Kapitan złoto wziął, pomruczał coś pod nosem i gestem kazał znikać z jego statku. Ledwie “przebrani” stanęli na nabrzeżu doszedł ich krzyk kapitana. Vince oglądając się przez ramię zobaczył jakiegoś chudego półlefa w podartych portkach biorącego się za naprawę. Jak można było się spodziewać brudny mieszaniec, zabierał pracę nie mniej brudnemu, ale za to człowiekowi pełnej krwi. Ba, w ponad stukilowym cielsku na pewno było więcej czystej krwi niż w niejednej dwójce ludzi.
Starając się nie wyglądać podejrzanie obaj nasi herosi pewnym krokiem zmierzali do kapitanatu. Jak na razie udawało się, ale… - A wy gdzie obdartusy, tu jest urząd! Tu się pracuje, żebrać możecie w porcie!. Tu mają wstęp tylko kapitanowie. - Rosły strażnik zagrodził im drogę, stając w drzwiach, opierając pięści na biodrach i górując nad nimi wzrostem.
Tymczasem statek zwinnie skręcił i po chwili wyszedł z portu. Nie minęła godzina jak miasto zniknęło naszym bohaterom z oczu. Rozpoczęła się ta część morskich podróży, która dziwnym trafem była pomijana w balladach i opowieściach. Piekielna nuda. Niektórzy mogli z zazdrością spoglądać marynarzy, którym z dobroci serca nowy bosman znajdował zajęcia by wzorem naszych herosów nie cierpieli na wszechogarniającą nudę.
W końcu po pięciogodzinnych męczarniach kapitan wskazał niewielką zatokę. - Tu możemy rzucić kotwicę. Jeśli to panu odpowiada, panie Wróbel. |