Wraz z upływającym czasem Yastrę zaczął ogarniać niepokój. Kiedy oni tak sobie siedzieli i zbijali bąki, wsłuchując się w wywołujące ciarki odgłosy Fangwood, to przez las wciąż przedzierali się pozostali ocalali, tym razem już większą i znacznie głośniejszą grupą. Narastała w niej obawa o nich, zwłaszcza o Rhyn, być może całkiem racjonalna, jako że ta puszcza jest bezlitosna wobec intruzów, o czym osobiście zdołała się już przekonać.
A nawet jeśli wszystko będzie w porządku, to przynajmniej wskażą im drogę do celu.
- Musimy po nich wrócić - oznajmiła zdecydowanie, dźwigając się niepewnie na nogi. Z tonu jej głosu można było odnieść wrażenie, że bardzo jej na tym zależało. Spojrzała na pozostałych, oczekując jakiejkolwiek reakcji. W jej oczach kryła się... prośba?
Kharrick spojrzał zaskoczony na Yastre. Właśnie ściągał okoliczne pajęczyny samemu już będąc nimi okropnie oklejonym.
- Co? Po kogo? Chodzi o resztę? - Zreflektował się. - Ale przecież oni tu idą. Będą tutaj już niedługo - zaczął uspokajać dziewczynę myśląc, że chyba atak pająka odbił się nie tylko na jej ciele.
- Ale co jeśli ich też coś zaatakowało? - odpowiedziała mu już mniej pewnie. Jej spojrzenie uciekło w stronę z nadzieją ujrzenia tam znajomych twarzy. Stamtąd jednak wciąż ziała tylko ciemność. Nawet nie wiedziała czego się spodziewała, skoro mieli przybyć dopiero za dobę.
- Cóóż… jest ich więcej, nie? Pozatym, czy przypadkiem nie ma tam osób znających Fangwood? Pewnie nawet lepiej niż Rathan. - O Sulimie Kharrick wolał nie wspominać, bo akurat ON mógł znać najlepiej. - Na pewno nie dali się tak zaskoczyć jak my. Nas nic nie zaatakowało w lesie. Tylko tutaj. Pozbyliśmy się tego tutaj nie?
- Chcesz po nich iść? - Rathan zaskoczony spojrzał na Yastrę, która - jego zdaniem - padłaby po przejściu kilkunastu metrów. - Trzeba by wysłać po nich, razem z tobą, lekko licząc dwie osoby. Poza tym Kharrick ma rację. Dotrą do nas bez problemów.
Elfka dopiero po chwili zdecydowała się usiąść i wziąć parę uspokajających wdechów. Przed chwilą wyglądała jakby zamierzała pójść sama, lecz uznała wyższość argumentów obu mężczyzn. Ocaleli to nie dzieci, a przynajmniej większość z nich nimi nie była. Obawa jednak wciąż pozostawała.
- To nie wojownicy, w przeciwieństwie do nas. Nawet zbrojnym daleko do naszego wyszkolenia. Jeśli cokolwiek ich zaatakuje, to na pewno ktoś zginie - wyobraziła sobie Silvie wymachującą tym nożykiem do masła i jakoś nie potrafiła się przekonać do tego, by była w stanie się w jakikolwiek sposób obronić gdyby przyszła taka konieczność - To, że nam nic nie stanęło na drodze, nie oznacza że im nie stanie. Nawet będąc tutaj wciąż jesteśmy w lesie.
- Słodziutka, nawet w mieście przypadki chodzą po ludziach jak się pani szczęścia od nich odwróci. Ty wiesz ilu widziałem co zmarli bo im na głowę obluzowana dachówka spadła? - złodziej inaczej spojrzał na sprawę. - Może zamiast narażać siebie miej ciut wiary w innych? Ta twoja koleżanka kapłanka wygląda na taką co sobie poradzi. Ba! Innym pewnie też. No, a teraz nie czarnowidź, bo czarnowidzenie pecha przynosi.
- To nie miasto, gdzie mieszkają tysiące ludzi. To Phaendar, tu było nas może ćwierć tego tysiąca. Wszyscy się znaliśmy. Każdy zabity w tym miejscu jest kimś bliskim na swój własny sposób. To nie są pechowcy, których trafiła dachówka. To nasi sąsiedzi i przyjaciele, narażeni na niebezpieczeństwa lasu. Tacy jak ty tego nie zrozumieją - odwróciła spojrzenie, ucinając tą dyskusję i już nie mając zamiaru wchodzić w temat Rhyn. Ten człowiek nic nie wiedział. Przyszedł z zewnątrz i teraz myślał, że to takie proste.
- W przeciwieństwie do was, ja się troszczę o pozostałych - dodała jeszcze na koniec.
- My się o nich nie troszczymy i dlatego pozostawiliśmy ich samym sobie, w Phaendar, na pastwę hobgoblinów - odparł Rathan, mający powoli dosyć marudzenia Yastry i jej ponurych wizji. - To nie jest tak, że przez las kroczy niedołężna staruszka, którą trzeba prowadzić pod rękę. To spora grupa, której byle co nie zaczepi.
Jednak jego słowa nie zostały już wysłuchane.