju, najczęściej podejrzanymi, a czasami wręcz niebezpiecznymi, przedmiotami. Znał całą masę przemytników i miał kontakty wśród ludzi lubujących się w czarnej magii, przez co w jego ręce często wpadały najrozmaitsze artefakty. Chyba nawet sam Borgin, który oficjalnie działał legalnie, więc czasami musiał się “hamować”, nie miał takiego rozeznania w środowisku. Poza tym Gary był zawsze pierwszym do sprzedawania różnego rodzaju fałszywych amuletów, na które popyt rósł zwłaszcza w trakcie różnego rodzaju klęsk żywiołowych. Ciekawe o ile zdążył się już wzbogacić na trwającej epidemii?

- Siemasz, Gary! - przywitał go Sean, stając przed jego stolikiem. - Kopę lat! Masz coś przeciwko temu, żebym się dosiadł? Nie lubię pijać samotnie, a ostatnio trudno tu spotkać kogoś znajomego. No, ale dzisiaj szczęście się do mnie uśmiechnęło. Co pijesz? Może postawić ci szklaneczkę?

Setchell zmierzył go czujnym spojrzeniem. Facet zawsze wypatrywał nadchodzących kłopotów, ale dzięki temu zwykle był na nie przygotowany i mógł skutecznie ich unikać. Sean, pod ciężarem jego spojrzenia, jak zwykle poczuł się, jakby te kłopoty przynosił ze sobą. Gary upewnił się jeszcze, że jego znajomy jest sam, po czym przemówił:

- Co tu robisz, Krętaczu? - Sean wewnątrz siebie głośno westchnął. Jeśli Setchell go tak nazywał, zawsze po tym był dość… uszczypliwy. - Słyszałem, że ostatnio kręcisz się w towarzystwie aurorów i innych ludzi z Ministerstwa. Czyżby Twoje aspiracje urosły wyżej niż... - tu zawiesił na chwilę głos patrząc na Keane'a z bardzo denerwującym uśmieszkiem - bycie tatuażystą?

Oczywistym było, że dobry humor mu dzisiaj nie sprzyja. Co więcej jego uwaga nie mogła być przypadkowa. Sean zaczął żałować, że wybrał się do ministerstwa. To znaczy jeszcze bardziej niż wcześniej. Na razie jednak postanowił rżnąć głupa:

- Dam ci pewną radę, stary - odsunął sobie krzesło i usiadł. - Nie słuchaj wrednych plotek. Zwłaszcza jeśli rozpowiada je Ryan Fryatt. Facet wkurza się na mnie odkąd dwa lata temu zrobiłem chałupę Bruce’ów, na którą on też się zasadzał. Ubiegłem go, a on rozpowiada jakieś dziwne rzeczy na mój temat. Pod koniec zeszłego roku dowiedziałem się na przykład, że wstąpiłem do gangu goblinów. No, to czego się napijesz?

- Dla mnie ognista whisky - stwierdził Gary, który nigdy nie przepuścił okazji do darmowego trunku. Szybko jednak dodał - To zabawne Krętaczu, że o nim wspomniałeś, bo dostałem już z paru źródeł informację, że byłeś na zebraniu w Ministerstwie w sprawie tej cholernej plagi. Także to, że byłeś razem z dwoma aurorami oraz, że zostałeś po zebraniu, aby porozmawiać sobie z ministrem magii i jego przydupasem - posłał Seanowi chłodne spojrzenie.- Cokolwiek kombinujesz i jakiegokolwiek układu dokonałeś z Ministerstwem, ja nie chcę być tego częścią, rozumiesz? I nie wmawiaj mi, że chcesz się zająć mugolizmem, ani o tym jaki szlachetny się stałeś. Co ty kręcisz, Krętaczu?

Mężczyzna dopił resztę swojego dymiącego kufla, patrząc nadal czujnie na swojego towarzysza i rzucając co jakiś czas wzrokiem w stronę drzwi. Sean przewrócił teatralnie oczami.

- Niczego nie kręcę i nie chcę się zajmować żadnym mugolizmem. Czy ja wyglądam na uzdrowiciela? Myślisz, że jutro zobaczysz mnie w kitlu ze św. Munga?! - próbował udawać złość. - Dobrze wiesz, że jestem metamorfomagiem, wielokrotnie użyczałem ci moich nietypowych umiejętności. Naprawdę uważasz, że gdybym udał się do Ministerstwa, zrobiłbym to z własną, wszystkim znaną, gębą? Mówię ci, że to ten dupek opowiada jakieś bzdury, widać całkiem sporo ludzi w nie uwierzyło. A jeśli ty też zaczniesz je rozpowiadać, to tą twoją wielokrotnie łamaną kichawę, połamię ci jeszcze raz, kapujesz?

Niestety sprowadzenie rozmowy na tory plagi było już niemożliwe, a przynajmniej nie bez przyznania się do pracy dla Ministerstwa. Sean postanowił więc dalej udawać idiotę i ratować resztki reputacji. Nie wiedział ile jest prawdy w tych “paru źródłach informacji”, o których wspomniał Setchell, ale jeśli wkrótce rozniesie się, że był na tym cholernym zebraniu, może przestać pokazywać się w większości miejsc, w których zwykł przebywać.

- Wiesz co? Jakoś minęła mi ochota na wspólnego drinka - wstał i skinął na barmana. - Tom, nalej temu durniowi szklaneczkę ognistej, na mój koszt. Zapłacę jak będę wracał - następnie ruszył do drzwi prowadzących na podwórze, skąd miał zamiar przedostać się na Pokątną.

Nie dotarł jednak do drzwi, bo nim jeszcze zdążył zrobić pierwszy krok, zatrzymało go szarpnięcie za rękę. Gary szarpnął go na tyle mocno, że wylądował na siedzeniu, z którego przed chwilą wstał. Stary “przyjaciel” uśmiechał się paskudnie. Był to ten rodzaj uśmiechu, który rzuca się koledze w barze, tuż przed pieprznięciem go krzesłem.

- Siadaj, Krętaczu. Jeszcze nie skończyliśmy. Odpuść sobie te groźby, są tyle warte co twoje fanty - Gary puścił rękę Seana. - Gdybyś dalej ściemniał, jaki to szlachetny jesteś i że tylko chcesz się napić, to wykopałbym cię szybciej niż goblin podróbkę galeona. Ale nadal jesteś tak tępy jak wcześniej, to dobrze wróży - znów się uśmiechnął, po czym nagle nabrał nieco powagi. - Byłeś głupi Sean i lekkomyślny, zawsze byłeś, a ostatnimi czasy jeszcze ci się pogorszyło. Zebranie było otwarte, było na nim wielu naszych… przyjaciół. Wszyscy jednak, poza Tobą, zmienili swój wygląd… Przestań więc ściemniać i powiedz czego chcesz.

Wówczas do stolika podszedł Tom i postawił na nim szklankę whisky, a następnie spojrzał na Irlandczyka spode łba.

- Dwa sykle Keane - oznajmił. - następnym razem rozliczysz się za ostatnie piwo. Już koniec z zaleganiem, nie płacisz, nie pijesz.

- Masz, stary sknero - powiedział Sean, kładąc na blacie dwie srebrne monety.

Czekając, aż Tom się oddali, próbował na szybko przeanalizować swoją sytuację. Mógł dalej wpierać Setchellowi, że nigdy nie był w gmachu Ministerstwa, a ten ktoś na zebraniu najwyraźniej podszył się pod niego. Podejrzewał jednak, że choć było to całkiem prawdopodobne, Gary nie uwierzy. Już dawno uznał, że Keane był obecny na zebraniu i choćby przedstawić mu niepodważalny dowód, że było inaczej, zdania nie zmieni. Zresztą takiego dowodu nie było, bo ten drań miał świętą rację. Pozostawała więc tylko druga możliwość.

- Dobra, dobra… - odezwał się tonem, który jak miał nadzieję, przywodził na myśl rezygnację. - Jest taki jeden bogacz. Nie pytaj mnie jak się nazywa, bo nie powiem, każdy pilnuje własnych interesów. W każdym razie jego syn się zaraził i “zmugolał”. Staruszek proponuje bajeczną nagrodę każdemu, kto pomoże go uleczyć. Początkowo chciałem to olać, miałem lepsze rzeczy do roboty. Zasadzałem się na dom Nottów, ale skurczybyki wyjechały z Londynu, licho wie dokąd. Mogłem wypatrzyć sobie nowy cel, ale w obecnej atmosferze strachu to tylko kwestia czasu zanim wszystkie bogate rodzinki wyniosą się na wieś. Pomyślałem sobie, co mi szkodzi spróbować ze staruszkiem-bogaczem? Usłyszałem o spotkaniu w Ministerstwie. Swego czasu jeden auror, niejaki Daubney, przydybał mnie na jednej robótce. Sprzedałem mu jakieś informacje o goblinach i uniknąłem więźnia. Teraz wmówiłem mu, że mogę być przydatny w tej sprawie i dzięki temu znalazłem się na zebraniu, a co więcej mogłem zostać nieco dłużej, niż większość. Kapujesz?

Gary podrapał nieogoloną brodę.

- I tak ci nie wierzę, Krętaczu, ale wiem, że donosicielem nie jesteś, a zawsze lubiłem twoje pokręcone bajeczki. Ciekawe czemu bogacza-staruszka po prostu nie skubnąć...

- Nie jestem kieszonkowcem - przerwał Sean. - Zresztą, ile on może nosić przy sobie?

- Nieważne - Gary pociągnął zdrowo ze szklanki, którą przyniósł Tom. - Masz coś na sprzedaż? Bo jak dalej będziesz ściemniać, że przyszedłeś do mnie na drinka, to wychodzę.

- Tylko udział w zyskach, jeśli mnie nakierujesz na coś ciekawego.

- Ciekawego? - Gary niemalże wybuchnął śmiechem. - Ludzie się wieszają, sprzedają wszystko aby kupować talizmany i eliksiry. Co jeszcze ciekawego chcesz wiedzieć? Masz całe domy puste i niechronione, bo ludzie panikują i szczają pod siebie ze strachu przed chorobą. Cały świat zwariował - raz jeszcze napił się whisky. - Ta rozmowa będzie cię kosztować pięć galeonów, ale to nie jest warte tej ceny. Jedyne co dla ciebie mam to plotki, w których jedna jest bardziej zwariowana od drugiej.

- Puste domy, niezabezpieczone… - powiedział z odrazą Sean. - Pięć galeonów to dużo jak na pufka w worku. Dam ci dwa.

- Cztery i jeszcze jedna whisky dla mnie. Znasz zasady, mi tam nie zależy - Gary wychylił szklankę do dna.

- A mi ma niby zależeć? Sam mówiłeś, że to nic nie warte informacje. Dwa i dwie whisky

- Dwa i butelka whisky, to może się jeszcze dogadamy. Jeszcze na tym zarobisz - uśmiechnął się i wyciągnął do Keane'a rękę.

- Niech będzie - Sean uścisnął wyciągniętą dłoń, a następnie kiwnął na Toma. - Ale otworzysz ją jeszcze przy stole. Uczknę sobie szklaneczkę, od rana strasznie mnie suszy.

Tom posłusznie przyszedł z butelką i jeszcze jedną zakurzoną szklanką. Skasował za to galeona i trzy sykle. Setchell tymczasem łapczywie odkręcił butelkę i nalał whisky do dwóch szklanek. Do swojej nalał trochę więcej.

- Wiele krąży plotek o chorobie - podjął. - Jedni mówią, że to kara za grzechy, inni, że to jakiś żądny władzy czarnoksiężnik. Jeszcze inny mówią że to atak innego kraju, goblinów, a nawet mugoli - opróżnił szklankę jednym łykiem i nawet się nie skrzywił. Od razu też nalał sobie kolejną. - Ludzie wariują, a świat schodzi na psy. Nikt nie wie co się dzieje, jak mogłeś usłyszeć na zebraniu ważniaków z Ministerstwa. Nie ma nawet kogo skubać. Nawet naszym się dostaje. Zielonka przerzucał ostatnio amulety przez granice, w Polsce to samo co u Nas. Lee twierdzi, że mugol pogonił go jakimś błyskającym ustrojstwem i że nie mógł go ogłuszyć. Michaels wyjechał do Ameryki tylko po to, żeby wrócić prosto na przesłuchanie do Ministerstwa. Coś tam przeskrobał i go deportowali. Ludzie dostają na łeb. Toby przerzucił się na plądrowanie grobów i katakumb, jak zwykły łamacz zaklęć od Gringota, ale zrezygnował przy drugim, bo nie przedarł się przez pierwsze zaklęcia - zastanowił się chwilę. - To chyba ważniejsze rzeczy, coś jeszcze chcesz wiedzieć?

- A ty nie importowałeś ostatnio czegoś ciekawego?

- Chłopie… nie musiałem. Talizmany i eliksiry przeciwko chorobie to żyła złota! Bierzesz kamyk, rzucasz zaklęcie żeby świecił i sprzedajesz za dziesięć galeonów! Sprzedałem z pół tony kamyków. Nikt nie chce kupować dwukierunkowych lusterek, ani czarnoksięskich śmieci. Wolą kupić wodę z żółcią szczuroszczeta, żeby ochroniła ich przed mugolizmem.

- Domyślam się - mruknął Sean. - A wcześniej? Znaczy przed zarazą?

Gary zamyślił się na chwilę.

- Nic nietypowego. Standardowe śmieci, trochę przeklętych drobiazgów. Nic ciekawego. Wybacz, ale i tak nie podam ci kontaktów, gdzie co poszło, rozumiesz, muszę utrzymywać reputację nawet w tych czasach.

- Jasne, jasne. Przecież tacy jak my nie prowadzą ksiąg rachunkowych - stuknął szklanką o szklankę Setchella i wychylił do dna. Lekko się skrzywił. - W porządku, dzięki za towarzystwo, będę się zbierał. Do następnego razu - to powiedziawszy wstał i ruszył w stronę drzwi na podwórze.
Gary skinął tylko głową i nalał resztę butelki do szklanki.

“No i nie wziął tych dwóch galeonów” pomyślał Sean z zadowoleniem, gdy znalazł się już na zewnątrz. Nim stuknął różdżką w mur, w którym ukazuje się przejście na Pokątną, rzucił na siebie zaklęcie bąblogłowy. Nie cierpiał go stosować, uważał że wygląda w nim głupio, ale ulica w tych czasach przedstawiała paskudny obraz. Ujrzał go w pełni swej okropności, gdy wreszcie znalazł się po drugiej stronie muru. Większość sklepów była zamknięta, w przypadku niektórych właściciele pozabijali drzwi i okna deskami. Ruch był jednak spory, jak zawsze. Z tą różnicą jednak, że na znaczną część tłumu składały się teraz osoby w starych, dziurawych lub połatanych szatach, a czasem ubraniach mugoli, błagające o wsparcie. Wszyscy oni stracili moc. Sean poczuł zimny dreszcz, przemykający mu wzdłuż kręgosłupa. Oby wkrótce do nich nie dołączył.

Ruszył śmiało przed siebie, nie oglądając się na nikogo. Wolał nie zatrzymywać się tu na dłużej. Parę razy dostrzegał kątem oka ręce, wyciągające się ku niemu w nadziei na to, że rzuci im monetę, czy dwie, ale zamiast tego tylko przyspieszał kroku. Wreszcie dotarł do końca ulicy i skręcił w Horizont Alley, a tam skorzystał z drzwi, nad którymi wisiał szyld przedstawiający fontannę.

W pubie było całkiem sporo osób, toteż Keane'owi zajęło trochę czasu zorientowanie się, że nie ma tu nikogo z jego znajomych. Nawet barman wydał mu się obcy, musieli zatrudnić kogoś nowego. Uznał więc, że nie będzie go o nic wypytywał, zamówił tylko piwo i usiadł w kącie. W sumie dobrze się składało, będzie miał okazję, by przemyśleć wszystko, co usłyszał od Setchella.

W pierwszej kolejności skupił się na tym czego dowiedział się na własny temat. Każdy, kto ma jakiekolwiek kontakty, w ciągu tygodnia będzie wiedział, że Sean był poprzedniego dnia w Ministerstwie. Część z nich wie o tym już dzisiaj. Znacznie komplikowało to jego zadanie. Gdy będzie wypytywał o cokolwiek, automatycznie będzie posądzany o bycie donosicielem. Musi coś z tym zrobić. Krok pierwszy: nie pojawiać się już w gmachu Ministerstwa. Kto by pomyślał, że jest ono tak łatwo infiltrowane? I kto by pomyślał, że zwykłych złodziei, przemytników i innych takich, temat plagi zainteresuje tak bardzo, że zjawią się na spotkaniu w znacznej liczbie? Ciekawe czy to oznacza, że był tam też ktoś, kto mógł mieć coś wspólnego z jej wywołaniem? Czy już wiedzą kto stara się ich wyśledzić? A jeśli tak, to co zamierzają z tym kimś zrobić? Rozejrzał się niespokojnie wokół, jak gdyby spodziewał się zobaczyć kogoś z różdżką wycelowaną w jego pierś. "Spokojnie, chłopie. Nie daj się zwariować" mówił do siebie w myślach.

"Skupmy się na czymś innym". Zaczął zastanawiać się nad tym, co Setchell mówił potem. Lee Smith został pogoniony przez jakiegoś mugola z dziwnym urządzeniem - dosyć ciekawe, o ile tym urządzeniem nie był zwykły pistolet. Z kolei Chris Michaels uciekł do Stanów, ale go stamtąd deportowali z powrotem. To chyba była najważniejsza informacja. Nietypowe zachowanie jak na niego. Oczywiście mógł się załapać na jakąś grubszą robotę za oceanem, ale dał się złapać, więc wrócili go z powrotem. Miał chyba nawet wyrok w zawieszeniu, więc prędko nie wyjdzie. Daubney grzebie dzisiaj w archiwum, warto go o tym poinformować, może znajdzie coś ciekawego na temat tej sprawy.

Wyciągnął z kieszeni lusterko...


W Skaczącym Garnku nie dowiedział się niczego ciekawego. Spotkał tam co prawda Ryana Fryatta, którego wcześniej starał się "wrobić" w rozpowszechnianie plotek na jego temat, a także Rudyka zwanego Niewielkim, ale nie byli w stanie powiedzieć mu nic interesującego. Było już koło piętnastej, gdy zawitał pod Białą Wywernę na Nokturnie.

- Kogo to moje piękne oczy widzą? - rzucił od progu.

Jego piękne oczy widziały otyłego i łysiejącego mężczyznę, siedzącego przy jednym ze stolików z jakąś młodą damą, która spokojnie mogłaby być jego córką, a w sprzyjających okolicznościach nawet wnuczką. Keane odnosił jednak wrażenie, że wcale nie są spokrewnieni. Tym, co najbardziej rzucało się w oczy w wyglądzie mężczyzny były krzaczaste, czarne wąsy, spod których nie sposób było dojrzeć ust ich właściciela. Spomiędzy nich wyłaniał się tylko papieros, atrybut z którym tenże człowiek nie rozstawał się prawie nigdy. Keane podejrzewał nawet, że gdyby go kiedyś zobaczył niepalącego, mógłby go nie poznać. Mężczyzna nazywał się Jacek Zielonka, lub jak go Sean nazywał:

- Jackie! - Irlandczyk przysiadł się bez pytania o zgodę i machnął na barmana, by ten przyniósł mu coś do picia. - Dawno cię nie widziałem - całkowicie zignorował towarzyszkę Zielonki. - Co porabiasz ostatnio? - starał się mówić niezbyt wyraźnie, udając lekko “podchmielonego”, co zresztą nie było takie trudne, bo przecież był już po kilku drinkach.

Jacek spojrzał przeciągle na swojego rozmówcę. To interesujące, być może nawet trochę niepokojące, ale ten człowiek nieważne ile by wypił, nieważne w jakim byłby humorze, zawsze wyglądał tak samo. Jak by miał ochotę komuś przywalić. Jednak na widok Seana jakby się ucieszył, a przynajmniej oczy mu się zaświeciły. Mówił z silnym słowiańskim akcentem. Był czas, że w ogóle nie mogli się dogadać. Polski i irlandzki akcent nijak do siebie nie pasowały. Udało się to dopiero po pijanemu.

- Sean! Napij się ze mną! Co do mnie, to porabiam to co zwykle, same służbowe wyjazdy - zaciągnął się papierosem, odkładając go na chwilę, by uścisnąć przyjacielowi rękę. - A co u Ciebie? Masz dla mnie coś ciekawego?

- Może by się coś znalazło - odpowiedział Sean. - Coś co warto by przetranspytro… przetrynpso… prze-tran-prosty… przewieźć do wschodniej Europy - w udawaniu pijanego miał niemal tak dużo wprawy, jak w byciu pijanym. - Pamiętasz Castellana? Niecały miesiąc temu zrobił Msaw Ætare i znalazł tam parę interesujących przedmiotów - skłamał. - Niestety potem dopadła go ta przeklęta zaraza, uwierzysz? Biedaczysko - dodał niezbyt przekonującym tonem. - W każdym razie potrzebował mojej pomocy w dopracowaniu paru szczegółów, więc wiedziałem o skoku i miałem go potem na oku, oczywiście tylko po to, by się upewnić, że dobrze wykona instrukcje, których mu udzieliłem - zapewnił, puszczając porozumiewawczo oko. - I dzięki temu zbiegowi okoliczności wiem, gdzie Mat trzyma, a raczej trzymał, wspomniane przedmioty, jeśli rozumiesz co mam na myśli - uśmiechnął się szeroko.

Zielonka machnął niedbale ręką.

- Wiesz jak to działa. Mnie to nie interesuje. Ty dajesz, ja płacę, im mniej wiem, tym lepiej śpię. A przez tą plagę i tak słabo już sypiam - zapalił kolejnego papierosa z paczki leżącej na stole. Paczka miała ruskie znaki, Seana zawsze dziwiło jak on mógł to palić. Kiedyś nawet spróbował, smakowało tak, jakby zapalić kurz. - Za to ja mogę mieć coś co ci się może spodobać.

Wyciągnął małą piersiówkę odkręcił ją i obrócił do góry dnem. Nie wyleciała z niej ani kropla. Po czym przysunął swój pusty kufel i z tej samej piersiówki nalał sobie czystą wódkę. Chyba uśmiechnął się pod wąsem, bo oczy mu się zaświeciły.

- Przedniej jakości wódka. Nigdy się nie skończy, jedyny minus jest taki, że może z niej pić jedynie właściciel… Jak dla Ciebie, jedyne 200 galeonów - nagle uderzył się otwartą dłonią prosto w czoło, aż mu się wąsy zatrzęsły. - Ale gdzie moje maniery, to moja - na chwilę rozważał chyba jak dokończyć zdanie - współpracownica, nowy kontakt na ukraińskiej granicy. Natasha - wskazał na kobietę, a ta trochę nieśmiało uśmiechnęła się.

- Bardzo mi miło - zwrócił się w kierunku kobiety Sean i uśmiechnął zalotnie.

Nie śmiał jednak pozwolić sobie na więcej. Pamiętał jak kiedyś z Zielonką pożarli się o spotkaną w Skaczącym Garnku dziewczynę. Wiele można by opowiedzieć o tamtym wieczorze, ale najlepiej ograniczyć się do informacji, że w rozstrzygnięciu sporu różdżki nie były im potrzebne. Dlatego też Sean wolał nie testować jak długo jego przyjaciel mógł utrzymywać spokój, podczas gdy on zabawiałby jego “współpracownicę” rozmową. Nie żeby się go bał, jak sam siebie przekonywał, ale mógł on okazać się cennym źródłem informacji, a tych nie uda się od niego pozyskać, jeśli będzie zajęty tłuczeniem głową Irlandczyka o podłogę.

- Pokaż no to cudeńko - udał zainteresowanie piersiówką, biorąc ją do ręki. Nie musiał zresztą specjalnie udawać. - A można by z tego nalewać coś innego niż wódkę? Nie żebym miał coś przeciwko, nie myśl sobie, że polski łeb jest mocniejszy od irlandzkiego, ale lubię trochę różnorodności przy stole.

Dyskusja o piersiówce trwała długo. Sean wynajdywał coraz to nowe pytania (szczególnie zainteresowała go kwestia w jaki sposób ustala się właściciela piersiówki i czy czysto hipotetyczna kradzież oznaczałaby jego zmianę), a Jacek cierpliwie na nie odpowiadał. Właścicielem miał być ten, który ma ją przy sobie, a wylatujący ze środka alkohol zmieniał się według preferencji trzymającego. Koniec końców stanęło na tym, że Keane spróbuje skombinować skądś te dwieście galeonów, bo niestety na chwilę obecną nie dysponował taką kwotą, co było zresztą prawdą. W międzyczasie wąsacz wypił trochę z rzeczonej piersiówki, co z kolei prowadziło do coraz częstszych wspomnień o problemach, jakie go spotykają w związku z epidemią. Wreszcie Keane, niby to z wielkimi oporami, zlitował się nad rozmówcą i pozwalając zrzucić mu ciężar z wątroby, zapytał:

- To mówisz, że nie masz lekko w… pracy?

- A czy ktoś ma lekko w pracy przez ostatnie dziesięciolecie?! - Jacek zapalił kolejnego papierosa. - Jak nie wojna to plaga, a jak plaga się skończy to będzie kolejna cholera… Ja tam nie narzekam. U nas kto kombinuje ten żyje, a ja żyję całkiem dobrze - spojrzał na Seana badawczym wzrokiem. - Ale co tak naprawdę cię sprowadza? Nie chcesz nic kupić, nie masz nic na sprzedaż, więc zakładam, że potrzebujesz czegoś innego. Rzadko z kimś popychałeś pierdoły bez zysku dla siebie.

- Czasami się jednak zdarza, jak widzisz - odparł spokojnie Sean. - Przez tą całą epidemię stary Scarr zamknął zakład. Z tego powodu nie narzekam na brak wolnego czasu. Pomyślałem więc sobie, że zajrzę na Nokturna, dawno mnie tu nie było. Może spotkam jakąś znajomą gębę, najlepiej taką, z którą możnaby coś łyknąć, ma się rozumieć - puścił przyjaźnie oko. - Mnie ostatnio słabo się wiedzie. Zasadzałem się na jeden dwór, ale rodzinka spakowała wszystko co cenne i wyniosła się, licho wie dokąd. Nie wiem czy jest sens kombinowania z kolejnymi bogaczami, którzy lada dzień mogą wyjechać.

Jacek lekko spochmurniał.

- Rozumiem cię doskonale. Przewożenie rzeczy przez granice nigdy nie było takie proste jak teraz. Nie, żebym narzekał - roześmiał się, ukazując sporą lukę w zębach na dole. Sean zastanawiał się czy czasami po raz pierwszy w życiu nie widzi zębów Zielonki spod jego wąsów. - Ale to jakby zabiera część satysfakcji z pracy… Wiesz chyba o czym mówię? Na ilość sprzedających też nie narzekam, ludzie zostawiają co mogą i sprzedają jeszcze więcej, tylko żeby kupować jakieś durne talizmany - machnął ręką. - Ale za wojny było tak samo, przy każdym zagrożeniu najlepiej kupić talizman, albo psie siki w butelce, które mogłyby cię ochronić. Mówisz więc, że w Anglii też posucha z towarem?

Sean wzruszył ramionami.

- Towar pewnie jest, trzeba go tylko umieć… pozyskać od właścicieli. A jak to zrobić, jak każdy bogacz wieje z miasta na wieś ze strachu przed epidemią? Na wsi nie dasz rady prowadzić obserwacji i przygotować się do roboty. Na każdą wiejską posiadłość rzuca się przecież zaklęcia antymugolskie, więc każda nieznana gęba, która znajdzie się w pobliżu, będzie brana za czarodzieja. Są jeszcze ci, którzy się zamienili w mugoli. Tylko, że póki jeszcze potrafili, rzucili na swoją chałupę całe mnóstwo czarów zabezpieczających, niektóre naprawdę wredne. I chociaż wiele książek napisano co się dzieje z takimi czarami po śmierci czarodzieja, to jakoś nikt jeszcze nie sprawdził co się dzieje, gdy przestaje on nim być. A ja nie lubię być królikiem doświadczalnym. I co, mam przeszukiwać opuszczone domy, jak jakiś szabrownik? Czy ja mam na imię Mundungus?

Zielonka zaśmiał się w głos.

- Szabrownictwo czy nie, powiem ci, że Mung na brak zarobku nie narzeka. Z naszych kręgów jedynie szabrownicy mają teraz pełne ręce roboty. Ja tam się nie przejmuję, wszystko się skończy w ten czy inny sposób. Tak czy siak, na pewno sobie poradzę - spojrzał na dno swojego kufla z rozczarowaną miną. - Jeszcze jednego?

Nie czekając na odpowiedź, poszedł po kolejne trzy kufle. Kobieta nazwana Nataszą wydawała się nieco zniecierpliwiona, jednak wyraźnie nie chciała wtrącać się do rozmowy, która jej nie dotyczyła. Zielonka wrócił stawiając piwa na stole.

- A czym się w takim razie teraz zajmujesz? - spytał. - Bo wiesz, jak masz dużo wolnego czasu i nieco chęci, być może będę miał dla ciebie jakąś małą robotę. Ale to jest dość… ciężka sprawa. Stara rodzina, duże wpływy, ale forsy więcej niż da się wydać.

- Tym ostatnim to mnie zaciekawiłeś - Sean uśmiechnął się szeroko. - Tylko żebym po wszystkim nie musiał wiać z kraju. Nie wytrzymam w Stanach, tamtejsi czarodzieje to banda przygłupów.

- Dlatego też jestem tutaj, a nie w Stanach. - Jacek uśmiechnął się lekko. - Co do roboty, pewnej rodzinie urodziło się niedawno dziecko. Ich ochrona przez to nieco… osłabła. Jednak mimo to, będzie to jedno z tych ciężkich zadań - Zielonka przyglądał się Seanowi badawczo, zapewne chcąc zobaczyć jego reakcję na następną informację. - Mówi Ci coś nazwisko Malfoy?

- Malfoy? - Sean miał nadzieję, że się przesłyszał. - A kto nie słyszał tego nazwiska? Wielkie szychy, mnóstwo forsy i wpływy dosłownie wszędzie. Wolałbym wypowiedzieć otwartą wojnę Biuru Aurorów, albo nawet całemu przeklętemu Ministerstwu, niż narazić się Malfoyom. No tak, po takim numerze rzeczywiście nie będę musiał wiać za ocean… To i tak nic nie da - Sean wypił na raz postawiony przed nim kufel. Nie podobał mu się pomysł Zielonki, ale jego natura wkrótce zaczęła brać górę, w czym wytrwale wspomagał ją wypity dzisiaj alkohol. Keane nie byłby sobą, gdyby nie spytał: - Ile chcesz podjąć?

W jego głowie pojawiła się pewna myśl. Na razie była niewielka i nieśmiała, ale z każdą chwilą rosła coraz bardziej i rozbudowywała się. Słuchając Jacka, Sean opracowywał jednocześnie ryzykowny plan, który gdyby się powiódł, rozwiązałby mnóstwo problemów...


- Smithy, stara mordo! - kolejnego znajomego spotkał w Hogsmeade, w gospodzie pod Świńskim Łbem. - Widziałem się dzisiaj z tym starym draniem Setchellem i wiesz co? - dosiadł się bez pytania i przysunął sobie jeden ze stojących na stole kuflów. Najwyraźniej Lee Smith czekał na kogoś, ale Sean postanowił się tym nie przejmować. Pociągnął zdrowo i znów zaczął trajkotać. - Mówił o tobie! Podobno mugole dali ci popalić? To prawda? - starał się udawać rozbawionego.

Lee spojrzał na Keane'a złowrogo, po czym syknął:

- Jeszcze jeden?! Jeżeli chcesz się jak wszyscy ze mnie nabijać, po czym stwierdzić, że oszalałem, albo tracę nerwy, to możesz od razu wyjść Sean. Już i tak niepotrzebnie komukolwiek to opowiadałem, wszyscy mają mnie za obłąkanego durnia. - Lee zawsze miał tendencję do użalania się nad sobą, jednak tym razem był chyba w najpodlejszym humorze w jakim tylko mógł być.

- No już, no już - Sean klepnął go czule po ramieniu, ale uśmiech nie znikał z jego twarzy. - Czy ja się kiedykolwiek z ciebie śmiałem? Tamta Noc Duchów się nie liczy. Musisz przyznać, że po kąpieli w gnojówce wyglądałeś bardzo zabawnie. Teraz przynajmniej już wiesz, że ucieczka po zmroku przez wieś wiąże się z pewnymi… niebezpieczeństwami. No, już dobrze - powiedział szybko, widząc wyraz twarzy Smithy’ego. - Postawię ci parę kufli, chcesz? - machnął ręką na starego Aba. - Setchell był całkiem poważny, gdy mi o tym mówił. Nie sądzę, by traktował cię jak wariata - po prawdzie nie wiedział co Gary myślał o Lee, ale nie po raz pierwszy kłamał tego dnia. - A jeśli on, to i ja nie zamierzam. No, napij się i opowiedz, od razu poczujesz się lepiej. To niezawodny zestaw.

Lee parsknął głośno.

- Jeszcze wczoraj z nim rozmawiałem i nie był zbyt poważny - Smith chętnie przyjął kufel piwa, być może jednak uda się go udobruchać. - Włamałem się do jednego domu, był opuszczony. Przynajmniej tak zakładałem. Słyszałem, że ukrywał się tam jakiś śmierciożerca, którego dopadła zaraza. Myślałem, że w tym wszystkim mógł czegoś… zapomnieć. A dostałem informację, że wylądował w Mungu. W środku był jednak jakiś mugol. Jak mnie zobaczył, zaatakował jakąś taką metalową, krzywą różdżką - Lee narysował w powietrzu rękami kształt owego przedmiotu, po czym skrzywił się lekko. - Strzelał z niej jakimiś niebieskimi … cosiami - wyraz jego twarzy zmienił się z gniewnego na wystraszony, kiedy robił pauzę, żeby przypomnieć sobie resztę sytuacji. - Próbowałem go ogłuszyć drętwotą, prażeniem i innymi zaklęciami, ale nie dałem rady więc po prostu uciekłem - na chwilę zawiesił głos, patrząc na Seana.

- Ciekawa sprawa - odparł Sean, ku własnemu zdumieniu, całkiem poważnym tonem. - Jesteś pewien, że to był mugol? Może to czarodziej z bardzo nietypową różdżką? Słyszałem o takich przypadkach. Może ten śmierciożerca zostawił jakiegoś strażnika swoich skarbów?

Lee wypił sporą część swojego kufla.

- Miał takie wielkie, metalowe ustrojstwo na plecach. Z kablami i wogóle. To coś miał podłączone właśnie kablem do tego czegoś z czego strzelał. Albo to bardzo dziwna różdżka, albo nie wiem co. Dodatkowo cały czas jak mnie gonił - tutaj Smith uważnie obserwował Seana - cały czas coś wrzeszczał. Nie spotkałem jeszcze czarodzieja, który byłby w stanie rzucać zaklęcia, nawet niewerbalnie, biegnąc i wrzeszcząc naraz - Lee pociągnął nosem.

- Mugole mają takie metalowe niby-różdżki - stwierdził nagle Sean - z których potrafią wyrzucać niewielkie kawałki metalu, które potrafią zranić lub zabić człowieka. Ale nijak nie odpowiadają twojemu opisowi - zamyślił się przez chwilę. - A jak uciekłeś? Deportowałeś się? - spytał.

Lee tym razem nieco poczerwieniał.

- Nie traktuj mnie jak idioty. Wiem, że mają tę swoją metalową broń… Ale to nie to. Zupełnie nie to. Najpierw próbowałem go ogłuszyć. Ale on na drugiej ręce miał taką jakby - Lee nakreślił ręką koło - małą tarczę. Ale była prześwitująca i też niebieska, i jakby iskrząca… Odbił nią zaklęcie, jakby to był rzucony kamyk. Z tej niby tarczy poszły tylko białe iskry. Drugi raz próbowałem go spowolnić, sparaliżować. Taki sam efekt. Nie wiem co to było ale nigdy czegoś takiego nie widziałem. Więc wziąłem nogi za pas - znowu spochmurniał i spuścił nieco głowę. - Więc się deportowałem…

- Jedyne mądre wyjście w tej sytuacji - podsumował Keane, jednocześnie machając na barmana, by przyniósł następne piwa. - Wiesz, jeśli masz ochotę, mogę dać ci adres takiej jednej chałupy w Londynie, co to jej bogaci właściciele się wynieśli. Po prawdzie nie wiem, czy coś tam znajdziesz, ale jeśli nie straciłeś przez tą przygodę chęci, to może warto spróbować? Mam nawet rozkład pomieszczeń, brak na nim tylko skrytek, a wiadomo, że w dworkach bogaczy zawsze jakieś są. Ale w opuszczonym domu znajdziesz je raz-dwa. To jak, chcesz? - Sean upił z przyniesionego właśnie kufla. - A ten mugol to, tak w ogóle, gdzie cię zaatakował?
Lee chętnie przyjął piwo i widać nastrój nieco mu się poprawił.

- Znasz cmentarz na północy Londynu przy Silent Street? Tam stoi taki dość stary, ale zadbany dom. Tam podobno ukrywał się ten śmierciożerca. - wypił duży łyk piwa. - Co do roboty, na razie potrzebuję przerwy, ale dzięki. Zgłoszę się do ciebie w razie czego.

- Jasna sprawa, zawsze chętnie cię ugoszczę w Londynie.

Rozmawiali jeszcze jakiś czas o mniej poważnych sprawach, aż w końcu Sean oznajmił, że na niego już pora. Rzucił na stół kilka monet, ścisnął dłoń Smithy’ego i wyszedł.


Sean inaczej zapamiętał Dolinę Godryka, gdy był tu ostatnim razem. Na ulicach było jakby więcej życia, a teraz z trudem szło kogoś spotkać. Co więcej, zdawało się, że napotkana osoba niemal na pewno jest mugolem. Z prawdziwą ulgą przekroczył próg jedynego czarodziejskiego pubu w okolicy i zobaczył, że nie jest on pusty. Co prawda trudno było go nazwać pełnym, klientów było niewielu, ale jednym z nich był…

- Toby! - krzyknął Sean, gdy tylko wszedł do środka. - Toby Hilliard! - dodał, bo tamten jakoś nie chciał obejrzeć się w jego stronę, będąc pogrążonym w rozmowie z kilkoma znajomymi. Dopiero, gdy usłyszał swoje nazwisko, spojrzał w kierunku drzwi, machnął ręką na powitanie, a następnie wrócił do dyskusji ze zgromadzonymi wokół czarodziejami i czarownicami.
Keane podszedł do baru, skąd przyglądał się stolikowi zajmowanemu przez Hilliarda i jego towarzyszy. Szybko policzył, że było ich w sumie siedmioro. Zamówił tyle kufli piwa plus jeden, a następnie za pomocą Wingardium Leviosa przetransportował je na stolik grupy Toby’ego.

- Witam wszystkich! - zawołał radośnie. - Stawiam najbliższą kolejkę - oznajmił, gdyby ten fakt komuś jeszcze umknął, po czym podsunął sobie jakieś krzesło i przysiadł się do kompanii. - Mam na imię Sean i jestem znajomym Toby’ego - dodał, po czym pociągnął zdrowo z własnego kufla.

Po pojawieniu się Keane'a, przy stole zaległa grobowa cisza. Przerwał ją dopiero Hilliard, który zabrał głos, ale najpierw łyknął porządnie:

- Taaaa…. To mój stary znajomy Sean. Człowiek o wielu twarzach, niewielu talentach i całej masie wad. Najgorsze z nich są te, że szuka znajomych jedynie, gdy ma kłopoty. A stawia, dopiero jak ma przesrane - lekki śmiech rozszedł się po stoliku, ale Toby nadal kontynuował. - Tak więc, mój mały znajomy, jak bardzo masz przesrane?

Sean podczas prezentacji swojej osoby cały czas się uśmiechał i kiwał głową, jak gdyby na potwierdzenie słów Hilliarda. Gdy został dopuszczony do głosu, powiedział:

- Dlaczego “mały”? - udał oburzenie. - Jestem od ciebie o pół głowy wyższy - pociągnął ze swojego kufla. - A co do przesrania - postanowił podjąć ten trop, a potem skierować go na odpowiednie tory - to tylko trochę bardziej niż zwykle. To “trochę”, to akurat tyle, bym musiał na jakiś czas wynieść się z Londynu. Zresztą i tak robiło się tam dość nieprzyjemnie, przez tą epidemię i w ogóle, rozumiecie. Chociaż tu widzę, też niezbyt wesoło. Skąd te grobowe miny? - umyślnie wspomniał o grobach, żeby podręczyć trochę Hilliarda, ale nie było to najlepszym pomysłem, bo tylko on przejawiał chęci do rozmawiania z nim.

- Och, Sean. Twoją największą przywarą zawsze było traktowanie wszystkiego dosłownie. Właśnie dlatego jesteś małym znajomym. A grobowe miny? No cóż, właśnie planowaliśmy sobie małą… wycieczkę. A bardzo nie lubimy jak ktoś nam przerywa… planowanie - Toby zawsze był uszczypliwy, ale tym razem coś było nie tak. Coś bardzo nie podobało się Seanowi w jego wyrazie twarzy i w jego tonie.

- Na małą wycieczkę, mały znajomy jest najlepszy, nie? - Keane postanowił rżnąć głupa.

Miał do tego wrodzony talent, głównie dlatego, że sam nie wiedział, gdzie dokładnie leży granica między błaznowaniem, a jego poważnym ja, zakładając że w ogóle takowe posiadał. Oczywiście nie wierzył, że go gdziekolwiek zabiorą, prędzej zamieniliby go w karalucha i zgnietli buciorem. Postanowił jednak ciągnąć dalej tą farsę i spróbować dowiedzieć się czegokolwiek. Hilliard traktował go jak głupka, spróbuje go więc nie zawieść i będzie głupkiem.

- No, to dokąd idziemy? - rozejrzał się dookoła w nadziei, że odpowie mu ktoś inny niż ponury Smithy.

Sean wyczuwał, że atmosfera jakby z każdym zdaniem zamiast się rozluźniać, coraz bardziej gęstnieje. I chociaż Toby mówił spokojnie, to reszta towarzystwa spoglądała na przybysza, jak na wyjątkowo niechcianego gościa. Znaczna część z nich ręce trzymała schowane pod stołem.

- Widzisz, Sean - głos zabrał ponownie Hilliard. - Bardzo lubimy własne towarzystwo. A bardzo nie lubimy towarzystwa aurorów. Za to ty, jak się okazało, bardzo lubisz ich towarzystwo. Można powiedzieć, że TWOJE towarzystwo, nie za bardzo dogaduje się z MOIM. Rozumiesz o co mi chodzi? Nasze towarzystwa za bardzo sobie nie towarzyszą - przez chwilę wpatrywał się w Keane'a z pełnym obrzydzenia spojrzeniem. - Pamiętasz tego faceta od żółtej różdżki? Był całkiem zabawny, prawda?

Keane przewrócił teatralnie oczami i prychnął, może trochę za głośno.

- Wiesz co, Toby? - powiedział wstając powoli z miejsca. - Zawsze wiedziałem, że jesteś trochę za mało inteligentny do tego interesu - przerwał, żeby pociągnąć zdrowo ze swojego kufla, który w zaskakująco szybkim tempie opróżnił - ale do dzisiaj nie myślałem o tobie jak o kompletnym idiocie - odłożył spokojnie swój kufel z powrotem na stół, a następnie oparł się o blat stołu i nachylił do Hilliarda, tak że ich twarze znalazły się na tej samej wysokości. - Pamiętasz Warminster? - wyszeptał. - A Brecon? Wisbech? Oakham? Gdybym był tym za kogo mnie bierzesz, nie raczyłbyś się dzisiaj tym pysznym piwem - wskazał ręką kufel Toby’ego i niby niechcący go przewrócił, tak że cały napój wylał się wprost na właściciela. - A jednak i tak go nie wypijesz. Wybacz, ale straciłem ochotę na twoje towarzystwo - odwrócił się i ruszył do wyjścia.

Trzech facetów przy stoliku poderwało się na nogi, ale Toby podniósł rękę, żeby ich uspokoić.

- To tylko mowa trawa - powiedział. - Zostawcie go. Już jest spalony i dobrze o tym wie…


Do domu wrócił około północy. Już dawno przestało mu szumieć w głowie, co zawdzięczał głównie złości na Hilliarda. Zresztą nawet dobrze się składało, bo po pijaku mógłby mieć problemy ze skuteczną teleportacją. Tego jeszcze brakowało, żeby się rozczepił na koniec tego pasjonującego dnia. Usiadł na łóżku i sięgnął do kieszeni płaszcza.

Ciekawe jak długo Daubney siedział dzisiaj w Ministerstwie? Czy znalazł coś na temat Michaelsa i czy było to coś ważnego? Teraz Sean miał dla niego kolejne informacje i wbrew początkowym postanowieniom, uznał że nie mogą zaczekać do rana. W ręce, którą wyjął z kieszeni, pojawiło się lusterko.

- Finnegan Daubney - miał nadzieję, że auror jeszcze nie śpi.
 
Col Frost jest offline