Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-07-2007, 15:14   #135
Fitter Happier
 
Reputacja: 1 Fitter Happier nie jest za bardzo znany

Albert czuł się dziwnie. Przez ujmujące zmęczenie i opadające powieki do jego umysłu przebijało się przeświadczenie, że jest dobrze traktowany. Po raz pierwszy od kiedy się obudził mógł powiedzieć, że może śmiało odpocząć i że cały ten mętlik, jaki pozostał za nim faktycznie odszedł w tył. Co prawda czuł się strudzony i najchętniej padłby do łóżka i zasnął, ale nie mógł odmówić gospodarzom, którzy gestem ręki zapraszali go do swojego kręgu. Zorientował się, że ma nogi jak z waty i większość niewielkich ścięgien w jego ciele pulsuje zmęczeniem. Miał nadzieję, że ohydny wywar, jaki zaserwowali mu jego nowi przyjaciele już niedługo zadziała. Nie miał wątpliwości, przynajmniej teraz, że merkanci byli przyjaźnie usposobieni. Byli dla niego wybawieniem i najchętniej z wdzięcznością rzuciłby się każdemu z nich do stóp dziękując z całego serca za ratunek. Czuł że w oczach kręcą mu się łzy z wdzięczności. Na szczęście stan epileptyczny odszedł już jakiś czas temu i Albert był w stanie opanować to silne wzruszenie, choć w dalszym ciągu czuł nieodpartą chęć uśmiechania się z niekłamaną radością.
Powoli usiadł przy rozgrzanym żarniku. Jeden z merkantów podał mu misę z czystą i pachnącą górską świeżością wodą. Chętnie przechylił ją i upił łyk. Poczuł się odprężony i szczęśliwy. Dziwaczne ubranie, jakie dostał od merkanta było czyste i wygodne, zdało mu się najcudowniejszym strojem. jaki mógł sobie wymarzyć. Od żarnika biło ciepło, które jego ciało łakomie chłonęło. Przeszedł go przyjemny dreszcz. Chwile milczenia przerwał głos jednego z merkantów.

-A zatem teraz opowiedz nam, co przydarzyło się tobie i twojemu towarzyszowi.

Głos wyrwał go z radosnego i wpół sennego odrętwienia. Albert przywołał na twarz uśmiech. Czuł się okropnie zmęczony, ale zaczął opowieść, ostrożnie ważąc swoje słowa i przypominając sobie lekcje retoryki udzielane przez francuskich nauczycieli. Był koszmarnym uczniem, jeśli chodzi o wymowę, zawsze dostawał cęgi od wypomadowanego nauczyciela, z którego podśmiewał się razem z Fritzem. Pamiętał jak jego brat się uśmiechał. Nieśmiało i zawsze zaciśniętymi wargami, bardziej śmiał się błyskami oczu niż ustami. Albert poczuł że wspomnienie to wywołuje szeroki uśmiech i na jego twarzy.

- Nazywam się Albert von Kreutz, jestem przybranym synem szlachcica mieszkającego w dużej posiadłości ziemskiej za lasem, tym, który prosty lud zwie lasem wiedźm. - urwał na chwilę by wziąć łyk wody - Długo było by trzeba opowiadać tę historię, gdybym chciał przedstawić ją w pełnym świetle. Zresztą sam się w niej już pogubiłem, wydaje mi się, że jestem... - urwał na chwilę, zastanawiając się czy może powiedzieć merkantom o swoim przeświadczeniu, że jest wariatem i o dwóch światach oraz dwóch historiach -... zagubiony zupełnie. Hrabia miał córkę, od tego wszystko się zaczęło. Nie będę starał się dramatyzować i budować napięcia, oczywiście wy słyszeliście mnóstwo takich historii, drodzy panowie, więc nie zdziwi was, jeśli powiem, że pokochaliśmy się oboje od kiedy tylko się spotkaliśmy. Problem polegał na tym, że mimo nazwiska jakie posiadam, jest ono nie moje, nie jestem wcale szlachcicem, tylko przybłędą, znajdą w dodatku z pewnymi problemami... - "jasna cholera, wszystko mi się plącze" przemknęło mu przez głowę -... z charakterem. Dość powiedzieć - dodał szybko - że całą ta historia nadal trwa. Dziś rano obudziłem się po śnie, który zdawał mi się być najdłuższym, jaki miałem kiedykolwiek, wręcz nienaturalnie długim. Obudziłem się obok swej ukochanej, na tyle szybko, by zdążyć umknąć przed mym przybranym ojcem, dla którego stałem się teraz jeleniem na polowaniu. Umknąłem ze swoim najwierniejszym... - znów chwila zastanowienia, czy powinien zdradzać, jakie relacje łączą jego i Hawriłę? - ...przyjacielem. Umykając przed pościgiem, trafiliśmy na górskiego niedźwiedzia, które to spotkanie nie skończyło się szczególnie pomyślnie dla naszego zdrowia. Wycieńczeni wlekliśmy się korytarzem skalnym, ja niosąc swego przyjaciela na plecach... - "snu... jakie ja mam ciężkie powieki" ziewnął przeciągle -... korytarz skalny... zawalił się... w końcu jaskini... Asmena przecież nie mogła przeżyć... - bezsens ostatniego zdania dał mu do zrozumienia, że musi na chwilę zwiesić głowę na piersi i przymknąć oczy na minutę, zaraz będzie kontynuował opowieść... wybełkotał parę słów, które nawet już nie docierały do jego świadomości i bezwiednie, zmożony okrutnym zmęczeniem, usnął twardo.

***

Eliza była bardzo daleko. Próbował krzyknąć do niej, ale nie reagowała. Chciał podejść, ale nogi miał jakby wykute z kamienia, właściwe to... naprawdę czuł się tak jakby był gdzieś indziej, skąd nie może dosięgnąć ukochanej. Wytężył wzrok - a przynajmniej wydawało mu się że to robi - i spróbował dojrzeć. Tak, nie mylił się. Widział teraz wyraźnie. Eliza modliła się. Jej niewielki, zadarty nosek drżał lekko, jakby cicho i próbując zdusić to w sobie łkała. Chciał zapłakać razem z nią, ale nie miał siły. Przymknął na chwilę oczy i kiedy je otworzył, zobaczył ją znów. Tym razem siedziała naga pod drzewem, ze smutkiem odmalowanym na twarzy. Na jej kolanach siedział mały chłopiec, który był dla niego czymś jakby odległym spojrzeniem w przeszłość. Nie wiedział gdzie, ale widział już twarz bardzo podobną do twarzy chłopca. Nagła tkliwość i wzruszenie złapały go za serce. Kiedy podniósł rękę, by otrzeć łzy - których wcale nie czuł - wszystko się zmieniło.


Dookoła zapanowała czerwień. Zerwał się ostry wiatr, liście drzewa zaszumiały groźnie. Po chwili - jeden po drugim - zaczęły opadać, urywać się i nagle jakby jakaś wściekła siła zaczęła ciskać nimi w twarz Alberta. Krztusił się mokrymi w jakiś dziwny sposób liśćmi, dopóki drzewo nie zostało zupełnie nagie. Teraz już tylko wiatr świszczał w jego ustach i nozdrzach, próbując powalić go na ziemię. Otarł twarz i kiedy jego wzrok padł na dłoń, ze zdziwieniem stwierdził że widzi krew, że czuje krew na ustach, że stoi w krwi po kostki, że nawet pień pięknego przed chwilą drzewa ocieka krwią i że krwią właśnie były nasączone smagające go po twarzy liście. Chciał krzyczeć, ale wiatr zagłuszał wszystkie słowa. Chciał się obudzić, ale czerwień zalepiała mu powieki.
Nagle ujrzał coś koszmarnego. Eliza wciąż stała pod drzewem. Sama, naga, bezbronna smagana biczami wiatru. Jej ciemnosłomiane włosy rozwiewały się na wszystkie strony, ich jasność nasączana była brunatnością wszechogarniającej i rozpylonej w powietrzu posoki. Pomiędzy nimi stała gruba, szklana ściana. Eliza podbiegła w jego stroną i zaczęła bić ścianę pięściami, aż po nadgarstkach zaczęły ściekać jej czerwone strugi. Albert chciał się ruszyć, odpowiedzieć na jej błagalny wzrok, chciał biec i wziąć w ramiona, mimo wszystko, ale nie mógł, nogi wciąż miał jak ze stali. Eliza krzyczała, choć on nie słyszał ani słowa. Oparła się jedną ręką na strasznej barierze, jaka ich dzieliła, po czym osunęła się bez ducha na ziemię. Albertem zaczęły trząść dreszcze, schował mokrą i cuchnącą krwią twarz w dłoniach. I nagle wszystko ucichło.


Stał teraz na szerokiej miedzy. Dopiero po chwili zorientował się, że jest ona cmentarzem. Kilka drzew cicho szeleściło resztkami liści, najwidoczniej była jesień. Czuł wilgoć i chłód w powietrzu, czuł ciszę cmentarną, jaka go ogarniała. Spojrzał przed siebie i nagle ujrzał znajomą postać. Bardzo powoli, ociężałymi krokami ruszył w jej kierunku. Asmena pomachała do niego i uśmiechnęła się smutno. Była bardzo daleko, a on szedł tak powoli... Po chwili położyła się na ziemi i przymknęła oczy. Foncroyss zatrzymał się nad nią i z przerażeniem spojrzał na jej twarz. Była zimna i nieruchoma.


Zupełnie niespodziewanie wszystko dookoła zapłonęło. Rozejrzał się dookoła. Widział pożogę, jakiś pożar, ale nie wiedział gdzie jest, co się dzieje. To chyba płonęło jakieś miasto, ludzie dookoła krzyczeli, płakali, próbowali ugasić pożar, ratować swój dobytek. Ktoś go potrącił, ktoś przebiegł obok wrzeszcząc dziko. Nieopodal jakaś przygarbiona kobieta, nie mająca już siły ani na płacz, ani na otarcie brudnych łez z oparzonej twarzy, wyciągała ciało swojego kilkuletniego syna, przygniecionego przez strawioną przez ogień kalenicę jakiegoś budynku. "Posłaniec!" - usłyszał nagle jak ktoś woła ze zgrozą. Powoli obrócił się. Nie wiedział skąd, ale wiedział co zaraz zobaczy, niejasno przeczuwał to. Wcale nie chciał tego widoku, ale musiał się upewnić, musiał wiedzieć co się dzieje, choćby i bał się tego jak niczego w świecie.
W stronę miasta powoli szedł może piętnastoletni chłopiec. Jego twarz była pełna i bardzo chłopięca. Ale oczy miał puste i martwe, uśmiech jego był upiorny. Dookoła szalały kare konie, które tratowały ludzi stających posłańcowi na drodze, choć samemu chłopcowi nie robiły krzywdy. W ręku trzymał kulę, świat, który płonął tam gdzie on miał swój palec.
Przez jego zaschnięte gardło z bólem przecisnął się nieludzki krzyk.


***

- Fritz! - Ryknął i sam się zerwał, przerażony i wyrwany ze snu własnym krzykiem. Rozejrzał się dookoła z przerażeniem i nagle zaczął sobie uświadamiać że obudził się ze zwykłego koszmaru. Jednak wcale nie czuł się dobrze - zupełnie nie był przygotowany na to, co zobaczy zaraz po otwarciu oczu...
 
Fitter Happier jest offline