Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-08-2018, 12:43   #634
Driada
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=6IrJzEQLKHE[/MEDIA]
Ostatnia prosta zawsze była najtrudniejsza. Nie inaczej sprawa stała z Lucą, przyczajoną w ciemnym oknie opuszczonej rudery gdzieś pośrodku Krainy Wielkich Jezior, na starym lotnisku, o parę mil od celu… tak bardzo wyczekiwanego. Już prawie, jeszcze tylko kawałek - tak myślała przez ostatni miesiąc, brnąc do przodu przez rozmiękłe błota, resztki śniegu i mgłę, coraz bardziej na północny-wschód. Gdyby nie ulewa już siedziałaby na miejscu, niestety pogoda nie należała do łaskawych. Dlatego całą watahą utknęli w tej przeklętej ruinie, a patrząc jak do ich kryjówki zbliża się para humanoidalnych sylwetek, nie szło raz jeszcze zadać sobie pytania dlaczego się zatrzymali akurat tutaj? Dookoła nie brakowało opuszczonych domów, wystarczyło dobrze poszukać. Znaleźć nocleg bez towarzystwa obcych ludzi, wyraźnie pilnujących podniebnych maszyn… chyba tym były bryły żelaza na kołach i z łopatami przypominającymi wiosła. Co ją podkusiło pchać się tak blisko?
Odpowiedź wbrew pozorom należała do bardzo prostych - byli śmiertelnie wykończeni: ona, Vito i Sony. Od ponad roku nieprzerwanie i uparcie parli nad jezioro Huron, pokonując tysiące mil piachu, żwiru, ziemi, trawy i popękanego asfaltu. Śnieg zdążył stopnieć, zmienić w dywany z wielobarwnych kwiatów, potem uschnąć i znów pokryć się lodowatą bielą. Cykl zatoczył pełne koło, a oni to obserwowali… o ile oczywiście przemierzali akurat krainę gdzie istniały pory roku, prócz morderczego upału. Kay też ledwie przebierała kopytami, mimo że dołączyła do watahy stosunkowo niedawno, jednak przez ten czas cały czas niosła na grzbiecie dobytek tropicielki, a nawet i nią samą, gdy znowu zdarła skórę na stopach, lub nabawiła się nowej warstwy odcisków, uniemożliwiających chodzenie. Ale byli już tak blisko… już o parę mil od celu.
Celu, o którym im więcej słyszeli, tym bardziej nerwowo się zrobiło. Mijani ludzie wspominali osadę nad jeziorem, jakąś gazetę i artykuł. Mówili o napadzie gangerów na spokojną wioskę i bohaterskiej obronie miejscowych - to też przemawiało za szukaniem noclegu w okolicy wolnej od obecności zmotoryzowanych gangów, a że bandy drapieżników zwykle się nie trawiły, Luca mogła mieć pewność, że skoro duży oddział mundurowych kręci się po okolicy, nie podejdzie do nich żaden ganger, a nawet jeżeli to zrobi - zajmie się wpierw ludźmi w kryjących mundurach… tak, gdy ledwo żywa zwlekała się z końskiego grzbietu, uznała to za bardzo dobre rozwiązanie.
Teraz nie była pewna czy rzeczywiście podjęła słuszną decyzję. Pułapek oczywiście też nie rozłożyła, bo po co? Zadbała raptem o Kay, nakarmiła resztę watahy i zaległa między dwoma kudłatymi cielskami. Grzali się tak wspólnie, dzieląc ciepłem bo ze względu na obecność żołnierzy palenie ognia odpadało, a noc była zimna. Do tego deszczowa, oddech zmieniał się w parę, zostawione do przeschnięcia ubrania sztywniały zamiast się suszyć… i jeszcze komuś się zebrało na łażenie akurat tam, gdzie się zabunkrowali na noc.
O tak, ostatnia prosta zawsze pozostawała najtrudniejsza.
Strzelanie nie wchodziło w grę - inni zza płotu usłyszą i przylecą, a wtedy już na pewno się nie wymknie obławie. Szybki rzut okiem potwierdził następną niewesołą informację: choćby się zagryzła na śmierć, Seaver nie da rady zebrać obozowiska w parę sekund i wyprowadzić konia wraz z dobytkiem na bezpieczną, nocną drogę wśród sypiących się Ruin. Potrzebowali czasu, okazji do pryśnięcia poza ludzkie oczy. Nocą dźwięki lubiły nieść się daleko…
Luca postanowiła to wykorzystać, póki jeszcze patrol nie podszedł dostatecznie blisko. Ze sterty gruzu wybrała dwa solidne kamienie wielkości pięści, obróciła je w dłoni sprawdzając czy dobrze leżą i tak zaopatrzona przekradła się pod dawno zbutwiałe drzwi. Skoro żołnierze wyszli na patrol, mieli uważać na wroga, hałasy. Ruiny były niebezpieczne, pełne drapieżników radzących sobie w ciemności o wiele skuteczniej od każdego człowieka.
Rzuciła pierwszy kamień daleko od kryjówki, w stronę przeciwną do tej w którą miała zamiar się oddalić. Za pierwszym kamieniem poleciał drugi - w to samo miejsce. Między jednym a drugim Luca odliczyła do czterech. To powinno odwrócić uwagę, zmusić kłopotliwą parę do sprawdzenia terenu. Odejścia od niej i jej stada, dania szansy zniknięcia nim się wzajemnie zauważą.
Chyba się udało. Światła latarek zatrzymały się i zaczęły oświetlać przerwę między budynkami. Gdzieś mniej więcej w stronę gdzie powinny polecieć kamienie. W świetle promieni światła Luca dostrzegła jednak niepokojący ruch. Mieli karabiny i teraz widziała jak zdejmowali je z ramienia. Po krótkiej chwili wahania albo narady rozdzielili się. Jedno źródło światła obeszło front sąsiedniego budynku pewnie chcąc zajść z drugiej strony. Właściciel latarki musiał trochę się wrócić wzdłuż drogi jakiej przyszli. Ta ruga latarka ruszyła wzdłuż bocznej ściany domu czyli między domem w którym kryła się Luca z ferajną a tym w którego stronę rzuciła kamienie. Chwilę mogło im zająć sprawdzenie zaplecza budynku a może samego budynku. Niebezpieczne było to, że zwłaszcza ten co szedł wzdłuż bocznej ściany, był już na tyle blisko, że nawet przypadkowe machnięcie latarką mogło oświetlić okna i podejścia do domu w którym kryła się Luca.

Szczeknęła krótko do dwóch brytanów, zakładając karabin na plecy żeby zwolnić ręce. Za bardzo się kręcili, zbyt blisko. Za blisko aby przejście z podzwaniającym dobytkiem i podkowami koniem umknęło ich uwadze. Podniosła jeszcze parę kamieni i wyczekiwała momentu gdy światło latarki będzie daleko od jej okna. Wtedy też przeszła przez nie, kierując się do budynku obok.
O tak, to chyba powinno ich na trochę zająć. Jeśli Ruiny miały jakąś duszę czy swoją wolę to był chyba właśnie jeden z tych momentów gdy się to objawiało. Tym razem sprzyjały tropicielce a nie dwójce właścicieli latarek i peleryn przeciwdeszczowych. Pierwszy ciśnięty kamień zastopował dwie ledwo widoczne sylwetki i obydwie dość trafnie nakierowały promienie latarek tam gdzie upadł. Ale ledwo to zrobiły kamień chyba po czymś się staczał albo upał. Pękło jakieś szkło czy szyba, coś zaraz potem zaszeleściło krzakami. Czy od wiatru czy rzeczywiście było tam jednak coś lub ktoś. Coś się tam jeszcze przeszurało zwabiając ostatecznie dwóch strażników w tamtą stronę. Zaraz potem przeskoczyli ciężko jakiś płot. Nie było pewnie zbyt łatwo skakać w tych pelerynach. A chwilę później światło ich latarek zniknęło za tyłem sąsiedniego budynku gdy potruchtali w stronę skąd moment wcześniej dobiegał hałas.

Opatrzność uśmiechnęła się do Luci, a ona odwzajemniła ten grymas, wracając szybko do stada. Nie mogła tracić czasu zyskanego zrządzeniem losu i jego łaskawym mrugnięciem. Tym razem szalki przechyliły się we właściwą stronę, dając szansę na szybką ucieczkę z przeludnionego terenu. Może żołnierze nic by jej nie zrobili, może nawet… daliby przeczekać do rana, ale byla też szansa, że zachowają się jak większość osób mających przewagę nad drugą stroną konfliktu interesów. Szczególnie w Ruinach, gdzie niepodzielnie panowało prawo silniejszego. Dlatego należało zabrać rodzinę i odejść, póki jest szansa i to właśnie zamierzała zrobić.
Stado posłuchało swojej przewodniczki. Chociaż Luce wydawało się, że kopyta Kay tłuką strasznie głośno o podłogę to chyba jednak żołnierze byli już zbyt daleko by ich usłyszeć. Wyszli na ponury, ciemny i zacinający deszczem świat zewnętrzny. Buty, łapy i kopyta od razu zagłębiły się jak nie w kałużach to w błocie, jak nie w błocie to w głębszych kałużach a jak nie no to jeszcze do wyboru były wartkie potoki wody, błota i tego co zdążyło nimi spłynąć. Początek wydawał się oczywisty: aby dalej od patrolu z latarkami. To dawało z połowę kierunków z puli wyborów z czego jedna tylko wiodła przez drogę. Alternatywą był przełajowy marsz nocnym, zalanym deszczem lasem.
Luca zagłębiła się w ten las. Czarna, ciemność lasu pochłonęła ją i jej stado. Pogoda była paskudna. Teraz, na tym świecie zewnętrznym, nocleg w opuszczonym budynku wydawał się bardzo kuszącą propozycją. Podróżowanie po ciemku w takim terenie było proszeniem się o kłopoty. A każdy krok i minuta podróży tylko zwiększał ryzyko jakichś przykrości. Po kilku minutach marszu tropicielka dostrzegła prześwitujące między drzewami jaśniejsze pasma oznaczające chyba skraj lasu. No prawie. Gdy tam dotarła miała już za sobą wpadnięcie w jakieś krzaki, potknięcie się o leżące gałęzie czy korzenie, uderzenie witką gałęzi o ramię, niegroźne ale dające do myślenia jak będzie bolało jeśli któraś z następnych trafi w twarz. Ale wreszcie wyszła z tego lasu. No prawie.
Okazało się, że to chyba po prostu jakaś przesiekę wzdłuż drogi. Biegła chyba mniej więcej po osi północ - południe. Południowy kraniec mógł prowadzić do tej drogi przy jakiej obozowała. Ale pewnie z kilkadziesiąt albo kilkaset metrów dalej. Nawet jakby żołnierze czy kto to tam był wrócili tam na drogę i do domu z jakiego właśnie uciekła to póki nie zapaliłaby światła to nawet na prostej drodze w ten deszcz i noc nie powinni jej raczej dostrzec. A ta druga strona, mniej więcej na północ, nie mogła zgadnąć gdzie wychodzi. Ogólnie to te Cheb chyba powinno być gdzieś na wschód i może trochę dalej na północ. Wcześniej jak podróżowała to właśnie miała trzymać się głównej drogi wiodącej na północ i skręcić na wschód. I ten skręt na wschód chyba powinien już prowadzić do samego Cheb. Więc ta droga na którą wyszła mogła być jakoś równoległa do którejś z tych którym dotąd podróżowała albo zamierzała podróżować. Tak samo zresztą jak ta południowa tylko nią pewnie trzeba by zrobić odwrotny manewr, najpierw na wschód a potem na północ. Jak człowiek nie był niewolnikiem jedynej, słusznej drogi to ten świat i szlaki przez niego prowadzące robiły się całkiem elastyczne.

Luca wyobraziła sobie, że znajduje się na planie wielkiego prostokąta, gdzie droga w prawo i do góry wydawał się najlepszy - powrót do starej drogi. Wkraczała na tereny bagniste, podmokłe, a do tego całkowicie obce i tym bardziej zdradliwe, że wciąż zasilane potokami lodowatego deszczu. Niby dało się też iść na przełaj, ale wolała nie ryzykować. Nie w środku czarnej nocy i z żołnierzami wciąż kręcącymi się po okolicy. Klepnęła dłonią w udo, nakazując Sony’emu i Vito trzymać się blisko. Pierwszy, prawie stukilowy pies sapnął głucho. Czarny jak noc wilk tylko zmrużył ślepia, ale oba skróciły dystans. tak samo jak tropicielka skróciła lejce, chwytając Kay tuż przy uździe. A mogła już wczoraj dotrzeć do tego przeklętego Cheb…

Po błocie po kostki w którym z lubością zdawały się grzęznąć buty nie wspominając, że co chwila trafiały się kałuże i głębsze miejsca gdzie woda potrafiła sięgać i do połowy łydki. Ale ledwo widząc na oczy w takich warunkach, każda kałuża i tafla siekanej deszczem wody wyglądała tak samo. Jak jest głęboka było wiadomo dopiero jak się w nią weszło. A po ponad pół doby ciągłego opadu to świat wydawał się jedną, wielką kałużą.
Więc gdy buty natrafiły na krzyżówkach wreszcie na twardą powierzchnię przedwojennego asfaltu od razu dało się poczuć różnice jakościową w nocnej przeprawie. A przewodniczka swojego stada doszła tam na krzyżówkach. Na prawo miała prawdopodobnie ten dom z którego niedawno zwiała i te lotnisko. Gdyby tam przed chwilą nie była to w tych warunkach za nic nie dało się odgadnąć, że tam są. Ściana deszczu i zasłona nocy ograniczała dostrzeganie czegokolwiek dalej niż kilkanaście, może kilkadziesiąt kroków dookoła. Światło pewnie tylko było zdolne się przebić dalej. Ale nie chciała używać światła a żadnego nie dostrzegała.
Alternatywy w zatopionym asfalcie na tych krzyżówkach miała dwie. Na południe albo na wschód. Obydwu nie znała i nie wiedziała czego się spodziewać. Doświadczenie podróżnika i orientacja w terenie pozwalały Seaver zgadywać, że południowa odnoga zapewne jest równoległa do drogi jaką podróżowała wczoraj. Może jakoś tak czy siak łączyła się z osadą jaką wczoraj minęła tuż po tym jak zaczynały padać pierwsze krople deszczu. Dziewiczy zostawał kierunek wschodni. Ten na podróżniczy rozsądek powinien chyba skracać odległość do Cheb nawet jeśli nie prowadził do niego bezpośrednio..

Przeszła tak tą prostą w kierunku ale męczącą drogą. Znowu wszystko zdawało się jej mówić, że powinna znaleźć jak najprędzej nową kryjówkę. Podróż w tych warunkach była niebezpieczna i wyczerpująca. Wyżerała siły i ciepło jak pustynia wilgoć. Na coś co mogło być kryjówką natrafiła na kolejnych krzyżówkach. Ponura, ciemna bryła parterowego budynku. Sprawiała wrażenie opuszczonej. A po sprawdzeniu jej ze swoimi psimi towarzyszami okazało się, że jest opuszczona. Chyba jakiś były sklep co dało się poznać po sporej ilości półek, regałów i stojącej na ladzie kasie. Mogli pomieścić się tutaj wszyscy, tam i tu z góry ściekała strumyki i krople wody z przeciekającego dachu i sufitu ale i tak w porównaniu do żywiołu na zewnątrz było dość sucho i przyjemnie.
Było też sporo suchego drewna, wystarczyło je połamać i proszę - materiał na ognisko pierwsza klasa. Gdyby nie bliskość lotniska ogień zapłonąłby od razu, a tak wpierw wypadało się odpowiednio przygotować. Kobieta raz jeszcze obeszła budynek, przyglądając się potłuczonym okiennicom. Duże, czarne otwory uśmiechały się do niej szyderczo szklanymi pozostałościami po szybach tu i tam. Mokre, sztywne ubranie zamiast chronić od chłodu i wilgoci, ssało resztki sił z ciała, wprawiając je w coraz silniejszy dygot. Musiała mieć ogień…
Ale ogień widać było z daleka, szczególnie nocą. Ściągał uwagę, niepotrzebną nikomu z watahy. Potrzebowali spokoju, nie nowych kłopotów, a o te w Ruinach nie było trudno. Rozpalanie ogniska w głównej salce sklepu samo prosiło się o niechciane odwiedziny.
Szczękając zębami wróciła pod dach, podchodząc do klaczy i uspokajająco głaszcząc ją po szyi. Mruczała przy tym monotonnie, tak jak monotonnie lodowata ręka gładziła czarną sierść. Za którymś razem palce przesunęły się wyżej, łapiąc uzdę. Krótkie cmoknięcie przywołało resztę stada i razem przeszli na zaplecze, przeciskając się przez wyrwę po drzwiach.

Ciemne pomieszczenie przeszył promień latarki, trzęsący się tak jak i cała Luca. Sprawdził kąty, ale oprócz śladów dawnych obozowisk nie pokazał niczego nowego. Tylko parę szczurzych bobków, trochę kości i kałuż. Pomieszczenie jednak nie miało okien - bardzo duży plus. Była za to łazienka, również ślepa i ciemna. Potrzaskany kibel ktoś ze złością potraktował czymś ciężkim, tłukąc w drobny mak fajansową misę, krany zardzewiały więc dzisiejszej nocy pić trzeba będzie z manierek, albo i nałapać deszczówki. Przynajmniej do tego przyda się ulewa na dworze.
Bagaże z końskiego grzbietu trafiły w kąt pokoju, zaraz obok przejścia do toalety. Na sam grzbiet tropicielka zarzuciła derkę, chroniąc przyjaciółkę przed nocnym chłodem. Potem zakręciła się po sklepie, ściągając kawałki półek, stolików i krzeseł, aż w toalecie powstała pokaźna sterta suchego drewna, którą podzieliła na cztery. Pierwszą część ułożyła w stos, poświęcając dwie minuty aby rozpalić niewielkie ognisko, a gdy zapłonęło stabilnie i wesoło, wróciła przed wyjście sklepu i tam założyła wnyki. Tak na wszelki wypadek. Gdyby ktoś jednak postanowił ich śledzić. Sam w sobie potrzask nie zrobi mu krzywdy, ale da znać reszcie i pozwoli się przygotować… pewnie na walkę. Z tą myślą te cięższe, całe fragmenty stołów kobieta ułożyła w prowizoryczną zaporę przed zapleczem. W razie kłopotów zdobędzie zaporę przed ogniem i pociskami. Trochę nie podobało się jej, że nie mają alternatywnej drogi ucieczki… ale już nie miała siły szukać czegoś innego. Czuła jak powoli zamarza w mokrym ubraniu, całe stado leciało z nóg, łap i kopyt.

Wróciła pod toaletę z ulgą zauważając że zrobiło się trochę cieplej. Szybko rozebrała się do naga, ubrania rozwieszając na kijach przy ogniu. Dorzuciła grubą nogę od stołu i kucnęła przy ognisku, wyciągając do niego zgrabiałe ręce.
Dobrze pójdzie do rana będzie miała suche ciuchy i nie dotrze do miasta z zapaleniem płuc. Jeżeli tym razem nikt im nie przeszkodzi w wypoczynku. Westchnęła, przecierając odrętwiałą ze zmęczenia twarz przedramieniem i zaszczekała krótko, na co dwie spore kule futra podeszły do niej i położyły na rzuconej na podłogę stercie kartonów. Luca położyła się między nimi, zostawiając karabin w zasięgu rąk i całą trójkę okryła w miarę suchym kocem. Z ulgą zamknęła oczy, wtulając twarz w czarne futro Vito, od pleców czuła Sony’ego który położył pysk obok jej głowy i prychnął we włosy.
Wtulona między bardziej włochatych członków stada kobieta dość szybko zasnęła. Miała co odsypiać. Podróż co prawda z jednego domu do kolejnego była względnie krótka ale świadomość, że przy każdym kroku można się wyrżnąć i coś sobie urżnąć była zwyczajnie stresująca. A ujemne temperatury i padający deszcze, grzęznące w podłożu i wodzie stopy, czyniły ją już całkowicie trudną. W mokrych ubraniach szybko opadłaby z sił a tak jeszcze znalazła dość szybko tą kolejną kryjówkę a przyjemnie grzejący ogień pozwalał odpocząć i sycił zmarznięte ciało swoim ciepłem. No a był jeszcze Sony i Vito. Więc zmarznięta i przemoczona kobieta zasnęła prawie od razu.
I prawie od razu się przebudziła. Nie miała pojęcia ile spała. 2 minuty? 20? 2 godziny? Chyba wciąż była noc bo w dzień, nawet deszczowy, nawet do łazienki bez okien jakieś światło dnia powinno się przebić. A poza światłem ogniska nic nie dostrzegała wiec albo była noc albo tak wcześnie, w przedświcie, że i tak noc.

Obudził ją brak psich strażników. Była sama przy ognisku. Obydwu czarnych brytanów nie widziała w niewielkim pomieszczeniu ale za to je bardzo dobrze słyszała. Tak wyraźnie, że prawie mogła zobaczyć jak czarny wilk marszczy swój pysk warcząc groźnym ostrzeżeniem. Prawie stukilowy pies też warczał po psiemu i czuła, że zbiera mu się na psie ujadanie. Słyszała też niespokojne ruchy kopyt i parsknięcia kobyły. Też była zaniepokojona. Jej stado coś wyczuwało. I to coś co uznały za niebezpieczeństwo.
Luca im ufała, ich zmysły były o wiele doskonalsze niż ludzkie. Slyszały więcej, wyczuwały więcej i jeżeli coś je zaniepokoiło, miało do tego prawo. Szkoda tylko, że nie dała rady pospać dłużej, czuła się zmęczona i zziębnięta. Senna, chyba trochę głodna bo zapomniała zjeść, nie miała na to siły przy poprzednim postoju. Teraz zdenerwowanie poderwało ją z przyjemnie ciepłego legowiska, stawiając od razu na równe nogi. Szczeknęła krótko nakazując pozostałym ciszę i złapała płaszcz. W biegu narzuciła go na goły grzbiet, w ręce chwyciła karabin. Nie miała czasu na ubieranie, po cichu liczyła że psy wyczuły zwierzę, a te da się odgonić jak nie ogniem, to hukiem… który ściągnie stadu na kark ciekawskich żołnierzy z pobliskiego lotniska. Pomyśleć, że chcieli tylko przeczekać spokojnie do rana…
Z bronią w gotowości przekradła się do Vito, kucając tuż obok. Wzrok wlepiła w ciemność na dworze, chcąc dostrzec źródło niepokoju reszty watahy.

Ledwo wydostała się z łazienki, poza obręb wytłumionego światła ogniska, w nocną ciemność a oczy potrzebowały chwili by dostosować się do ciemność. Musiały przestać tam krążyć mroczki przed oczami. Bardziej więc na słuch i dotyk znalazła się przy swoich podopiecznych. Wyczuwała, że grzbiet jeden i drugi psowaty ma spięty a sierść nastroszoną. Oba posłuchały jej na razie chociaż niebezpieczeństwo musiało być bliskie więc nie była pewna ile tresura zdoła czasu okiełznać pierwotne instynkty. Wilk i pies nadal warczały chociaż cichutko, prawie bezgłośnie.
Po chwili gdy oczy nawykły z powrotem do ciemności tropicielka słyszała z zewnątrz monotonny stukot deszczu w tą zimną noc. Poza oknami i innymi dziurami widziała to co raczej powinna zobaczyć w taką noc czyli właśnie czerń nocy i nic podejrzanego. W końcu bardziej przydatny od wzroku okazał się słuch. Usłyszała coś. Coś jak szuranie albo skrobanie o dechy. Ściany albo podłogi. Jakby coś lub ktoś szorował ostrożnie po tych dechach macając je lub sprawdzając. Musiało być blisko. Gdzieś w tym budynku albo tuż przy zewnętrznej ścianie. Jeszcze do końca nie była pewna. Oba psowate też jak wmurowane wpatrywały się gdzieś w tym kierunku strosząc sierść i powarkując prawie bezgłośnie.

Zwierze, ale jakie? Na słuch nie szło zgadnąć. Lub mutant - to też mogło się dobijać do domu, lub już być w środku. Potrzebowali ognia, niewielkiego. Takiego żeby ślepe ludzkie oczy dostrzegły zagrożenie nim podkradnie się bezszelestnie i skończy podróż Luci tuż przed samą metą. Poklepała oba najeżone karki nakazując zwierzętom zostanie w miejscu, a sama cofnęła się do łazienki po płonącą nogę stołu, albo inny badyl. W tej chwili wykrycie przez żołnierzy spadało na dalszy plan.
Oba czworonogi wydawały się być uspokojone dotykiem opiekunki na tyle, by nie zaczęły ujadać i warczeć na całego. Dało to jej czas by wrócić do nich z płonącą pochodnią. W jej świetle dostrzegła resztę tego sklepu. Chyba było tak samo jak wtedy gdy tu weszła zmoczona i przemarznięta. Cienie półek i regałów wydłużały się zakłócając swobodę obserwacji. Ale chyba nic tutaj nie było. Nic większego niż szczur czy mysz i jeśli nawet to chyba skryte by było gdzieś w kącie. Ale mysz czy szczur nie powinna wywołać tak nerwowej reakcji u reszty stada. Ale nic większego by chyba nie dało rady ukryć się za czy między półkami. A coś gdzieś tu było. Słyszała jak te skrobanie robi się częstsze. Bardziej natarczywe i śmielsze. I coś jakby jakiś odgłos, skrzek czy podobny dźwięk wydawany przez żywe stworzenie.

Nie dadzą jej pospać… no nie dadzą i jeszcze denerwują po nocy, ale w końcu to były Ruiny. Tutaj dmuchało się nawet na zimne. Luca chwilę słuchała, a potem podeszła do okna od strony z której, wydawało się jej, słyszała chrobot i piski. Miała nadzieję, że to szczur. Duży, spasiony. Albo opos, lub rosomak. Coś, co potem da się zjeść.
Tropicielka w narzuconym na gołe ramiona płaszczu zbliżała się do okna. Czuła pod bosymi stopami chropowatość, starej, zimnej podłogi. Jak cicho trzeszczała nadwyrężonym materiałem. Słyszała jak krople deszczu bezustannie tarabanią o powierzchnię. I dachu, i parapetów, i ścian i wszystkiego. Te bliższe słyszała wyraźnie, te dalsze zmieniały się w jednolity szum echa gdy trafiały o trawę, drzewa i krzaki. I było to coś. Znacznie bliżej. Coś żywego. Co drażniło obydwa czarne czworonogi. Warczały cicho i zajadle postępując obok swojej opiekunki. Wraz z nią przesuwał się też krąg ciepłego światła, które wydawało się naturalną ochroną i przyjacielem wobec tego wszystkiego co kryła mokra, zmarznięta ciemność. Stwarzało barierę światła jednak ledwo na kilka kroków dookoła.

Wreszcie podeszła do samego okna. Po drugiej stronie, na zewnątrz nadal widziała tylko smugi deszczu przemykające za oknem. Teraz w świetle było je także widać. O parę kroków dalej urywał się widok na ziemię nasiąkniętą niezliczonymi kałużami i strumieniami, wciąż bombardowany nowymi falami deszczu. Też nic podejrzanego. Ale gdy się wychyliła na zewnątrz i syczący od kontaktu z deszczem ogień oświetlił teren tuż przy ścianie…
Dostrzegła ruch, ledwo kilka kroków od okna z którego wyglądała. Coś tam było! Jakiś kształt! Gdy to coś też pewnie dostrzegło i ogień, i światło, i wychylającego się człowieka zasyczało wściekle. Coś wielkości chyba średniego psa albo czegoś podobnego. Z nagą szarawą skórą obecnie mokrą od deszczu i szponami długimi jak twarz człowieka. To coś skoczyło kierunku okna przez jakie wyglądała Luca. Ale poślizgnęło się w błocie albo zawadziło o coś. Skrzek stworzenia wywołał reakcję łańcuchową. Nagle cała okolica domu zdawała się ruszyć jak z zatrzymanej latki filmu.
Z drugiej strony, przez małe piwniczne okienko coś wyskoczyło, chyba drugi osobnik. Sony za plecami Luci zaczął ujadać a Vito szczekać. Gdzieś całkiem s tyłu doszło przestraszone rżenie konia a chrobot nasilił się i podłoga w jednym miejscu pękła. Przez dziurę wdarły się kolejne pazury. Dziura była zbyt mała by stworzenie przez nią przelazło ale pewnie wkrótce się powiększy.

Mutanty… przeklęte stado mutantów. Co u diaska robiło tak blisko skupiska ludzi?! Obecność trepów powinna je przegonić, ale nie przegoniła. Trzymały się na samej granicy zajmowanego przez nich terytorium i czekały. Na okazję, nieuwagę. Samotnego, odłączonego od pozostałych człowieka. Padło na Lucę i jej stado, trudno. Bywało już równie źle. Kobieta nie czekała aż stwór z zewnątrz się podniesie, tylko strzeliła od razu pakując w jego stronę triplet. Upuszczona pochodnia zniknęła w deszczu gdzieś za oknem. Seaver syknęła ostro na psy, machnięciem głowy pokazując zaplecze. Jedne drzwi, bez okien. Wąska futryna. Jeżeli nie zabraknie kul dadzą radę przetrwać… musieli dać radę. Nie mogą zginąć kilka godzin drogi od celu, po ponad roku morderczej przeprawy przez całe zasrane stany!
Dwa czworonogi chyba odbiegły. Luca słyszała chrobot ich pazurów na podłodze. I zgodnie z przewidywaniami dalsze trzaski gdy to coś z piwnicy próbowało się przebić na parter ledwo o kilka kroków od stojącej w oknie czarnowłosej tropicielki. Ona sama zaś z rozczarowaniem usłyszała zgrzyt. Nieprzyjemny zgrzyt w zamku broni zamiast huku wystrzału, szarpnięcia karabinu i posłania pocisku w cel. Zaciął się! Ale szybkie przeryglowanie i wywalenie wadliwego naboju powinno przywrócić sprawność karabinu o ile następne naboje nie nawalą. W tym czasie jeden i drugi stwór na dworze skoczyły prawie jednocześnie. Jeden wylądował na parapecie, drugi z małpią zręcznością uczepił się futryny okna. Ale tylko na moment, zaraz z kłami i pazurami musiały wskoczyć do środka na najbliższą im ofiarę. Sony ujadał gdzieś za plecami tropicielki na całego, Vito warczał, nie była pewna czy na coś czy już z czymś się szarpie, kobyła zarżała przerażona tupiąc głośno kopytami o podłogę i wierzgając na całego.

Nie mogła znaleźć wadliwej pestki kiedy indziej, trudno. Należało działać, zlikwidować zagrożenie, stado na niej polegało. Luca rzuciła się pędem za siebie, na zaplecze. Nieprzydatny na razie karabin ściskała w garści, a przez myśl przeszło jej, że niepotrzebnie się rozbierała i dobrze, że chociaż płaszcz zgarnęła nim zaczęła się chryja. W blasku dawanym od ogniska widziała trzy czarne kształty, ona była czwartym, przelatującym przez próg i łapiącym prędko trzeszczące niemiłosiernie skrzydło drzwi.
Tropicielka przebiegła klaskając bosymi stopami po zimnej podłodze. Biegła za róg, za mebel, za jakąś ladę a te dwie poczwary skoczyły w pościg tuż za nią. Jedno uderzenie zakończone chrobotem pazurów o podłogę i drugie o meble. Przeskakiwały przez przeszkody przez które człowiek musiał przebiegać. Ale na tak krótkim odcinku nie zdążyły jej dogonić. Luca odwróciła się i zdążyła zatrzasnąć drzwi a jeszcze zanim je domknęła uderzył w nie z drugiej strony rozpędzony kształt. Zdołała zamknąć ale z drugiej strony słyszała skrzeki i chrobot pazurów po drzwiach. Nie miała pojęcia na ile je powstrzymają ale podłoga niezbyt długo się trzymała.

Przed sobą miała korytarz zaplecza, z prawej strony o dziwo nadal dobiegała łuna ogniska. Tak kusząco ciepła. Przed drzwiami stały dwa, czarne brytany, tyłem do niej. Na drugim krańcu korytarza wylądował jeden ze stworów. Był skierowany pyskiem do korytarza więc było pewne, że jeśli nie rzuci się na psy to one rzucą się na niego. Dzieliło je tylko kilka kroków, Luca nie miała szans wyminąć dwóch członków stada a karabin dalej był zaryglowany. Za stworem na końcu korytarza słychać było przerażone, końskie rżenie i tupot kopyt. Zwierzę musiało albo wpaść w panikę albo walczyć o przetrwanie ale z perspektywy korytarza skryta w ciemności sala po drugiej stronie korytarza nie była widoczna.
Wpadli w pułapkę, niedobrze. Ciągle tropicielka nie odblokowała broni, bardzo niedobrze. Coś dopadło uwiązaną Kay, niedobrze jak jasny szlag. Kobieta gwizdnęła ostro, dając psom pozwolenie do ataku. Sama w tym czasie zaczęła wyłuskiwać z magazynku trefny pocisk.

Mokre, tym razem od potu, palce ślizgały się po chłodnym metalu próbując wyrzucić przekoszony nabój na zewnątrz. Zmagała się z tym cenne sekundy a w tym czasie walka rozgorzała na dobre. Gdy tylko usłyszały gwizdnięcie dwa psowate ruszyły jednocześnie do szarży z impetem jakie rasowe harty by się nie powstydziły. Kilka kroków dzielące ich od krańca korytarza i stworzenia które tam stało pokonały w mgnienie oka. Seaver zaś widziała katem oka jak Sony próbuje capnąć stwora swoimi mocnymi szczękami. Ten jednak zdołał dzięki swojej małpiej zwinności się mu wywinąć. Ale nie zdołał już uniknąć wilczych szczęk. Vito wilczym zwyczajem poczekał aż stwór zajmie się stworem a potem jednym susem dopadł stwora zaciskając szczęki od razu na jego gardle. Stwór zamachał rozpaczliwie szponiastymi łapami ale nie miał szans wyzwolić się z wilczych szczek gdy życie upływało z niego w rytm tryskającej z rozerwanych tętnic. Z zaciemnionego pomieszczenia zaś rozległo się głośnie tupnięcie i chrupnięcie jakby coś zostało tam rozgniecione. Luca wreszcie uwolniła karabin pozbywając się felernego naboju i znowu odzyskała swobodę manewru. Za to napór na drzwi przy jakich stała wzmagał się. Stwory po drugiej stronie zabrały się do pokonywania zawalidrogi i drzwi wydawały głuchy odgłos od kolejnych, szponiastych uderzeń którym wtórowały zaciekłe skrzeki. Gdzieś tam w korytarzu, zaciemnionym pomieszczeniu, spod podłogi jednak słyszała kolejne odgłosy pazurów i te złośliwe skrzeki. Stworów musiało być tu prawdziwe stado.
Za to jej stado poradziło sobie świetnie, była z nich dumna. Cała trójka świetnie się spisała, została ona. Cofnęła się kilka kroków w głąb korytarza, myśląc gorączkowo co dalej. Mogli próbować wybić cały miot zmutowanych kreatur, inna opcja odpadła w chwili w której Luca wybrała zabarykadowanie w pomieszczeniu bez okien i drugiego wyjścia. Teraz należało zacisnąc zęby i próbować przeżyć. Z tą myślą cofnęła się do łazienki, wygrzebując ze szpeju latarkę czołową. Dopiero wtedy się obróciła, stając twarzą w twarz z nowym mutantem.
Nie czekała, strzeliła.

Minęły sekundy. A jednak to wystarczyło by sytuacja się już zmieniła gdy Luca obejrzała się z powrotem na scenę na korytarzu. Widziała jakieś pomieszczenie naprzeciwko łazienki w której rozbiła obóz. Częściowo było jeszcze rozświetlane laskiem rozgrzebanego ogniska ale teraz zalało je ostre światło czołówki. Widziała Sony’ego szarpiącego się z jakimś stworem. Vito gdzieś zniknął ale słyszała go obok, jak warczy i szarpie się z kolejnym przeciwnikiem pewnie w pomieszczeniu z Kay. Drzwi po lewej dalej były rozszarpywane przez jakieś stwory i na słuch nie brzmiało to dobrze.
Tropicielka nie czekała, wypaliła natychmiast ze swojej odryglowanej już broni. Błyskawicznie, celując tylko w skaczący, kształt sylwetki przeciwnika. Pierwszy triplet zdewastował coś w głębi pomieszczenia ale ani Sony’ego ani stwora nie tknął. Kudłaty pies, zaskomlał w tym momencie trafiony przez tą kreaturę. Zaraz potem poczwara zginęła gdy triplet karabinowych pocisków rozszarpał ją odrzucając w głąb pomieszczenia w krwawym rozbryzgu. Sądząc na słuch Vito musiał rozszarpać kolejnego stwora albo właśnie go dokańczał. Drzwi dalej były rozsupływanie przez szpony stworów a do kolejnych pomieszczeń budynków wskakiwały, wypełzały i wczołgiwały się kolejne maszkary.

Tropiciela ostrym gwizdem przywołała psy do siebie, samej wycofując się do tyłu, tam gdzie koń. Starała się trzymać watahę za plecami, karabin ślizgał się w mokrych od potu dłoniach. Dużo ich, bardzo dużo. Narobią hałasu, Sony został ranny… to chyba najbardziej ją martwiło. Przypadła na kolano i otworzyła ogień do potworów po drugiej stronie drzwi, strzelając czujnie oczami aby dostrzec te, które się przedrą i zdjąć je przy pierwszej okazji.
Ołów bez trudu przebił się przez drzwi. Do pierwszych wyrw uczynionych przez szpony kreatur dołączyły kolejne, tym razem przestrzeliny uczynione przez HK. Coś z drugiej strony skrzeknęło i upadło, raz, potem kolejny raz. Ale drzwi nadal były szturmowane przez kolejne szpony. Przebijały się już na tyle, że widać było ramię ze szponiastą łapą. Jeszcze parę chwil i dziura w drzwiach będzie na tyle duża by stworzenia mogły przedrzeć się na korytarz.

Psy dopadły kolejną poczwarę. Gdzieś musiała być jakaś dziura albo znowu te stwory zrobiły jakąś. I teraz przedostawały się do tego względnie pustego pomieszczenia z przerażoną klaczą wciąż rżącą i kopiącą o podłogę i ściany. Stwór z jakim walczyły psowate nie dał się stłamsić tak szybko jak poprzednie i walka z nim zajmowała obydwu obrońców pozycji. A przez dziurę w podłodze przełaził już kolejny. Sądząc po odgłosie upadku tam w pomieszczeniu naprzeciw łazienki musiał skoczyć kolejny. Zaraz pewnie pojawi się na korytarzu.
Luca wycelowała w korytarz tym razem przymierzając się w stwora którego słyszała w pomieszczeniu obok. Nie czekała długo, ten pewnie jednym susem tam wylądował a następnym już wypadł na korytarz. Zobaczył ofiarę i zaskrzeczał ze złością.W tym momencie Seaver pociągnęła za spust. I choć broń kichnęła to jednak nie huknęła wystrzałem. Nie zdążyła nawet sprawdzić co się tym razem stało gdy już musiała okładać kolbą tego stwora który skoczył na nią z korytarza. Udało jej się unikać jego szponów. Pojedynek rozgorzał na dobre stwór choć mniejszy, niższy i niepokojąco humanoidalny to jednak nic nie robił sobie z wyższości człowieka. Uparcie i sprawnie próbował rozszarpać człowieka swoimi szponami ale Luce nadal udawało się w odtrącać jego ataki.

Walka też trwała tuż obok. Jej czworonogi toczyły oddzielne pojedynki z przeciwnikiem. Sekundy uciekały a żadna ze stron nie mogła zdobyć przewagi. Tropicielka boleśnie zdawała sobie sprawę, że czas działa na niekorzyść obrońców. Z każdą sekundą mógł się tutaj pojawić kolejny poczwar a ich stadko miało mocno ograniczone zasoby. Słyszała bardziej niż widziała jak drzwi zaczynają upadać pod naporem szponów. W podłodze też pojawiały się pierwsze rysy gdzie stwory próbowały sforsować ją od dołu. Wreszcie wilkowi udało się dopaść ofiarę. Nie zagryzł jej co prawda jak poprzednio ale przetrącił jej kark, jeśli nie dosłownie to straciła zapał do dalszej walki. Skomląc wycofała się gdzieś w kąt pomieszczenia.
Krótki gwizd przywołujący Vito do nogi, w głowie natrętna myśl kołatała się kobiecie jak wściekły ryś zamknięty w klatce. Drugi raz w przeciągu minuty broń ją zawiodła. Powodem mogła być wilgoć która w końcu przedarła sie do wadliwych naboi. Wypadało je przejrzeć, jeżeli będzie jeszcze sens i okazja. Na razie jej stado wpadło w gniazdo mutantów i nie zapowiadało się, aby coś w tej materii uległo zmianie. Nocą dźwięki niosły się daleko, huk broni z pewnością dotarł do mundurowych na lotnisku Tych samych, który wyminęli w mroku.
Mieli nie zwracać uwagi, unikać ludzi. Unikać kłopotów, ale te jak widać znalazły ich same, nieproszone. Problemy podzieliły się na te ważne i mniej ważne.
W pierwszej kategorii znalazło się dotarcie do bagaży gdy wilk zajmie się trzymającym Lucę w szachu mutantem. Ogień mógł pomóc. Odgonić, spalić wroga i sprawić, że zawaha się, co da czas na kolejne przeładowanie broni.

Wilk zareagował na gwizdnięcie i zostawił poharatanego przez siebie stwora. Przyszedł w sukurs swojej przewodniczce uderzając na stwora jaki właśnie miał ją dopaść. Luca przeskoczyła obok nich wracając do korytarza z rozwalanymi szponami drzwiami. Tam odbiła w bok wracając do obozowiska przy ognisku. Klękła przy swoich bagażach zostawiając za sobą jęki i powarkiwania przemieszane z odgłosami walki. Udało jej się dostać do pękatego kształtu butelki.
Złapał go pewnie, podrywając się od razu na równe nogi. Zawartość chlupała wewnątrz przezroczystych ścianek. Zwykle starczyłaby na miesiąc jak nie lepiej. Przydałaby się też po całej rozróbie. Ale teraz potrzebowali jej inaczej - rzuconej tam gdzie chroboty przy ognisku, pod podłogą i dziury korytarzy. Alkohol rozlewał się, a w kontakcie z ogniem płonął. Stwory wydawały się nie lubić płomieni. Oby. Inne ścieżki zaczynały się Luce zacierać.
 
Driada jest offline