Słysząc opętańcze wycie czaszki, Liward skulił się, chroniąc twarz puklerzem. Widać było, jak oblewają go ciarki, lecz czaiła się w nim jakaś siła, która pozwoliła mu to przetrwać. Nie, taka wyjąca czaszka to nic w porównaniu z blisko dwudziestoma laty świadomego życia, spędzonego na ciągłym oczekiwaniu ataku, który mógł dobiec z każdej strony, na łasce człowieka, który był jedyną rodziną i brał za Liwarda odpowiedzialność, okazał się jednak okrutnym szaleńcem. A to, co pozostawiło większość śladów na jego twarzy - nie niosło za sobą żadnego dźwięku, wręcz przeciwnie, było zabójczą ciszą. Jedni woleli krzyczeć, Liward wolał iść i walczyć o życie. Teraz znów stało ono pod znakiem zapytania, choć bezpośredniej groźby nie było. Liward podniósł się i opuścił salę wraz z Rysiem i Fungim, którzy również zachowali panowanie nad sobą, choć niekoniecznie zimną krew. Po drodze patrzył na podłogę, szukając ewentualnie wyrzuconych przez towarzyszy przedmiotów. Jeśli coś znalazł, brał to z zamiarem oddania prawowitym właścicielom. Gdy dotarli do miejsca starcia ze szkieletami, oparł się o ścianę - sytuacja nieco go przerosła i potrzebował wziąć drugi oddech. Wypadało przemyśleć, co robić dalej.
Ten krzyk był magiczny, czy tylko bardzo głośny? Inna sprawa jak mamy po prostu zatkać uszy, a inna, jak trzeba coś odczarować. -tu skierował pytanie i jego wyjaśnienie do Iskry, choć nie mógł być pewien odpowiedzi.