Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-08-2018, 13:18   #261
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
APRIL

Na drzewo wspięła się be najmniejszych problemów i, bezpieczna w jego gałęziach, rozejrzała się po okolicy. Na wschodzie widziała morze i plażę, upstrzoną jakimiś małymi punkcikami budynków. Na zachodzie – podobnie. Na północy widziała miasto, czy bardziej jakieś miasteczko. Na południu – góry lub wzniesienia porośnięte lasami. Wszystko jeszcze ciemne, ledwie majaczące w szarówce przedświtu. Ale nie tylko wstające słońce dawało światło. Miasto – płonęło. Widać było dym i ogień. Migotanie świateł karetek lub innych służb. I było coś jeszcze. Jakiś dziwnie pochylony obiekt, który niczym krzywy wieżowiec, górował nad miasteczkiem. I było jeszcze światło na niebie i ogromne UFO, bo obiektu nad jej głową nie można było pomylić z niczym innym, oświetlające teren piekielnym, pomarańczowym światłem.

Zamarła.

Bo nagle zobaczyła, jak gdzieś na północny wschód, jakieś pięć kilometrów od niej, od ziemi odrywa się niewielki punkcik. Samolot. Mały, turystyczny. A więc tam musiało być lotnisko. Zdesperowany pilot nabrał prędkości i wysokości lecz wtedy, od strony wielkiego pojazdu, oderwał się snop energii, precyzyjnie trafiając w odlatującą maszynę i zamieniając ją, na oczach April, w kulę ognia i szczątków.

Była w pułapce. Na jakiejś wyspie.

Chociaż, przy mieście ujrzała coś, co wzbudziło nadzieję. Statek wycieczkowy unoszący się na falach. Statek, który mógł podzielić los samolotu, ale może mniejszą łodzią udało by się wyrwać z pułapki.

TRIPLE KAY

Triple popędził w bok, terenem pomiędzy lasem i plażą, gdzie ktoś wybudował całkiem dobrą ścieżkę dla biegaczy. Biegł więc, chociaż zaczynał już odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia. Za to ścigający go, chociaż wolniejsi, najwyraźniej się nie męczyli.

Zapaśnik biegł więc, w stronę hotelu, orientując się, że jego desperacka ucieczka, sprowadziła mu „na ogon” jeszcze większą gromadkę prześladowców. Kolejni „sztywniacy” dołączali do pościgu wyłaniając się – niczym duchy – spomiędzy drzew, budek na plaży. Nadal miał jednak nad nimi przewagę, do momentu, aż zbliżył się do hotelu. Po drodze nie udało mu się wypatrzyć niczego na plaży, czym można by było uciec.

Nagły wybuch wstrząsnął powietrzem, na najwyższym piętrze apartamentowca, pojawił się ogień.

I wtedy Kay zorientował się, że pod hotelem wprost roi się od ludzi.
Nagle usłyszał strzały z broni maszynowej i ujrzał na dachu budynku jakieś zamieszanie. Jakby grupa ludzi ostrzeliwała się czekając na ….

Helikopter.

Usłyszał charakterystyczny dźwięk rotorów na wysokich obrotach dolatujący gdzieś od strony morza.

Może, gdyby udało mu się dostać do hotelu, przedostać na dach mógłby uciec razem z tymi, którzy czekali na helikopter! To był szalony pomysł. Samobójstwo niemalże pewne. W końcu w hotelu aż roiło się od ludzi, podobnie jak pod nim. Aby wdrożyć go w życie musiałby przebić się zapewne przez kilkudziesięciu „oszołomów”.

Mógł też zbiec na plażę – przy hotelu istniała większa szansa na jakąś wypożyczalnię sprzętu wodnego czy coś podobnego. Może, biegnąc w pewnym oddaleniu od linii brzegowej, w szarym poblasku budzącego się dnia, nie zauważył jakiejś łodzi na brzegu, czy innego katamaranu.

Musiał jednak zdecydować szybko, bo pościg był tuż za nim, przed nim zresztą również byli „sztywniacy”, podobnie jak na plaży i w lesie – wszędzie.

MARK

Przyczajony pośród leśnej roślinności Mark zobaczył, jak Triple Kay pobiegł w stronę hotelu, a za nim podążył pościg. No cóż. Przynajmniej większość ze ścigających Triple Kaya ludzi z lasu, do których przyłączyła się niemała gromada tych z plaży. A więc Mark miał rację, że nie pokazywał się im na oczy! Byli tacy sami, jak reszta.

Jednak nie wszyscy ruszyli w pogoń. Część bowiem, ta wolniejsza, nadal pozostała w lesie i pech chciał, że jeden z nich wyszedł prosto na ukrytego Marka.

Chwila konsternacji i mężczyzna, półnagi Murzyn w sile wieku, rzucił się na ukrywającego człowieka. Mark zareagował instynktownie odskakując w bok, a gdy napastnik zachwiał się po nieudanym ataku, zdzielił go siekierą w plecy.
Ostrze zagłębiło się w miękkie ciało. Trysnęła krew, a czarnoskóry mężczyzna wrzasnął z bólu i upadł na ziemię. Nadal krzyczał coś przeraźliwie – wyraźnie cierpiąc i będąc przerażonym. Tego Mark się nie spodziewał!

Krzyk przyciągnął uwagę innych. Kilku przeciwników ruszyło w stronę.

- Nie sostawiaj mię – wyjęczał mężczyzna niewyraźnie, ale po angielsku.

Ale to nie jego krzyki i nie nadchodzący powoli „oczadzeni” przykuli uwagę Marka, lecz charakterystyczny, mackowaty kształt, który pojawił się pomiędzy drzewami, najwyżej sto metrów od uciekiniera w lesie. Towarzyszyło mu tez kilka kuśtykających ludzi, którzy natychmiast ruszyli niezgrabnie w stronę źródła hałasu.

Las przestał być bezpieczny, ale najłatwiej można się w nim było ukryć Na plaży łatwo było napatoczyć się na „oczadziałych”, ale też istniała szansa na manewr wymijający, na jakąś łódź, skuter – cokolwiek, czy nawet – w ostateczności na ucieczkę wpław. Hotel – też wydawał się być jakąś opcją, ale logiczne było, że znajduje się w nim najwięcej ludzi, czyli potencjalnych zagrożeń. Chociaż oferował też najwięcej kryjówek i zasobów, które można było wykorzystać do obrony.

Jedno było pewne. Jeśli Mark zostanie tutaj chociaż chwilę dłużej – zginie.

- Nie sostawiaj mnie… boli…pomoczy…pomoczy

DIXIE

Podczołgała się w stronę, skąd dobiegał czując coraz wyraźniej zapach spalonej trzciny i czegoś jeszcze. Bardziej słodkiego i mięsnego, czego nie mogła pomylić z niczym innym. Zapach spalonego ciała. Ludzkiego ciała.
W chwilę później ujrzała przerażającą scenę.

W trzcinach, podobnie jak oni, ukrywał się mężczyzna z dwójką dzieci. Mężczyzna był teraz martw. Promień śmierci przepalił jego ciało i przeciął na pół. W ręku ojciec trzymał pistolet – rewolwer.

Nie tylko pistolet trzymał w ręku, lecz zawiniątko z małym dzieckiem. Zapewne nie starszym niż trzy-czeromiesięcznym. Niestety – promień przeciął też becik i Dixie ujrzała szarą twarz niemowlęcia, martwą i pustą, jak buzię lalki.
Ale był ktoś jeszcze. Dziewczynka. Może cztero, może pięcioletnia. Zapłakana, przyczajona trochę z boku, co ją uratowało. Promień, który wypalił okolice i zabił jej rodzinę, chyba tylko ją musnął. Widziała oparzoną rękę.

Dziecko płakało i jęczało boleśnie. Na widok Dixie odwróciło buzię w jej stronę.

I wtedy usłyszała jakiś szmer za sobą i odwróciła, z ulgą zauważając, ze to tylko Frank wrócił po nią.

ALICJA, FRANK

Frank cofnął się po Dixie. Alicja została w miejscu. Zresztą, dokąd miała uciekać. Teraz byli w trzcinach. W miarę bezpieczni.

Frank nie musiał długo wracać. Zauważył Dixie i ciała w wypalonej nawie. W trzcinach, podobnie jak oni, ukrywał się mężczyzna z dwójką dzieci. Mężczyzna był teraz martw. Promień śmierci przepalił jego ciało i przeciął na pół. W ręku ojciec trzymał pistolet – rewolwer.

Nie tylko pistolet trzymał w ręku, lecz zawiniątko z małym dzieckiem. Zapewne nie starszym niż trzy-czeromiesięcznym. Niestety – promień przeciął też becik i Dixie ujrzała szarą twarz niemowlęcia, martwą i pustą, jak buzię lalki.
I było płaczące dziecko. To one przyciągnęło uwagę Dixie.

Mała, zapłakana dziewczynka, która wpatrywała się teraz w ratowniczkę z przerażeniem i nadzieją.

Frank wiedział co może oznaczać płacz dziecka. Spojrzał w stronę wzgórza, na którym nadal stał mackowaty stwór. I, ze zgrozą, ujrzał jak bestia unosi jedną mackę w górę, a z niej wylatuje rój małych, mackowatych kształtów, które uniosły się w górę i pomknęły w stronę pola trzcinowego.

Kilka z nich oderwało się od roju i poleciało w bok, daleko od nich, nabierając prędkości i spadając nagle w trzciny, dobre kilkadziesiąt metrów na północ od nich. I wtedy usłyszał krzyki jakich ludzi – pełne bólu, agonalne – które błyskawicznie ucichły. Chyba nie tylko oni potraktowali pole trzciny cukrowej pod miasteczkiem jako doskonałą kryjówkę.

I widział też, jak rój rozdziela się na kolejne wstęgi i że jedna z nich wyraźnie kieruje się w ich stronę, a większa część unosi nad polem trzcinowym – niczym mordercze, zdalnie sterowane lub obdarzone świadomością drony. Zapewne uzbrojone.

Być może cofając się po Dixie i zostając dłużej w polu trzcinowym skazał ich właśnie na śmierć. Było pewne, że teraz ucieczka stała się jeszcze trudniejsza. Być może nawet nie możliwa.

Czy mógł jednak zostawić Dixie z płaczącym dzieckiem? I Alicję, na drugim końcu pola trzcinowego - samą i nieświadomą zagrożenia, jakie dosłownie nad nimi zawisło.


PHIL

Popędził w stronę lasu, a napastnicy za nim. Nie oglądał się za siebie, nie patrzył w stronę kryjówki, w której została Kelly. Po prostu pędził w stronę linii drzew licząc na to, że tam zgubi przeciwników.

Serce waliło mu w piersi, niczym wysokoprężny silnik, a przebierał nogami w tempie, w którym bił chyba własne rekordy. Szybko znalazł się pomiędzy drzewami, gdzie było jeszcze ciemniej, niż na plaży. Nie zatrzymywał się, słysząc biegnących za nim napastników.

Biegł, dobre kilka minut, aż w końcu upewnił się, że zgubił pościg.
Był gdzieś w lesie. Pomiędzy drzewami.

Tu, w lesie, wydawał się być bezpieczny.

Nagle jednak usłyszał jakiś hałas. Odruchowo przypadł do ziemi i wtedy ich zobaczył. Grupkę ludzi, może pięciu, może sześciu. Albo i więcej. Szli szlakiem przebiegającym niedaleko przez las deszczowy. Było ich, chyba, sześciu.
A za nimi szli inni. Kobiety, dzieci. Co najmniej kilkanaście osób.
Prowadzący mężczyźni mieli broń. Mieli mundury. Wyglądali na żołnierzy.

Co jednak nie oznaczało, że będą mu przychylni? Czy uznają za zagrożenie i zastrzelą bez pytania?

KELLY

Ukryta pod budą na plaży Kelly wstrzymała oddech widząc, jak Frank ucieka do lasu, a za nim podążają mężczyźni. Po chwili wszyscy zniknęli z oczu dziewczyny i Kelly została sama, jeśli nie liczyć włóczących się przy brzegu dziwnych agresorów.

I nie tylko ich.

Nagle ujrzała mackowate stworzenie, które pojawiło się nie wiadomo skąd. Dotarło ono do pobitego przez agresywnych ludzi mężczyzny – zapewne ojca dziecka, uciekło i zatrzymało się. Po chwili, przerażona Kelly ujrzała, jak potwór wbija swoją mackę w ciało mężczyzny, unosi go w powietrze, a potem stawia na plaży.

Mężczyzna, nadal pokrwawiony dołączył sztywno do swoich napastników, a potwór powtórzył to samo z jago żoną.

Potem odmienieni ludzie i bestia ruszyli przeczesując plażę.

JACK, FAITH

Kłódka do baru, jak się okazało, została zniszczona i udało im się wśliznąć do środka.

Nie był duży, bo w zasadzie wchodzili od razu do części dla obsługi – wszystko – drinki, jedzenie podawało się przecież na zewnątrz i klienci jedli i pili na plaży, pod parasolkami.

Był tam bar. Ale nie był pusty.

Kiedy tylko Faith, wchodzącą jako druga, zamknęła za sobą cicho drzwi, aby nie zwrócić na siebie uwagi potworów i ludzi z plaży zobaczyli, że w drugim kącie pomieszczenia mierzy do nich z broni jakiś biały mężczyzna w czapeczce. Nie widzieli za bardzo jego twarzy bo ich uwagę przykuwał głównie pistolet w jego rękach. Ciężki rewolwer Smith & Wesson Model 10, jak rozpoznał to Jack.

- Nie ruszać się – syknął mężczyzna po angielsku. – Czego tutaj chcecie i kim jesteście?

Nie był wrogiem. Zrozumieli to. Był, podobnie jak oni, uciekinierem.

- Słyszałem, co gadaliście pod drzwiami. O wywaleniu wszystkiego w powietrze. I ucieczce na skuterach. Wchodzę w to. Wiem, gdzie są klucze do tych maszyn. Mam broń. Powinno nam się udać.

Opuścił spluwę.

- Jestem Andy. Andy Southgate. A wy?

Wyszedł z cienia. Wyglądał dość zwyczajnie i sympatycznie.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 12-08-2018 o 13:30.
Armiel jest offline