Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05-07-2007, 23:38   #131
 
g_o_l_d's Avatar
 
Reputacja: 1 g_o_l_d wkrótce będzie znanyg_o_l_d wkrótce będzie znanyg_o_l_d wkrótce będzie znanyg_o_l_d wkrótce będzie znanyg_o_l_d wkrótce będzie znanyg_o_l_d wkrótce będzie znanyg_o_l_d wkrótce będzie znanyg_o_l_d wkrótce będzie znanyg_o_l_d wkrótce będzie znanyg_o_l_d wkrótce będzie znanyg_o_l_d wkrótce będzie znany



Magiczna Szkatuła
”Serce białego lasu”

Pokraczna istota niewzruszenie stała i łypała na was wybałuszonym okiem jednak przez cały czas czuliście na sobie jeszcze czyjś wzrok. Może to szczur... a może ogromne drzewo...
Dla niziołki rozpościerający się przed nią widok był nie do zniesienia. Jej smukła sylwetka zgięła się w pół i oparłszy swoje drobne ramiona o ziemię zwróciła jadło. „Żywa zbroja” natychmiast ruszyła w stronę skrzypaczki. Otuliwszy ją swoim „ciałem” wyjąkała:

- Mała pani, twoje ciało drży. Jeżeli Ci zimno... niestety nie znam tego uczucia, ale... wydaje mi się nieprzyjemne... ja chętnie... pomogę....

Jedyne krwisto- czerwone oko spojrzało na Saenne. Mały czarny język ponownie oblizał spieczone wargi.

- Dziękuje mała pani – Garbata postać pokłoniła się niezgrabnie- to dla mnie komplement. Tatuś jest dumny ze swojego małego skarbeńka. – mówiąc to postać przykucnęła i pogładziła biały korzeń wystający nieco ponad brunatną warstwę kurzu okalającą dno skrzyni. - Sporo się natrudziłem, żeby mój słodki potworek urósł taki duży i silny. -dodała postać z dumą w głosie.

Wzrok postaci spoczął na ogromnej gałęzi dobywającej jednej drzewo podobnej istoty. Gdy ogromne drzewo zgniotło w swym mocarnym uścisku pomniejsze wynaturzenie, do bajora spadł rzęsisty deszcz posoki. Plusk karmazynowej tafli zagłuszył ponownie ten sam głos, który przybrał dobrotliwy ton troskliwego ojca.

- Czyż ono nie jest słodkie? Tak ślicznie bawi się z przyjaciółmi.
- Orz mać! Żałuj, ze nie jestem toporem-
dobył się mosiężny głos Tykka, tuż za pleców Magyra – Wychodzi na to, ze przyjdzie mi przegryźć ten pień w poprzek.

Twarz garbatej postać nabrał przekąsu, a po jego sinych wargach ponownie przejechał czarny język. Po chwili ciszy, postać gwałtownie wyprostował się. Pokracznie przekrzywiając głowę, zdawał się czegoś nasłuchiwać. W tej samej chwili z jego pustego oczodołu wychyliła się jakieś podłużne czerwone stworzenie. Po chwili, w stukocie setek nóg, w dół wygiętego ciała ruszyła czerwona stonoga. Precyzyjny ruch dłoni, gwałtownie chwycił bezkręgowca i umieścił w ustach zdeformowanej istoty. Nieliczne zęby maszkary wystawał znad jakiejś dziwnej substancji o kolorze i konsystencji smoły. Pod czas mielenia szczekami pokarmu postać odezwał się znowu:

- No najwyższy czas, reszta moich maleństw wraca z wioski. Taka porcja krwi na pewno pozwoli urosnąć mojemu maleństwu i wreszcie otworzyć wieko tej przeklętej szkatułki.- postać po chwili dodała z entuzjazmem- Nareszcie będziemy wolni! – i podrapała łaszącego się do jej karku szczura.

Jego jedyne oko znowu zerkało na was wyczekująco.

- Błagam powiedzcie coś. To ostanie chwile waszego marnego życia. Nie macie ochotę poznać choć trochę człeka bywałego i doświadczonego. Być może ktoś będzie was szukał na zewnątrz skrzyni, a ja nawet nie znam waszych imion. Jak ja mu powiem, ze umarliście w słusznej sprawie. Liczyłem, że zasypiecie mnie chociaż gradem przemiłych obelg, albo pytań, nim nastanie wasz czas.

Postać nagle gwałtownie napięła mięsnie lewej ręki, która dotychczas zwisała niemal bezwolnie. Cała kończyna zakreśliła łuk w powietrzu tuż nad głową odszczepieńca. W mgnieniu oka zerwała się fala magicznej energii, która niczym wiatr zgasiła płomienie waszych lamp.

- Wybaczcie, ale moje maleństwa nie przepadają za światłem. Ja jako dobry tatuś musze o nie dbać. Bo kto by o nie dbał jak nie ja. Pędzą tu do nas i z każdym uderzeniem waszych serduszek są coraz bliżej. Czyż nie są takie słodkie i bezbronne? Co one by bezemnie poczęły? Pewni nawet by nie wykiełkowały... Nieprawdaż?

Za waszych pleców dobył się kroki. Obserwująca was dotychczas istota postanowiła wyłonić się z ukrycia. Ku waszemu zdziwieniu był to opętaniec, który niedawno gościł was w swojej lepiance. Szedł wyprostowany i dumny. Nie bacząc na was kroczył w stronę zgarbionej sylwetki stojącej tuż przed wami.



Harpo


Gnom zostawiwszy towarzysza w bezpiecznej odległości od słupów, samemu ruszył dokładniej przyjrzeć się płaskorzeźbą. Powoli zbliżył się do ściany, zachowując ostrożność na wszelki wypadek, gdyby i tu czekała pułapka. Jednak tym razem nie wydarzyło się nic.

Harpo zatrzymał się tuż przy ścianie. Uważne spojrzenie jego oczu badało płaskorzeźby i klejnoty. Teraz nie miał już żadnych wątpliwości, że na kamiennych ścianach przedstawiono Kuo-toa. Najrozmaitsze sceny przedstawiające życie tej podwodnej rasy, prześlizgiwały się przed oczami gnoma. Było tu chyba wszystko. Od scen zwyczajnych posiłków, przez proste codzienne czynności, niektóre oczywiste, inne zupełnie niezrozumiałe dla istoty wychowanej w innym środowisku, a także wiele, wiele innych. Gdzieniegdzie widać było płaskorzeźby przedstawiające wojny zarówno zwycięskie, jak i przegrane, a także krwawe ofiary i inne ceremonie religijne.

Harpo z mroczną fascynacją przyglądał się niewiarygodnym szczegółom płaskorzeźb. Twarze konających na wojnach i ołtarzach świątyń, wykrzywione w grymasach przerażenia, mieszały się ze spokojnymi obliczami Kuo-toa zajętych codziennymi sprawami. Każda najdrobniejsza rzeźba przedstawiona była z tak dużą ilością szczegółów, że Harpo nie mógł wręcz uwierzyć, że ktokolwiek poza bogami zdołał wyrzeźbić takie płaskorzeźby.

Gdy gnom cofnął się parę kroków i spojrzał na większy kawałek ściany z pewnej odległości, naszła go dość dziwna myśl. Płaskorzeźby wyglądały zupełnie jakby ktoś starał się w kamieniu zapisać całą historie rasy. Harpo podążając wzdłuż ściany dostrzegł pewien wzór, według którego ułożone były kolejne sceny. Można by powiedzieć, że parę fragmentów złożonych razem tworzyło cykl- na początku para Kuo-toa zakładająca osadę, później rozwój i zyskiwanie siły, rozrost wioski w miasto, później potężne imperium, kolejne zwycięskie wojny, aż w końcu porażka i upadek cywilizacji. Tak właśnie kończył się jeden cykl, tylko po to, żeby rozpoczął się drugi podążający według identycznego schematu.

Następną obserwacją, jaką dokonał Harpo, były fałszywe klejnoty. Wszystkie te świecidełka, będące częścią ścian, były nic nie warte. Zwyczajne szkiełka, które ładnie wyglądały. Jednak Harpo wyczuwał, że każdy z klejnotów był pod działaniem prostego zaklęcia, które wzmacniało światło mające kontakt z klejnotami. Prawdopodobnie, właśnie ta prosta sztuczka sprawiała, że w jaskini było tak jasno. Gnom powoli zbliżył dłoń do jednego ze świecidełek. Klejnot był ciepły i ku zdumieniu Harpo można go było spokojnie obracać, a nawet całkowicie wyjąć ze ściany.

Valquar


-A ty, Sunimosie? Nie mógłbyś do nich strzelać? Wiesz, że bardzo mógłbyś pomóc. Chyba, że się boisz. Nie uważam, że szukanie drugiego wyjścia byłoby dobrym rozwiązaniem. Drowy mogłyby uciec przed jego znalezieniem!

Sunimos przez moment nie odpowiadał. Wpatrywał się w ruiny zupełnie jakby miał nadzieje, że dostrzeże w nich jakoś wskazówkę, jak można rozprawić się z drowami. Po chwili otrząsnął się z zamyślenia i skierował spojrzenie na Valquara.

- Z chęcią bym pomógł, ale nie mam ani kuszy, ani łuku, wiec raczej ostrzelanie ich nie wchodzi w rachubę. Jedyne, co mogę to parę prostych sztuczek, ale obawiam się, że drowy z ich wrodzoną odpornością na magie, raczej nie za bardzo się tym przejmą. Skoro nie chcesz szukać drugiego wejścia, to chyba nie pozostaje nam nic innego, jak poczekać tutaj aż wejdą do środka. No chyba, że masz lepszy pomysł? Tylko proszę nie mów, że chcesz żebyśmy się we dwójkę na nich rzucili- co jak co, ale ja samobójcą nie jestem.

Learion Aylinn

Ciało Fistusa legło na zimnej posadzce w bezruchu. Gdy tylko ogniste języki zanikły Learion doskoczył do towarzysza. Oparzenie wyglądały bardzo poważnie. Twarz Fistusa była wygięta w grymasie bólu. Jego nie regularny oddech i charczenie wskazywały na to, że płuca mężczyzny są w opłakanym stanie. Po krótkiej chwili ciszy, w której Learion nerwowo próbował pomóc przyjacielowi, z piersi biedaka dobyło się ostatnie tchnienie. Gnom usłyszał jak jedna z dłoń Fistusa upada bezwładnie na posadzkę labiryntu. Learion natychmiast przyłożył lekko szpiczaste ucho do piersi mężczyzny. Smród spalonego mięsa wdarł się do jego nozdrzy. Czułem uszy nasłuchiwał w nadziei na kolejne uderzeni serca. Chwila nieznośnej ciszy przedłużała się. Wtem Learion zrozumiał, że Fistus nareszcie jest wolny.
Przed oczami gnoma znów ukazał się tafla liter. Nie wiadomo czemu dopiero teraz nabrał jakiegokolwiek sensu.

"A niech mnie...", jęknął w duchu.

- Poddaj się, to już koniec. - oznajmij matowym głosem, nie zdając sobie sprawy, jak to brzmi dla ewentualnych słuchaczy, po prostu czytając litery – Przepraszam Cię Fristusie, to było takie proste, że nawet nie zauważyłem. Naprawdę najciemniej jest pod latarnią. Czemu dopiero teraz to widzę! Jeszcze chwilę temu mogłem go uratować!

Przyjemne mruczenie Filara zakłóciło grobową ciszę. Kot łasił się do swojego pana, który klęczał nieruchomo niczym granitowy pomnik nad miejsce wiecznego spoczynku ich przewodnika. W chwili tej konsternacji do głowy Learion wdarła się nie proszona ponura myśl. „Poddaj się, to już koniec... Czyżby ścieżka, którą właśnie zaczął podążać Fistus jest jedyna droga do wyjścia? ” Kobieta stała nad nim wyczekująco, by po chwili pochylić się nad gnomem, który poczuł na swym ramieniu ciepłą, drobną dłoń.
 
__________________
Nie wierzę w cuda, ja na nie liczę...

Dreamfall by Markus & g_o_l_d
g_o_l_d jest offline  
Stary 06-07-2007, 22:10   #132
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Harpo przyglądał się z zaciekawieniem i choć kunszt wykonania wzbudzał u niego zachwyt. To tematyka dzieła budziła najgłębszą odrazę, i czasami, czarcie odruchy.
Gnom wyjąwszy fałszywy klejnot, przyjrzał mu się dokładnie. Jego umysł analizował sytuację i wyszukiwał możliwości zastosowania odkrycia...
Zastanawiał się jak mógłby wykorzystać te klejnoty. Gnom wziął bezwartościowy klejnocik do dłoni, największy jaki znalazł, w drugiej zaś trzymał sztylet.
Podszedł dokładnie pod otwór w sklepieniu jaskini, tak by natrafić na skupiony strumień światła. Harpo liczył, że za używając kryształu niczym soczewki a sztyletu zamiast lustra uda się mu stworzyć strumień światła na tyle silny by mógł nim uderzyć w diamenty ustawione na postumentach i...Tu Harpo kończyły się domysły. Być może same diamenty zogniskują jakoś strumień przesłanego światła. Być może ulegną zniszczeniu, przegrzane od nadmiaru dostarczonego ciepła.
O przegrzanie błyskotki się nie martwił. W końcu mimo całodziennego naświetlenia, błyskotki nie były specjalnie gorące. Oczywiście , był gotów wyrzucić błyskotkę, jak tylko zrobi się podejrzanie gorąca.. Nie było sensu nadmiernie ryzykować. ..Niestety, gnom nie zdawał sobie sprawy, z tego, że diamenty dobrze przewodzą ciepło.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 12-07-2007 o 18:11.
abishai jest offline  
Stary 10-07-2007, 21:25   #133
 
Markus's Avatar
 
Reputacja: 1 Markus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znany



Magiczna Szkatuła
”Serce białego lasu”

- Ależ wy jesteście nudni. Powinniście zapytać czemu to robię... albo kim jestem. Czy nie tak zachowują się wielcy bohaterowie, gdy mają zamiar przeszkodzić tajemniczemu złu? Ale wy nic, tylko stoicie oniemiali. Owszem wasz strach bardzo mi pochlebia, ale wyraźnie nie nauczono was jak powinno się zachowywać. No cóż, widzę, że będę musiała udzielić wam lekcji dobrych manier.

W jedynym oku zdeformowanego mężczyzny zapłonęły złośliwe ogniki. Pochłonięty swoim monologiem, zdawał się zupełnie nie zauważać zbliżającego się opętanego elfa. Odwrócił się w jego kierunku dopiero, gdy ten zatrzymał się parę kroków od niego. Na twarzy zdeformowanej istoty ukazał się okropny uśmiech, odsłaniający poczerniałe, zniszczone zęby.

- Szybko wracasz. Za szybko. Co się z wami wszystkimi dzieje? Oni przychodzą spóźnienie, ty się zjawiasz przedwcześnie. Zachowujecie się, jak banda rozpieszczonych bachorów, niczego nie potraficie zrobić należycie...
- Lepiej się zamknij i powiedz mi, czemu oni jeszcze żyją?!
- Pomyślałem, że najlepiej będzie jeśli przyczynią się do sukcesu moj... naszej sprawy. Zresztą nie widzisz jacy są przerażeni, nie są w stanie wypowiedzieć słowa, a co dopiero pokrzyżować m... naszych planów.
- Co nie zmienia faktu, że twój szczur powiedział, że ich zabijesz natychmiast.
- Przecież ci tłumacze mój długouchy przyjacielu, że chciałem...
- Dość! Po pierwsze, nie jestem twoim długouchy przyjacielem. Po drugie, skoro do tej pory ich nie zabiłeś trzeba to zrobić teraz.


Opętany elf, który jakiś czas temu przedstawił się jako Z’eshagal Isv’llaxon Varbadf Gxdass, odwrócił się w waszym kierunku. Okrąg zwisający z jego szyi zalśnił jaśniejszym blaskiem. Spojrzenie wypełnionych srebrnym światłem oczu skierował na Almiritha. Wychudzone ciało napięło się do granic wytrzymałości, gdy elf szykował się do ataku. Almirith ze strachem obserwował, powoli zbliżającego się przeciwnika. Opętany spokojnie szedł w kierunku upatrzonej ofiary rozkoszując się strachem widocznym w jej oczach.

- Pora zdobyć nowe ciało.

Opętany wyskoczył wysoko w górę, jego sylwetka, wyraźnie widoczna na tle gałęzi olbrzymiego, białego drzewa, rozmazała się na moment, gdy wbrew wszelkim prawą natury, z nadnaturalną szybkością opadał na ofiarę.

***

Wykrzywiona postać wyszeptała coś do swojego szczura, poczym ponownie spojrzała w kierunku bohaterów.

- Pora zakończyć tą zabawę. Wielka szkoda, tak miło się z wami rozmawiało.



Mężczyzna wyciągnął lewą rękę w górę, zupełnie jakby chciał dosięgnąć sklepienia. Zerwał się wiatr, niosący ze sobą obrzydliwy zapach krwi wielu ofiar, które miały umożliwić ucieczkę z magicznej szkatuły. Z otwartej dłoni pokracznej istoty, podmuch powietrza porwał całą masę białych drobinek. Wiatr nabrał na sile i nasiona zaczęły wirować jak oszalałe, rozprzestrzeniając się na całe pole bitwy. W jednej chwili, tak samo krótkiej jak wcześniej, wiatr ustał i drobinki pospadały na ziemie.

- Dalej moje małe. Rośnijcie dla swojego tatusia!

Nasiona zaczęły pękać jedna za drugim i z ich wnętrz, początkowo powoli, a później coraz szybciej, na wolność wyrywały się białe pnącza.

***

Magyr stał w zdumieniu wpatrując się w olbrzymie drzewo. Wciąż był skołowany po niedawnych przeżyciach związanych z przedzieraniem się przez ten biały koszmar, ale teraz czuł jak iskierki wściekłości na nowo rozpalają się w jego sercu. Zupełnie nie zwracając uwagi na komentarz gadającego przedmiotu, półczart z wściekłym okrzykiem ruszył na zdeformowaną istotę.

Szczur stanął na tylnych łapkach wyciągając pyszczek w kierunku biegnącego przeciwnika. Jego małe oczka uważnie wpatrywały się w rozszalałą sylwetkę. Na początek gryzoń spróbował sięgnąć do umysłu wroga i przejąć nad nim kontrole, ale wściekłość wypełniająca półczarta była tak wielka, że szczur nie miał żadnych szans. Zamiast tego skoncentrował się na, już całkiem bliskiej, sylwetce. Powietrze wokoło gryzonia zafalowało, gdy jego umysł wytwarzał psioniczny potencjał. Potężna fala kinetycznej mocy uderzyła o nadbiegającą postać, jednak na rozwścieczonym Magyru nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Wymachując swoją żywą bronią i nie zważając na opadające wszędzie drobiny szarżował na pokracznego przeciwnika.

W jednej, krótkiej chwili, cały obszar pola walki spowiło coś, co przypominało masę kłębiących się, białych lian. Część z nich zaczęła wypuszczać dziwaczne pąki, które po rozwinięciu wcale nie okazywały się kwiatami, tylko dziwacznymi paszczami, wypełnionymi igiełkowatymi zębami.

Pędzący naprzód Magyr nie za bardzo przejmował się tym, co wyrastało mu pod nogami. Gdy był już tuż przy przeciwniku i brał potężny zamach swoją ożywioną bronią, coś gwałtownie wbiło się w ciało tuż pod kolanem półczarta i zadziwiającą siłą szarpnęło go w dół. Zaskoczony barbarzyńca nie zdołał utrzymać się na nogach i padł płasko na twarz. Ledwo ciało Magyra dotknęło ziemi, cała masa wijących się pnączy owinęła się wokoło niego i wojownik całkiem zniknął pośród skłębionej, białej roślinności.

W chwili upadku barbarzyńcy, Tykk wypadł mu z ręki i poszybował wysoko w powietrze. Żywa broń rozglądała się za swoim panem, ale ten zniknął pod białymi pnączami i przedmiot nie miał nawet pojęcia gdzie miałby uderzyć, żeby przedostać się do właściciela.

Biała macka wystrzeliła w górę, żeby pochwycić latającą rzecz, ale ta natychmiast ruszył do przodu tak, że liana chwyciła tylko powietrze. Kolejne pnącza próbowały owinąć się wokoło Tykka, a ten nic sobie z tego nie robiąc latał pomiędzy nimi w poszukiwaniu jakiegoś celu.

***

Sae powoli wyprostowała się. Słyszała, że ktoś coś mówi, ale wciąż było jej tak niedobrze, że zupełnie nic do niej nie docierało. Dopiero gdy wyminął ją szaleniec, zdołała się wyprostować, choć nie bez pomocy żywej zbroi i zorientować się w sytuacji. Po krótkiej rozmowie pomiędzy zdeformowaną istotą, a opętanym elfem, nie było już wątpliwości, że Sae nie myliła się w sprawie szaleńca.

Niziołka właśnie zbierała siły, żeby coś powiedzieć, choćby rzucić jakieś przekleństwo, gdy rozpoczęła się walka. Sae nie zdążyła zareagować na całą masę wydarzeń dziejących się równocześnie. Szaleniec rzucił się na Almiritha, Magyr ruszył w kierunku pokracznej istoty, a dokoła tego wszystkiego spadł deszcz, drobnych, białych nasion, które niemal natychmiast zaczęły kiełkować i przeobrażać się w dziwaczne pnącza.

Gdy tylko Sae wyrwała się z oszołomienia, bez zastanowienia uniosła skrzypce do podbródka i... poczuła jak coś owija się wokoło jej nogi. Niziołka szarpnęła z całej siły, ale była zbyt słaba, żeby wyswobodzić się z żelaznego uścisku pnącza. Roślina odpowiedziała w ten sam sposób i Sae upadłą na plecach, w dłoni wciąż ściskała skrzypce, ale smyczek wysunął się ze szczupłej dłoni skrzypaczki i pozostał na ziemi, podczas gdy pnącze podniosło Sae w powietrze. Niziołka bezradnie patrzyła na oddalający się grunt i smyczek tonący w białym morzu roślin.

Sae zawisła głową w dół. Na wysokość twarzy niziołki wzniosło się kolejne pnącze. Przerażona skrzypaczka spojrzała na szybko rozwijający się biały pąk, który jak doskonale wiedziała, wcale nie miał przekształcić się w cudowny kwiat. W ciągu ułamka sekundy Sae znalazła się na wprost paszczy wypełnionej pokaźną ilością małych szpilek. Kwiat-paszcza powoli zbliżał się do twarzy sparaliżowanej ze strachu skrzypaczki.

Nagle pnącze zakończone paszczą zaczęło rzucać się we wszystkie strony, za wszelką cenę starając się rzucić ożywioną zbroje, która owinął się i zacisnął wokoło krwiożerczego kwiatu.

Sae przez chwile byłą bezpieczna od zjedzenia, ale musiała działać szybko- kolejne karykatury roślin powoli wznosiły się w jej kierunku, a jakby tego było jeszcze mało, skrzypaczka wciąż wisiała głową w dół.

***

Gdyby nie lata ciężkich treningów pod czujnym okiem Faelara, Almirith byłby już martwy. Instynktownie Srebrny Lew dobył obu swoich mieczy i skrzyżował je nad głową. Szaleniec, który jeszcze sekundę temu był wysoko w górze, teraz stał tuż przed przeciwnikiem. Jego długi szpony uderzyły o skrzyżowane ostrza elfiego wojownika z siłą która powinna rozciąć przeciwnika na połowy. Cios niósł ze sobą taki impet, że Almirith musiał przyklęknąć i zbliżyć ostrza bliżej siebie, inaczej nie zdołałby utrzymać mieczy. Obaj walczący tkwili w zwarciu, siłując się i próbując odepchnąć wroga, jednak szalony elf wzmocniony mocą demona, powoli zyskiwał przewagę. Jego twarz znalazła się tuż obok twarzy Almiritha, niosąc ze sobą niemal obezwładniający smród zgniłego mięsa.

- Jesteś szybki i silny elfie. Twoje ciało doskonale się nada. Szkoda tylko, że wpierw będę je musiał trochę okaleczyć.

Cios szaleńca był tak szybki, że Almirith nie zdołał na niego zareagować. Opętany gwałtownie i niespodziewanie odchylił się do tyłu, co sprawiło, że zarówno on jak i zaskoczony Almirith stracili równowagę. Całość trwała tylko ułamek sekundy i zwykły śmiertelnik nie zdołałby wykorzystać przewagi, która się z tym wiązała, ale dla kogoś o takiej szybkości nie było to nawet trudne. Pięść opętanego trafiła elfiego wojownika w podbródek, a siła płynąca z nadnaturalnej, demonicznej mocy, nadała ciosowi niesamowitą siłę. Cios wyrzucił Almiritha w powietrze I posłał go wprost w objęcia masy białych roślin.

Srebrny Lew oszołomiony siłą ataku, przez moment jęczał z bólu, jednak pomimo wszystko wciąż ściskał w dłoni oba miecze. Powoli otrząsając się z mgły bólu, spróbował się podnieść, ale coś silnie przytrzymywało go w miejscu. Dopiero po chwili zorientował się, że to opętany szaleniec rękoma trzyma za nadgarstki elfa i przyciska je do ziemi. Na jego twarzy odmalował się złowieszczy uśmiech.

- Czas umierać elfie.

Opętany pochylił się nad szamoczącym wrogiem, starając się wgryźć w szyje Almiritha i rozerwać mu krtań na strzępy. Właśnie w tej chwili, do uszu obu walczących doszedł dziwny okrzyk bojowy.

- JUUUPIII!

Rozpędzony Tykk, z całym swoim niemałym impetem, uderzył w zaskoczonego szaleńca posyłając go w powietrze. Opętany uderzył w jedną z białych roślin, niemal natychmiast oplotła go cała sieć pnączy i mężczyzna utonął w białym morzu. Almirith poderwał się na nogi, przy okazji rozcinając parę pnączy, które próbowały owinąć się wokoło niego. Wymachując mieczami w obronie przed wrogimi roślinami, próbował odnaleźć wzrokiem towarzyszy, jednak nikogo nie mógł dojrzeć. Nawet ożywiony przedmiot, który go uratował pognał gdzieś, niewiadomo gdzie. Srebrny Lew już miał ruszyć na poszukiwania, gdy do jego uszu doszedł przytłumiony ryk wściekłości.

Almirith z niedowierzaniem patrzył, jak z pod masy roślin wyłania się otoczona srebrzystym płomieniem dłoń. Ręka chwyciła jedną z roślin i z jej pomocą wyciągnęła resztę ciała na zewnątrz. Wypełnione srebrzystym blaskiem oczy szaleńca odwróciły się w kierunku elfiego wojownika. Na oczach Almiritha rany pokrywające istotę zaczęły same z siebie zasklepiać się i leczyć. Opętany uśmiechnął się drwiąco do elfa i rzucił się w jego kierunku.

W ciągu chwili, bez trudu wymijając białe pnącza starające się go pochwycić, stanął przed elfem, jednak tym razem Srebrny Elf był przygotowany. Dłuższe ostrze uderzyło w miejsce gdzie, jak się spodziewał wojownik, za chwile znajdzie się szaleniec. Prawie się udało- opętany bez trudu chwycił ostrze gołą dłonią i jednym szybkim ruchem wyrwał je elfiemu wojownikowi z ręki, posyłając je gdzieś w pnącza. Miecz zniknął pochłonięty przez białe rośliny. Opętany odskoczył od przeciwnika i spokojnie uniósł dłoń, którą przed chwilą złapał ostrze. Przez moment strużka krwi płynęła z rozciętej dłoni, ale chwile potem rana zasklepiła się jak wszystkie pozostałe.

- Nie masz szans głupcze, nawet nie zdołasz mnie zranić. Najwyższa pora na śmierć.




Harpo


Zgodnie ze swoimi planami Harpo odnalazł spory kryształ i zabrał go tuż pod dziurę w sklepieniu. Strumień dziennego światła wpadł wprost na klejnot. Świecidełko w ręku gnoma zamieniło się w świetlistą kule, gdy tylko proste zaklęcie wzmocniło światło i jeszcze jaśniej rozświetliło komnatę. Na razie wszystko było w porządku i klejnot nie nagrzał się ani odrobinę bardziej. Harpo ostrożnie wyjął sztylet i postarał się ustawić go tak, by jak najwięcej promieni padało na jeden z diamentów.

Gnom przez chwile stał i starał się zaobserwować jakąkolwiek reakcję na swoje działania. Po dłuższej obserwacji Harpo doszedł do wniosku, że klejnoty ze słupów muszą w jakiś sposób pochłaniać światło i więzić je w sobie, albo w czymś pod nimi.

***

”Parę bąbelków powietrza wzniosło się do góry i dotarło do powierzchni podziemnego jeziora. Wszystkie po kolei pękały bezgłośnie i wywoływały niewielkie kręgi na spokojnej do tej pory powierzchni wody.

W głębi jakiś kształt wypłynął z jednej z podwodnych jaskiń i powoli ruszył ku powierzchni. Po chwili kolejny i kolejny, jeden po drugim opuszczali podwodne siedziby i ruszali w podróż na powierzchnie.”


***

Harpo z zaskoczeniem zaobserwował, jak nagle całkowita i nieprzenikniona ciemność osnuła klejnot na którym koncentrował promienie słońca. Od razu rozpoznał zaklęcie „Ciemności”, ale to oznaczało, że coś lub ktoś musiał je rzucić. Zaniepokojony Harpo porzucił swój eksperyment i zbliżył się bliżej, wciąż nieprzytomnego Vinniego. Teraz dopiero dostrzegł, że powierzchnia wody faluje niespokojnie.

Okazało się, ze Harpo nie pomylił się- z wody wynurzył się oddział Kuo-toa. Siedmiu „żaboludzi” uzbrojonych we włócznie i naładowane kusze, wygramoliło się na brzeg. Dziwaczne, wyłupiaste oczy uważnie śledziły każdy ruch Harpo, a także, z trochę mniejszym niepokojem, obserwowały nieprzytomnego Vinniego. Powoli i ostrożnie oddział zaczął zbliżać się w kierunku wędrowców i stopniowo rozchodzić na boki, tak żeby ich otoczyć.

Learion

Kobieta wciąż trzymając dłoń na ramieniu Leariona drugą dłonią pogłaskała Fialara, który zignorowany przez swojego pana, zaczął łasić się do tajemniczej nieznajomej.

- Fristus... Nie potrafiłabym powiedzieć o nim złego słowa. Zawsze taki oddany, lojalny. Troszczył się o mnie, kiedy Deanlath nie miał na to czasu. Teraz padł ofiarą tej przedziwnej zabawy Deanlatha. Tego całego labiryntu... Deanlath sobie tego nie wybaczy... Znał Fristusa tak długo, tak dobrze. Może to pozwoli mu przejrzeć na oczy i zrozumieć, że nie należy pogrywać z ludzkim życiem. Ja najwidoczniej zawiodłam w tym względzie... – kobieta szybkim ruchem otarła spływającą po policzku łzę, tak jakby chciała, by Learion jej nie zauważył.

- Heh... – westchnęła – Nie czas teraz na zbytnie rozwodzenie się. Postaram się przedstawić sytuację jak najbardziej skrótowo jak tylko będę w stanie. Nazywam się Vilmorgan Sin’Sensereth i jestem małżonką człowieka, który cię tu przysłał. Znam Deanlatha od dawna. Gdy miałam dziesięć lat przygarnął mnie, sierotę, jako przyjaciel moich zmarłych rodziców i razem z Fristusem zajęli się moim wychowaniem. Wtedy rzadko go widywałam, gdy dorosłam, zakochał się we mnie, a ja szybko odwzajemniłam jego uczucie. Pobraliśmy się. Mieliśmy być szczęśliwi. Go jednak do reszty pochłaniają te dziwne eksperymenty. Testowanie możliwości różnych istot. Byłam w szoku, gdy dowiedziałam się o tych bestialskich praktykach. I nie mam zamiaru tego dłużej znosić. Przysięgam, że jesteś ostatnią osobą, którą Deanlath umieścił w tym labiryncie. Przybyłam tu bez jego wiedzy, by cię stąd wydostać. Mam nadzieję, że jeszcze sporo pamiętam – miałam okazję tylko bardzo powierzchownie przejrzeć plany mojego męża odnośnie budowy tego miejsca. Były dość chaotyczne i poprzestawiane, ale powinnam rozpoznawać kolejne pomieszczenia. Mam taką głęboką nadzieję.

Vilmorgan puściła ramię Leariona, cofnęła się parę kroków stając przed literką „P” i oczekując na reakcję gnoma. Fialar głośno miauknął na swojego pana, poczym ruszył za nową znajomą.
 

Ostatnio edytowane przez Markus : 13-07-2007 o 19:56.
Markus jest offline  
Stary 11-07-2007, 16:32   #134
 
Tammo's Avatar
 
Reputacja: 1 Tammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputację
Post Learion Aylinn

Gnom przytłoczony był poczuciem winy. Myśl "Zbyt wolno" echem rozlegała się w jego głowie. Powoli i spokojnie powstał, pełnym rewerencji gestem ujął dłoń kobiety i ucałował ją, zdejmując ją z ramienia, by rzec:

- Nie zasługuję na to pani. Układ, jaki zawarłem z Fristusem był prosty. On był przewodnikiem, ja, rozwiązywaczem zagadek. Moim zadaniem było, byśmy nie wpadli w żadną pułapkę. Jego, byśmy dotarli do celu. Nie uczyniłem co do mnie należało i przez to stracił życie.

Learion brzmiał teraz jak ktoś znacznie starszy. Lekko uścisnąwszy rękę kobiety, puścił ją, by przykucnąć przy zmarłym. Przebiegłszy palcami po jego twarzy, zapamiętując ją, gnom słuchał słów kobiety. Tajemnice rozwiązywały się, wszystko nabierało sensu. Kiedy skończyła, skupiony wyraz twarzy młodego Aylinna dla każdego, kto go znał był znakiem sygnalizującym lawinę. Pytań.

- Pani Sin’Sensereth, Vilmorgan, Pocieszycielko - rzekł gnom, niejako nadając jej to ostatnie imię - Czy w Labiryncie są w takim razie i inne istoty? Kim, dla Deanlatha był Fristus? Powiedział mi, że stawką w tym labiryncie dla niego jest wolność. Zakładałem, że był sługą, niewolnikiem ale to, co mówisz maluje go jako przyjaciela raczej? I czy w środku Labiryntu nie będzie wyjścia? Z Deanlathem zawarłem inny układ, w zamian za przejście tego Labiryntu mam odzyskać mą pamięć, o pani. Chyba, że nie mówisz o magicznym wydostaniu nas stąd, lecz po prostu o pójściu dalej...

Delikatnym ruchem, gnom rozwinął chustę dobytą z zakamarków stroju, podając ją kobiecie. Jej żałość nie czyniła wrażenia udawanej, dotyk był rzeczywisty.

- Proszę o wybaczenie pani. - szepnął chrapliwie. Nie wiedział, co rzec powinien, człowiek, który przez niego zginął najwyraźniej był jej bliski...

Pomimo zachęty tak kobiety, jak i ukochanego towarzysza, Learion nie ruszył się z miejsca. Nie mogąc spojrzeć w oczy kobiecie, rozglądnął się dokoła, bezowocnie szukając czegoś, co mogłoby pomóc pogrzebać ciało przewodnika...
 
__________________
Zamiast PW poślij proszę maila. Stare sesje:
Dwanaście Masek - kampania w świecie Legendy Pięciu Kręgów, realia 1 edycji
Shiro Tengu
Kosaten Shiro
Tammo jest offline  
Stary 12-07-2007, 15:14   #135
 
Fitter Happier's Avatar
 
Reputacja: 1 Fitter Happier nie jest za bardzo znany

Albert czuł się dziwnie. Przez ujmujące zmęczenie i opadające powieki do jego umysłu przebijało się przeświadczenie, że jest dobrze traktowany. Po raz pierwszy od kiedy się obudził mógł powiedzieć, że może śmiało odpocząć i że cały ten mętlik, jaki pozostał za nim faktycznie odszedł w tył. Co prawda czuł się strudzony i najchętniej padłby do łóżka i zasnął, ale nie mógł odmówić gospodarzom, którzy gestem ręki zapraszali go do swojego kręgu. Zorientował się, że ma nogi jak z waty i większość niewielkich ścięgien w jego ciele pulsuje zmęczeniem. Miał nadzieję, że ohydny wywar, jaki zaserwowali mu jego nowi przyjaciele już niedługo zadziała. Nie miał wątpliwości, przynajmniej teraz, że merkanci byli przyjaźnie usposobieni. Byli dla niego wybawieniem i najchętniej z wdzięcznością rzuciłby się każdemu z nich do stóp dziękując z całego serca za ratunek. Czuł że w oczach kręcą mu się łzy z wdzięczności. Na szczęście stan epileptyczny odszedł już jakiś czas temu i Albert był w stanie opanować to silne wzruszenie, choć w dalszym ciągu czuł nieodpartą chęć uśmiechania się z niekłamaną radością.
Powoli usiadł przy rozgrzanym żarniku. Jeden z merkantów podał mu misę z czystą i pachnącą górską świeżością wodą. Chętnie przechylił ją i upił łyk. Poczuł się odprężony i szczęśliwy. Dziwaczne ubranie, jakie dostał od merkanta było czyste i wygodne, zdało mu się najcudowniejszym strojem. jaki mógł sobie wymarzyć. Od żarnika biło ciepło, które jego ciało łakomie chłonęło. Przeszedł go przyjemny dreszcz. Chwile milczenia przerwał głos jednego z merkantów.

-A zatem teraz opowiedz nam, co przydarzyło się tobie i twojemu towarzyszowi.

Głos wyrwał go z radosnego i wpół sennego odrętwienia. Albert przywołał na twarz uśmiech. Czuł się okropnie zmęczony, ale zaczął opowieść, ostrożnie ważąc swoje słowa i przypominając sobie lekcje retoryki udzielane przez francuskich nauczycieli. Był koszmarnym uczniem, jeśli chodzi o wymowę, zawsze dostawał cęgi od wypomadowanego nauczyciela, z którego podśmiewał się razem z Fritzem. Pamiętał jak jego brat się uśmiechał. Nieśmiało i zawsze zaciśniętymi wargami, bardziej śmiał się błyskami oczu niż ustami. Albert poczuł że wspomnienie to wywołuje szeroki uśmiech i na jego twarzy.

- Nazywam się Albert von Kreutz, jestem przybranym synem szlachcica mieszkającego w dużej posiadłości ziemskiej za lasem, tym, który prosty lud zwie lasem wiedźm. - urwał na chwilę by wziąć łyk wody - Długo było by trzeba opowiadać tę historię, gdybym chciał przedstawić ją w pełnym świetle. Zresztą sam się w niej już pogubiłem, wydaje mi się, że jestem... - urwał na chwilę, zastanawiając się czy może powiedzieć merkantom o swoim przeświadczeniu, że jest wariatem i o dwóch światach oraz dwóch historiach -... zagubiony zupełnie. Hrabia miał córkę, od tego wszystko się zaczęło. Nie będę starał się dramatyzować i budować napięcia, oczywiście wy słyszeliście mnóstwo takich historii, drodzy panowie, więc nie zdziwi was, jeśli powiem, że pokochaliśmy się oboje od kiedy tylko się spotkaliśmy. Problem polegał na tym, że mimo nazwiska jakie posiadam, jest ono nie moje, nie jestem wcale szlachcicem, tylko przybłędą, znajdą w dodatku z pewnymi problemami... - "jasna cholera, wszystko mi się plącze" przemknęło mu przez głowę -... z charakterem. Dość powiedzieć - dodał szybko - że całą ta historia nadal trwa. Dziś rano obudziłem się po śnie, który zdawał mi się być najdłuższym, jaki miałem kiedykolwiek, wręcz nienaturalnie długim. Obudziłem się obok swej ukochanej, na tyle szybko, by zdążyć umknąć przed mym przybranym ojcem, dla którego stałem się teraz jeleniem na polowaniu. Umknąłem ze swoim najwierniejszym... - znów chwila zastanowienia, czy powinien zdradzać, jakie relacje łączą jego i Hawriłę? - ...przyjacielem. Umykając przed pościgiem, trafiliśmy na górskiego niedźwiedzia, które to spotkanie nie skończyło się szczególnie pomyślnie dla naszego zdrowia. Wycieńczeni wlekliśmy się korytarzem skalnym, ja niosąc swego przyjaciela na plecach... - "snu... jakie ja mam ciężkie powieki" ziewnął przeciągle -... korytarz skalny... zawalił się... w końcu jaskini... Asmena przecież nie mogła przeżyć... - bezsens ostatniego zdania dał mu do zrozumienia, że musi na chwilę zwiesić głowę na piersi i przymknąć oczy na minutę, zaraz będzie kontynuował opowieść... wybełkotał parę słów, które nawet już nie docierały do jego świadomości i bezwiednie, zmożony okrutnym zmęczeniem, usnął twardo.

***

Eliza była bardzo daleko. Próbował krzyknąć do niej, ale nie reagowała. Chciał podejść, ale nogi miał jakby wykute z kamienia, właściwe to... naprawdę czuł się tak jakby był gdzieś indziej, skąd nie może dosięgnąć ukochanej. Wytężył wzrok - a przynajmniej wydawało mu się że to robi - i spróbował dojrzeć. Tak, nie mylił się. Widział teraz wyraźnie. Eliza modliła się. Jej niewielki, zadarty nosek drżał lekko, jakby cicho i próbując zdusić to w sobie łkała. Chciał zapłakać razem z nią, ale nie miał siły. Przymknął na chwilę oczy i kiedy je otworzył, zobaczył ją znów. Tym razem siedziała naga pod drzewem, ze smutkiem odmalowanym na twarzy. Na jej kolanach siedział mały chłopiec, który był dla niego czymś jakby odległym spojrzeniem w przeszłość. Nie wiedział gdzie, ale widział już twarz bardzo podobną do twarzy chłopca. Nagła tkliwość i wzruszenie złapały go za serce. Kiedy podniósł rękę, by otrzeć łzy - których wcale nie czuł - wszystko się zmieniło.


Dookoła zapanowała czerwień. Zerwał się ostry wiatr, liście drzewa zaszumiały groźnie. Po chwili - jeden po drugim - zaczęły opadać, urywać się i nagle jakby jakaś wściekła siła zaczęła ciskać nimi w twarz Alberta. Krztusił się mokrymi w jakiś dziwny sposób liśćmi, dopóki drzewo nie zostało zupełnie nagie. Teraz już tylko wiatr świszczał w jego ustach i nozdrzach, próbując powalić go na ziemię. Otarł twarz i kiedy jego wzrok padł na dłoń, ze zdziwieniem stwierdził że widzi krew, że czuje krew na ustach, że stoi w krwi po kostki, że nawet pień pięknego przed chwilą drzewa ocieka krwią i że krwią właśnie były nasączone smagające go po twarzy liście. Chciał krzyczeć, ale wiatr zagłuszał wszystkie słowa. Chciał się obudzić, ale czerwień zalepiała mu powieki.
Nagle ujrzał coś koszmarnego. Eliza wciąż stała pod drzewem. Sama, naga, bezbronna smagana biczami wiatru. Jej ciemnosłomiane włosy rozwiewały się na wszystkie strony, ich jasność nasączana była brunatnością wszechogarniającej i rozpylonej w powietrzu posoki. Pomiędzy nimi stała gruba, szklana ściana. Eliza podbiegła w jego stroną i zaczęła bić ścianę pięściami, aż po nadgarstkach zaczęły ściekać jej czerwone strugi. Albert chciał się ruszyć, odpowiedzieć na jej błagalny wzrok, chciał biec i wziąć w ramiona, mimo wszystko, ale nie mógł, nogi wciąż miał jak ze stali. Eliza krzyczała, choć on nie słyszał ani słowa. Oparła się jedną ręką na strasznej barierze, jaka ich dzieliła, po czym osunęła się bez ducha na ziemię. Albertem zaczęły trząść dreszcze, schował mokrą i cuchnącą krwią twarz w dłoniach. I nagle wszystko ucichło.


Stał teraz na szerokiej miedzy. Dopiero po chwili zorientował się, że jest ona cmentarzem. Kilka drzew cicho szeleściło resztkami liści, najwidoczniej była jesień. Czuł wilgoć i chłód w powietrzu, czuł ciszę cmentarną, jaka go ogarniała. Spojrzał przed siebie i nagle ujrzał znajomą postać. Bardzo powoli, ociężałymi krokami ruszył w jej kierunku. Asmena pomachała do niego i uśmiechnęła się smutno. Była bardzo daleko, a on szedł tak powoli... Po chwili położyła się na ziemi i przymknęła oczy. Foncroyss zatrzymał się nad nią i z przerażeniem spojrzał na jej twarz. Była zimna i nieruchoma.


Zupełnie niespodziewanie wszystko dookoła zapłonęło. Rozejrzał się dookoła. Widział pożogę, jakiś pożar, ale nie wiedział gdzie jest, co się dzieje. To chyba płonęło jakieś miasto, ludzie dookoła krzyczeli, płakali, próbowali ugasić pożar, ratować swój dobytek. Ktoś go potrącił, ktoś przebiegł obok wrzeszcząc dziko. Nieopodal jakaś przygarbiona kobieta, nie mająca już siły ani na płacz, ani na otarcie brudnych łez z oparzonej twarzy, wyciągała ciało swojego kilkuletniego syna, przygniecionego przez strawioną przez ogień kalenicę jakiegoś budynku. "Posłaniec!" - usłyszał nagle jak ktoś woła ze zgrozą. Powoli obrócił się. Nie wiedział skąd, ale wiedział co zaraz zobaczy, niejasno przeczuwał to. Wcale nie chciał tego widoku, ale musiał się upewnić, musiał wiedzieć co się dzieje, choćby i bał się tego jak niczego w świecie.
W stronę miasta powoli szedł może piętnastoletni chłopiec. Jego twarz była pełna i bardzo chłopięca. Ale oczy miał puste i martwe, uśmiech jego był upiorny. Dookoła szalały kare konie, które tratowały ludzi stających posłańcowi na drodze, choć samemu chłopcowi nie robiły krzywdy. W ręku trzymał kulę, świat, który płonął tam gdzie on miał swój palec.
Przez jego zaschnięte gardło z bólem przecisnął się nieludzki krzyk.


***

- Fritz! - Ryknął i sam się zerwał, przerażony i wyrwany ze snu własnym krzykiem. Rozejrzał się dookoła z przerażeniem i nagle zaczął sobie uświadamiać że obudził się ze zwykłego koszmaru. Jednak wcale nie czuł się dobrze - zupełnie nie był przygotowany na to, co zobaczy zaraz po otwarciu oczu...
 
Fitter Happier jest offline  
Stary 12-07-2007, 18:08   #136
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Harpo Longwayfromhome

Gnom gdy tylko zorientował się, że rzucono, czar, szybkim ruchem ukrył błyskotkę w fałdach płaszcza. Nigdy bowiem nie wiadomo, kiedy mogła by się przydać. Harpo podbiegł do Vinniego ściskając w dłoni sztylet z rozgrzanym z ostrzem.. Po chwili źródło czarów samo się ujawniło.
-Są takie dni, kiedy po prostu nie opłaca się wstawać z łóżka.- mruknął pod nosem gnom i spoglądał na kolejne pokraczne Kuo-Toa wynurzające się z wody. Obserwując stworzenia gnom rozmyślał nad odpowiednim powitaniem.. Od razu odrzucił "Przybywamy w pokoju", "Nie chcemy wam zrobić krzywdy" i inne takie.. I tak pewnie wiedziały o tym. Harpo ocenił siłę wroga.. Teoretycznie mógłby z sobie z nimi poradzić (przy sporej dawce szczęścia), dzięki czarciej odporności na czary i redukcji obrażeń. Ale nawet gdyby jakimś cudem mu się udało, to gnom nie wątpił, że w jeziorku jest jeszcze spora ich grupka.

- Mój pan, Malaghi , pan ognia, niszczyciel ludzi i krasnoludów, wielki władca gigantów ogniowych ze wzgórz przysyła mnie z propozycją.- rzekł najpierw w gigancim potem powtórzył we wspólnym.. Nie bardzo wierzył Kuo-Toa, że się nabiorą na tą bajeczkę. Ale nie zaszkodzi spróbować.
Gnom podniósł ręce w geście poddania się. Postanowił czekać na odpowiedniejszą okazję do działania.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 14-07-2007, 15:48   #137
 
Tammo's Avatar
 
Reputacja: 1 Tammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputację
Post Learion Aylinn

Przez chwilę trwała cisza, przerywana jedynie cichym i silącym się na spokój oddechem gnoma, oraz przytłumionym, nieco rwanym oddechem kobiety.

"Płacze", pomyślał Learion, czując się wyjątkowo podle. W życiu nie sądził, że Fristus po prostu wmaszeruje tak beztrosko na tak ewidentną pułapkę. Frustracja szybko wypełniała pustkę powstałą wskutek szoku wywołanego nagłością śmierci tuż przy nim, frustracja, która powoli zmieniała się w gniew. Oskarżanie samego siebie z pasją nie polepszyło sytuacji, Aylinn był teraz jak napięta struna, gotowa strzelić pod byle dotknięciem.

Fialar najwyraźniej to wyczuł, bo ruszył ku młodemu gnomowi, lecz przystanął w zadziwieniu, kiedy panika wypełniła na moment myśli chłopaka.

"Jeśli podejdziesz, dotkniesz mnie albo zamruczysz, rozryczę się! Jak ostatni zasmarkany dzieciak!"

Wizja, jaka nawiedziła zasmuconego gnoma po tym pełnym pasji wykrzykniku, była jednak rozbrajająca: on sam, stojący w korytarzu i dwa strumienie łez tryskające z jego oczu niczym dwie imponujące fontanny niemal dwa razy wyższe od ich właściciela...

Gnom szybko odwrócił się, bezgłośnie śmiejąc się przez uwolnione teraz łzy, strumieniem cieknące po twarzy; mając nadzieję, że Vilmorgan Sin’Sensereth nie zauważy jego słabości, znajdując w tym pomieszaniu płaczu za zmarłym oraz śmiechu z własnej głupoty - niewielką ulgę, ujście dla zżerającej go frustracji i gniewu i poczucia winy.

Chwilę zajęło gnomowi dojście do siebie, nie było też całkowite. O tym nie było mowy, Learion miał już co prawda do czynienie za śmiercią, ale nadal było to dlań doświadczenie zgoła wstrząsające. On śmierci unikał, o włos, o krok, o jeden obrót przekładnią czy o zamknięte w porę drzwi. Niewiele, ale jednak. Śmierć... w swojej ostateczności, była... zbyt wielka, by można było ogarnąć ją umysłem bez przerażenia. A Aylinn nie miał doświadczenia wiekowego życia, które pozwalało na pewne sprawy patrzeć z dystansem. Mimo swojego wieku, stracona pamięć stawiała go na pozycji zgoła nieciekawej pod tym względem.

Może to właśnie spowodowało, że Vilmorgan uśmiechnęła się smutno, patrząc na drgające od wstrzymywanego płaczu ramiona młodzieńca z Małej Rasy, którego wzrost i młodzieńcza buzia w jej oczach czasem czyniły małym chłopcem.

Nim jednak coś powiedziała, rozległo się mruczenie kota. Fialar nie uznawał za stosowne czekać jakoś szczególnie długo, a kiedy jego towarzysz odwrócił się plecami, kot po prostu podszedł, przycupnął i wspaniałym skokiem wylądował na plecach bądź co bądź niewysokiego gnoma, który cichym jękiem i wygięciem się w łuk skwitował nagłe wyrośnięcie czarnego garba na plecach. Garb utrzymał się dzięki mocno wczepionym pazurom, po czym przemaszerował - przy wtórze nieprzerwanego syku zza zaciśniętych zębów Leariona - na ramię tego ostatniego, gdzie umościł się wygodnie i począł mruczeć.

Gnom bezgłośnie jęknął z bólu, kiedy fala ognia przetoczyła się przez jego poranione plecy, przekomicznie się przy tym krzywiąc. Pospiesznie ocierając twarz chustką, której już nie miał, rozmazał tak pot, który wystąpił mu na czoło, jak i łzy, a raczej ślady po nich. Na koniec wciągnął głośno powietrze i odwrócił ku patrzącej nań z sympatią kobiecie o przepysznych, gęstych, złoto-rudych włosach.

"Gdyby była niższa... straciłbym dla niej serce."

Myśl przemknęła gdzieś w tyle głowy gnoma, jak to tylko myśli potrafią, zaś młodzian począł "rozglądać się" wokół. Mrucząc, kot przekazywał mu obraz lekko kulistego korytarza, o nieregularnym sklepieniu i ścianach. Jedynym obrobionym tutaj kamieniem był ten użyty przy tafli liter, mozaice, która stała się przyczyną zguby niecierpliwego przewodnika.

Brakło czegokolwiek, absolutnie czegokolwiek by móc pochować zwęglone zwłoki. Co nie zostawiało wielu opcji...

- Nie ma nawet kamieni, aby go dobrze pochować... - mruknął pod nosem gnom, nieświadom, że Vilmorgan Sin’Sensereth przygląda mu się z uwagą, że nawet lekko pochyliła się ku niemu, że niemal zaczęła mówić, przez co jej pełne, czerwone usta ułożyły się jakby do pocałunku. Dodatkowo kobieta pochyliwszy się, złożyła ręce na podołku, przez co jej krągłe ramiona obramowały wysokie, jędrne piersi, uwydatniając dekolt i biust kobiety. Fakt, że nijak nie zdawała sobie ona z tego sprawy, spowodował, że kiedy kot przekazał swemu towarzyszowi ten cud-obrazek, efekt tegoż przekazu był wprost niszczycielski: gnom zupełnie stracił kontenans, spuścił głowę, a nawet - ku swemu potwornemu zażenowaniu - zarumienił się.

"Jest... piękna!" - pomyślał z tęsknotą i uwielbieniem - "Jest CZŁOWIEKIEM! Co mi się roi w głowie?!" - pomyślał z zadziwieniem i konsternacją.

Młodzieniec był wstrząśnięty bardziej, niż mu się wydawało, co przy piękności, jaką była Vilmorgan Sin’Sensereth uczyniło go znaczniej bardziej wrażliwym na jej urodę. Fakt zaś, że czuł do niej podziw i wdzięczność powodował, że Learion właściwie balansował już na krawędzi zadurzenia. Młody wiek rządzi się bowiem swoimi prawami a jego elastyczność nawet potędze i majestatowi śmierci potrafi się oprzeć, tak, jak trawa powracając do zwykłego stanu, gdy wicher przestanie nad nią szaleć.

Znacznie bardziej obyta w tych sprawach Vilmorgan przez moment całkowicie zbita była z tropu reakcją ślepego przecież gnoma, lecz jego uwaga o kamieniach była brakującym kawałkiem układanki. Nielicho zaintrygowana, a zarazem mile połechtana komplementem, jakim była reakcja młodzieńca, zapomniała o naglącym ich obojgu mijającym czasie. Lekko wyprostowując się, zapytała, wyprzedzając gnoma:

- Learionie, ty widzisz, prawda?

Zaambarasowanie zbyt pochłonęło młodzieńca by zadał własne pytanie, słowa - Pani, co Fristus lubił? - utknęły mu w gardle pozostając niewypowiedzianymi. Powoli pokręcił głową, zsuwając opaskę. Niebieskie, typowo gnomie tęczówki były całkowicie nieruchome, znacząc martwe oczy ślepca. Jednocześnie Fialar rozwarł szeroko oczy, wpatrując się nieruchomym, intensywnym wzrokiem w kobietę swoimi pionowymi źrenicami w żółtych, kocich oczach.

- Ach tak - szepnęła, nagle rozumiejąc, Vilmorgan.

- Ale tylko czasem - rzekł poważnie Learion, lekko unosząc głowę, tak, by 'patrzeć' jej w oczy, słusznie wywnioskowując z źródła głosu, że się lekko wyprostowała - Pani, co Fristus lubił?

Zmiana tematu lekko zaskoczyła kobietę:

- Lubił? W sensie? - odczuwane zdziwienie zabarwiło altowy timbr jej głosu, lekko uniesione brwi wydobyły jakby nowy odcień jej oczu.

- Kwiaty, może? Ulubiony jego kwiat, jeśli miał jakiś? Albo zapach, który lubił? A może często wychodził przy pierwszym śniegu, lub patrzył nań, siedząc przy oknie? - dodał chłopak przypominając sobie swoją ukochaną rozrywkę z przełomu jesieni i zimy.

- Lubił polne kwiaty. Jego dom leżał na wzgórzach, wśród łąk. Zawsze potrafił zaskoczyć mnie ilością kwiatów, jakie znał i rozpoznawał po zapachu bądź wyglądzie. Czemu pytasz o to?

Nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć, Learion po prostu zmilczał. Odpowiedź "zaraz zobaczysz, pani" nie wydała mu się odpowiednią, "to tajemnica" było wprost durne a wytłumaczenia... pogłębiały jego zażenowanie kiedy o nich myślał, a co dopiero, gdyby miał o nich mówić. Nic więc nie mówiąc, jedynie unosząc palec w górę w geście mającym znamionować coś w stylu "momencik, chwileczkę" przykucnął przy swym niedawnym przewodniku. Fialar zeskoczył i przedefilował, usadawiając się przy głowie mężczyzny, podczas gdy gnom układał ciało tak, jakby Fristus po prostu się zdrzemnął, poprawiając nogi, układając mężczyznę na plecach, a ręce wzdłuż boków, jednocześnie cicho ruszając ustami wymawiając jakieś bezgłośne słowa, co chwila odrzucając potrząśnięciem głowy niesforny kosmyk pszenicznych blond włosów, który z uporem zsuwał się przed oczy, prawie dekoncentrując gnoma. Gdy dotarł do głowy, klęknął, położył sobie poparzoną głowę Fristusa na kolanach, jednocześnie powoli recytując:

Sen co go zmorzył
wieczny.
Koniec to -
ostateczny?


Dłonie gnoma przewędrowały pieszczotliwym ruchem po popalonych włosach zmarłego, przeczesując je delikatnie. Fialar śmignął pomiędzy dłońmi recytującego niczym czarna smuga.

Lecz dokądkolwiek zmierza
niech myśli nasze zabierze
niech one mu drogę wygładzą,
naszą oń troskę przekażą


Głos Leariona troszkę się wzmocnił, nabrzmiały żalem i smutkiem wzniósł się od szeptu do cichego półtonu, ręce przymknęły oczy mężczyzny, wygładziły jego twarz, nadając jej wyraz spokoju i lekki rumieniec osoby śpiącej zdrowym, głębokim snem. Fialar niczym czarna chmura przesunął się nad piersią i brzuchem mężczyzny, lecz to delikatnie gestykulujące dłonie gnoma, długimi palcami rysowały w powietrzu w unoszącej się z ziemi szarej mgle symbole.

Spoczywaj w spokoju,
jak we śnie.
Gotowy by podnieść oczy.
Do domu
od nasz odszedłeś.
Za wcześnie.


Smukłe, długie palce gnoma spoczęły na ramionach Fristusa. Jakby zdjęto zeń spory ciężar, Fristus rozluźnił się, przez moment niemal zdawało się, że odetchnął. Kot, który zdążył okrążyć w tym czasie nogi mężczyzny zgrabnym skokiem wylądował mu na piersi, począł niby wyciągać zeń coś, wciąż sięgając łapami w dół, zaciskając chwyt pazurami i cofając łapy, w rzeczywistości jednak przebierając nimi w powietrzu, niemal muskając ubranie mężczyzny. Wokół ciała zmarłego dał się zauważyć ruch. Spomiędzy palców dłoni, spod łokci, przegubów czy pleców Fristusa, wzrastała trawa. Obejmowała go, rosnąc - jak na trawę - z nienormalną szybkością, widoczną gołym okiem. W połowie następnej zwrotki ciało leżało na grubym zielonym kobiercu. Tenor Aylinna poniósł się korytarzem.

Spojrzyj na zielone wzgórza,
Na trawy, wiatrem przechylane,
Wspomnij dni od trosk wolne
Lata dawno zapomniane

Ostatnie to nasze słowa,
Smutna jest ta rozmowa.
Odejść to jakby umierać,
Pamiętać to rany rozdzierać.


Fialar ułożył się, niczym niepomny poparzeń, owinął ogonem i złożył głowę, jak do snu, mrucząc. Spomiędzy traw nagle rozkwitły kwiaty. Astry, niezapominajki o okrągłych płatkach, dmuchawce, przeradzające się w mlecze, dzwoneczki, o zwieszających się ku Fristusowi kielichach, zieleń traw nagle ożywiła się ruchem rozkwitających kwiatów...

Czas rany winien uleczyć,
Lecz jemu się nigdy nie spieszy.
Nim ból przejdzie w rutynę cierpienia
Się trzeba uzbroić w konwenans.

Wspomnienia popłyną jak rzeka,
Ze źródła co wyschnąć nie umie,
Tamy domeną człowieka,
Co stawiać je musi sam sobie.


... wszystkich w kolorze czarnym. Jedynie po przejściu dmuchawców w mlecze, zmieniały one kolor na biały. Powietrze natomiast wypełniło się wszystkimi zapachami łąki u szczytu kwitnienia, dały się słyszeć cykania koników polnych i bzyczenia pszczół, mimo, że nie było żadnych owadów. Nigdzie nie przelatywał trzmiel, ale charakterystycznego buczenia nie dało się pomylić z niczym innym... To była tchnący życiem, choć dziwnie okaleczony skrawek łąki w środku lata, który rozkwitł nagle w trzewiach Labiryntu.

Fristus - tak brzmi jego
imię
Pamięć o nim -
zaginie?


Wszystkie mlecze rozsypały się, niczym zdmuchnięte, przykrywając Fristusa, Fialara, kobierzec szumiących traw i czarnych kwiatów pokrywą białego puchu. Puch ten zafalował na wietrze by wreszcie unieść się po spirali w górę, zostawiając na ziemi jedynie... Fialara. Siedzącego, patrzącego uważnie na swojego pana i owiniętego własnym ogonem. Gnom powstał, wraz z unoszącym się w górę spiralą bieli, deklamując pełnym, donośnym głosem:

Rotą moją doń te słowa czynię:
Nijak nie, dopóki ja żyję.




Kot podniósł się, by otrzeć się o nogi powstającego gnoma. Ten schylił się i podniósł kota z podłogi, umieszczając go na swoim ramieniu, podwinął rękaw białej koszuli i wypisał palcem ubabranym swoją krwią, na ziemi:

Nie poddawaj się do końca. Fristus Przewodnik.

Oparłszy się o ścianę, gnom zadrżał, czując się nagle bardzo małym i zziębniętym stworzeniem, które bardzo ale to bardzo chce spać. Z trudem zmusił swój umysł do jakiejś aktywności, głównie dzięki mruczeniu zmartwionego o niego kota. Pogłaskał Fialara, uważając, by nie zrobić tego zaciętą ręką i nie poplamić gęstego futra kota krwią. Potem przypomniał sobie słowa kobiety, wypowiedziane hen, przed wiecznością, a jednak zaledwie przed paroma minutami i rzekł, siląc się na rześki ton:

- Zatem, Pocieszycielko, ruszamy dalej?

Jednocześnie podwiązał sobie koszulę opaską zdjętą z oczu, aby i jej nie zabrudzić, wyjął też obie ręce z płaszcza, przez co rękawy tegoż zwisały swobodnie wzdłuż boków. Postawił też kota na ziemi, nie czuł się na siłach obecnie, by go nieść.

Błysnąwszy najlepszym uśmiechem, którym od dziecka przekonywał matkę, że 'wcale nie jest tak źle jak to przed momentem wyglądało', Learion Aylinn postąpił ku pułapce, na której stracił przewodnika i towarzysza... A której rozwiązanie sparafrazował jako swoiste memorandum dla niego tuż obok, na ziemi. Nie zamierzał się poddawać. I to nie był żaden koniec. Ani dla niego, ani dla Fristusa.
 
__________________
Zamiast PW poślij proszę maila. Stare sesje:
Dwanaście Masek - kampania w świecie Legendy Pięciu Kręgów, realia 1 edycji
Shiro Tengu
Kosaten Shiro
Tammo jest offline  
Stary 15-07-2007, 10:54   #138
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Jego długi miecz poszybował wysoko odrzucony gołą dłonią opętańca. „To niemożliwe” – szepnął Almirith, patrząc jak rana na dłoni demona zasklepia się z niebywałą szybkością. Stał ciężko dysząc, obrona przed takim przeciwnikiem zaczynała go wyczerpywać, a jego wróg wydawał się nie odczuwać zmęczenia. Spojrzał za siebie za falującą masę lian i pnączy, to była jego szansa. Odwrócił się na pięcie i pobiegł wprost w plątaninę nienaturalnych roślin w poszukiwaniu swojej broni, przyjaciół i możliwości pokonania demona, wśród takiego chaosu, jego wojownicze umiejętności być może pozwolą mu uzyskać przewagę nad nadprzyrodzonymi właściwościami opętanego szaleńca. Rzucił się wprost w największą gęstwinę.

*****

-W każdym chaosie jest porządek, jest ukryty głęboko pod powierzchnią szaleństwa rozciągającego się na zewnątrz. Pozwól by twoje ciało i umysł odzyskały spokój, zespól się z otoczeniem, pustka pozwoli Ci się zaadaptować. Wytrwaj w tej chwili skupienia, a szybko odkryjesz wzór, twoje ręce same odnajdą odpowiednie ataki i zasłony, a stopy zawsze będę wiedziały gdzie muszą się znajdować. Będziesz mógł zamknąć oczy i skutecznie walczyć, zmysły podpowiedzą Ci skąd nadejdą ataki. – stary fechmistrz przemawiał spokojnie i powoli tłumacząc zawiłości nowej formy walki swemu głodnemu wiedzy podopiecznemu. „Ma być Srebrnym Lwem? Dobrze, będzie najlepszym Srebrnym Lwem od wielu stuleci.” – pomyślał z dumą Arem patrząc jak jego podopieczny ściska rękojeści sejmitarów, koncentrując się przed następnym sparingiem.

*****
Wpadł wprost w plątaninę szalejących roślin, białe pędy ściskały i oplątywały wszystko co stanęło na ich drodze. Staną z opuszczonym mieczem w dłoni, wsłuchując się w odgłosy, spoglądając swymi przenikliwymi elfami oczami na zjawiska przed nim. Powoli w jego umyśle rysowały się kawałki układanki, ruchy i ataki rośli układały się w jeden wzór, który pozwolił mu zaatakować.
Szedł wśród pnączy ze spokojem, który był niezwykły w takiej sytuacji. Umykające wzrokowi cięcia miecza torowały mu drogę wśród szalejącej roślinnej zamieci, a fragmenty lian opadały na spękaną ziemię pod jego stopami. Odnalazł odrzucony przez demona miecz, poczuł się o wiele lepiej ściskając w ręku dwa ostrza. Wydał z siebie wojenny okrzyk i ruszył dalej, niczym trąba powietrzna przemierzająca suchy las, a przeciwnicy padali. Wydawało mu się, że pomiędzy lianami zauważył uśmiechniętą twarz Arema.


*****

Zauważył Sae walczącą z białymi pędami, niziołka szarpała się i próbowała wydostać się z mocarnego uchwytu. Jego miecze wykonały dwa półokręgi, świszczące powietrzem, i kobieta opadła na ziemię, a trzymające ją liany uciekły z sykiem jak niepyszne. Pomógł jej wstać i zaczął się rozglądać w poszukiwaniu Maygara. Morze bieli falowało przed nim. „ Przydał by się Remorant – pomyślał.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 24-07-2007, 20:45   #139
 
Markus's Avatar
 
Reputacja: 1 Markus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znany



Magiczna Szkatuła
”Serce białego lasu”


Saenna

Dwa wprawne cięcia elfiego wojownika i Sae spadła na wijącą się, ale miękką masę białych roślin. Niziołka z podziwem patrzyła na niesamowity taniec ostrzy Almiritha. Białe pnącza atakowały zawzięcie, ale żadne z nich nie mogło się przebić przez stalową barierę, jednak skrzypaczka wiedziała, że prędzej, czy później, jej towarzysz opadnie z sił.

Nie zwlekając już dłużej, Sae dobyła swojej magicznej kuszy, napięła cięciwę i posłała bełt wprost w kierunku powykrzywianej istoty. Pocisk śmignął pomiędzy wirującymi ostrzami Almiritha i pognał w kierunku celu. Druid wrzasnął z bólu, zupełnie zapominając o kolejnym zaklęciu, które szykował i z niedowierzaniem patrząc na swoje przebite ramie, zaczął ciskać przekleństwa pod adresem „wstrętnej” niziołki.

Sae lekko się uśmiechnęła słysząc całą litanie przekleństw, ale zupełnie nie zwracając uwagi na groźby, kolejny raz napięła kuszę, wymierzyła i wystrzeliła pocisk, w kierunku wroga. Bełt mknął bezbłędnie do celu i niziołka już była pewna, że trafiła, gdy nagle, tuż przed pociskiem, w górę wystrzeliło jedno z białych pnączy, zasłaniając swojego „tatusia”. W jednej chwili, kolejne splatające się ze sobą rośliny, utworzyły żywy mur, który całkowicie odgrodził „druida” od Saenny i Almiritha.

Skrzypaczka zarzuciła kuszę na plecy, od razu dobywając skrzypiec. Bez trudu, Sae przemknęła pomiędzy ostrzami Almiritha i ruszyła w kierunku muru roślin. Uniosła skrzypce do podbródka i drugą ręką zaczęła szukać smyczka. Dopiero, gdy jej dłoń nie natknęła się na ukochany przedmiot, Sae przypomniała sobie, jak smyczek wyślizgnął się z jej dłoni.

Niziołka ze strachem patrzyła, jak jedno białe pnącze, zakończone kwiatem-paszczą unosi się na wysokość jej twarzy. Kolejny raz tego dnia, skrzypaczka patrzyła na setki drobnych igiełek, gotowych wbić się w jej ciało. Roślina uderzyła błyskawicznie, celując w twarz kobiety, jednak ta pomimo strach błyskawicznie rzuciła się w bok. Kolejne białe pnącza wystrzeliwały w jej kierunku, ale mała i szybka Sae na razie pozostawała nieuchwytna.

Niziołka przemykała pomiędzy zabójczymi roślinami, to pod nimi, to przeskakują ponad, jednak cały czas pozostawała w ruchu, wiedząc, że jeżeli zatrzyma się choćby na sekundę, zostanie pożarta, albo zmiażdżona. W biegu rozglądała się za swoim smyczkiem w nadziei, że gdzieś zdoła go wypatrzyć. Szczęście wciąż uśmiechało się do kobiety i zaledwie dwa metry od skrzypaczki, po jej lewej stronie, do połowy zatopiony w morzu białych pnączy, tkwił jej smyczek. Sae rzuciła się w jego kierunku, przemykając pod rośliną, która właśnie próbowała ją pochwycić. W biegu złapała przedmiot i silnym szarpnięciem zdołała wyrwać go z żywego podłoża. Triumfalnie krzycząc „Mam!”, rozpędzona niziołka nie zdołała wyhamować i wpadła na pnącze, które gwałtownie wyrosło tuż przed nią. Skrzypaczka odbiła się od twardej powierzchni i upadła na ziemie, jednak niemal od razu, wiedząc co jej grozi, podniosła się na równe nogi. Niestety chwila nieuwagi, wystarczyła, żeby rośliny otoczyły ją ze wszystkich stron nie pozostawiając szans na ucieczkę. Ale Sae nie miała zamiaru uciekać.

Skrzypaczka uniosła swój instrument do podbródka, zupełnie nie zważając na zacieśniający się wokoło niej krąg. Zamknęła oczy i pozwoliła się ponieść wspomnieniom. Przypomniała sobie te noc, kiedy wraz z Daeronem ukradli parę koni pewnego zamożnego hodowcy.

”Przed jej oczami pojawił się obraz ukochanego, z tym jego zawadiackim błyskiem w oku, który tak bardzo podobał się Sae. Przypomniała sobie jego uśmiech, uśmiech kawalarza, który właśnie planował świetny dowcip. Dotyk jego ciepłych dłoni, gdy podawał jej lejce najlepszego z ogierów hodowcy. Było to tylko delikatne, przypadkowe muśnięcie, ale dla Sae trwało całą wieczność. Później ona wyszła na podwórze, z trudem prowadząc wielkiego rumaka, a on otwierał pozostałym koniom drogę na wolność. Przez sekundę Sae stała sama w ciemnościach nocy, a później pokazał się Daeron, mrugnął do niej, wskoczył na konia i pomógł jej wejść. Razem ruszyli na wzgórza i stamtąd oglądali chaos jaki powstał. Jakiś parobek, który próbował powstrzymać konie od ucieczki, przypadkiem upuścił lampę na stóg siana, który zajął się w jednej chwili. Parę sekund później, cała stajnia stała w płomieniach, a Sae i Daeron z bezpiecznej odległości obserwowali, zarozumiałego i nadętego hodowcę, który wcześniej odmówił im schronienia przed deszczem i zimnem, a teraz bezskutecznie starał się ratować swój majątek.”

Wspomnienie ukochanego poruszyło czułą strunę w duszy Saenny. Bardzo odległe zdarzenia na nowo znikły we mgle zapomnienia, ale ten krótki moment, kiedy niziołka pamiętała wystarczył. Jedna, pojedyncza łza spłynęła po delikatnym policzku Sae, jak zwykle, gdy wspomnienia ukochanego wracały... wspomnienia ukochanego i miłości nigdy nieodwzajemnionej... miłości, która nawet teraz płonęła nieugaszonym ogniem w sercu małej, zagubionej we własnych uczuciach istotki.

Sae pozwoliła by uczucie, którego nigdy nie potrafiła rozbudzić w Daeronie, teraz wydostało się na zewnątrz. Delikatna dłoń skrzypaczki, szybkim ruchem przesunęła smyczek po strunach i kolejny raz kobieta zatraciła się w Muzyce... Muzyce Ognia.

Smyczek i palce Sae poruszały się po skrzypcach, zupełnie bez udziału świadomości. W świat popłynęła muzyka, szybka, dzika i nieokiełznana, niczym ten pożar, który wiele lat temu spalił stajnie. Wydawało się, że z miejsca, gdzie smyczek spotykał się ze strunami, nie wydobywały się dźwięki, lecz iskry.

W jednej chwili wszystkie białe pnącza, które otaczały Sae, rzuciły się na samotną i bezbronną figurkę, by rozszarpać ją na strzępy. Jednak nie miały żadnych szans... nie gdy Muzyka przejęła władzę nad drobnym, niepozornym ciałkiem. Muzyki nie da się uciszyć, nie da się jej zagłuszyć... ona istniała od zawszę i ucichnie dopiero, gdy świat dobiegnie końca.

Mała figurka, ze wszystkich stron otoczona burzą płomieni, bez trudu szła w kierunku, gdzie ostatnio widziała druida. Rośliny wokoło niej wiły się w ogniu, rzucając się na wszystkie strony, zupełnie jak żywe istoty. Płomienie bezlitośnie niszczyły wszystko, co stanęło na drodze skrzypaczki, wciąż pogrążonej w Muzyce. W końcu Sae zatrzymała dłoń i powoli uniosła powieki, rozglądając się dookoła. Mała figurka stała pośrodku sporego obszaru, wypełnionego jedynie przez popiół i dopalające się rośliny.

Na nos Sae spadła pojedyncza kropla. Zaskoczona niziołka spojrzała w górę i dostrzegła samotną sylwetkę druida. Zdeformowany mężczyzna stał na jednej z gałęzi olbrzymiego drzewa. Ręce trzymał wzniesione wysoko, zupełnie jakby chciał dosięgnąć chmur... chmur? Dopiero teraz Sae dostrzegła, że tuż pod sklepieniem magicznej szkatuły zbierały się ciemne, burzowe obłoki, już prawię gotowe, by spuścić deszcz na pogorzelisko, które uczyniła niziołka.

Nagle potężna fala kinetycznej siły, prawie powaliła niziołke na ziemie. Sae spojrzała w dół, na małą sylwetkę szczura, który otoczony psioniczną barierą nic sobie nie zrobił z pożaru wywołanego przez skrzypaczkę. Sae z błyskiem wściekłości widocznym w oku, ruszyła na gryzonia, jednak ten przeciwstawił jej swój własny talent. Włosy i ubranie Sae zaczęło falować, targane kinetyczną siłą, generowaną przez umysł szczura. kobieta uniosła dłoń do oczu, zasłaniając je przed popiołem i pyłem, jaki wzbił się w powietrze. Każdy kolejny krok wymagał coraz większego wysiłku. Przy trzech metrach Sae zachwiała się i omal nie upadła, ale jednak pomimo wszystko wciąż podążała naprzód... odważna i wyrwała. Dwa metry, opór kinetycznej siły stał się tak wielki, że skrzypaczka nie mogła postąpić nawet o krok. Czuła, że szczur marszczy swój pokryty bliznami pyszczek, w czymś co musiało być szczurzym uśmiechem. Teraz cała jego umysłowa siła skupiła się tylko na małej figurce. Stopy Sae oderwały się od podłoża, gdy szczur powoli unosił ją w powietrze. Tumany popiołu i kurzu wirowały wokoło skrzypaczki nie pozwalając jej niczego dojrzeć, jednak wciąż mogła słyszeć... skrzypce zaczęły niespokojnie trzeszczeć w jej ręku, jakby w proteście na takie traktowanie. Sae wiedziała, że musi coś zrobić, albo jej instrument zamieni się w kupę drzazg. Pomimo kinetycznego oporu, przystawiła smyczek do skrzypiec i pociągnęła. Okropny zgrzyt przeszył powietrze i sprawił, że zaskoczona kobieta, boleśnie upadła na ziemie, w otoczeniu opadającego pyłu. Gdzieś nad głową Sae rozległ się grzmot, ale niziołka nie zwróciła na to uwagi. Błyskawicznie przerzuciła smyczek do dłoni ze skrzypcami i już wolną dłonią dobyła dziwnego sztyletu, który jakiś czas temu znalazła w rupieciarni. Nie czekając aż szczur dojdzie do siebie, niziołka rzuciła się na niego, zamachując pazurem. Gryzoń, jednak należał do grupy celów szybkich i małych, co skrupulatnie wykorzystując, skoczył pomiędzy nogami kobiety i rozpoczął kolejną tego dnia ucieczkę. Tym razem, jednak nie sprzyjało mu szczęście, pazur trzymany przez Sae przejechał po jego grzbiecie, pozostawiając za sobą krwawy ślad.

Szczur umknął pomiędzy masę białych roślin, które były poza zasięgiem zaklęcia Sae i jakimś cudem nie zapłonęły. Niziołka nie miała zamiaru uganiać się za stworzeniem, doskonale wiedząc, że trucizna dokona reszty. Teraz Sae musiała zając się druidem. Skrzypaczka spojrzała na czarne chmury nad głową i zdeformowaną istotę, która stała już spokojnie, z mściwym uśmiechem patrząc na kobietę. Deszcz lunął z niebios, wygaszając ostatnie płomyki i w jednej chwili przemaczając Sae. Nie na żarty wnerwiona kobieta dobyła kuszy, naciągając cięciwę i wycelowała w powyginaną postać. W tym czasie mężczyzna wzniósł jedną rękę i z niebios odpowiedział mu grom. Sae od razu pojęła, co oznaczał ten gest i rzuciła się do ucieczki. W ostatniej chwili, ponieważ w miejsce, gdzie jeszcze chwile temu stała, uderzył piorun, dodając kolejny wypalony ślad do innych i na nowo wzbijając w powietrze popiół. Skrzypaczka stojąca już trochę dalej, doskonale wiedząc, że nie ma czasu na celowanie, strzeliła na oślep. Tym razem nie sprzyjało jej szczęście i pocisk przeleciał daleko od celu, który skomentował to głośnym śmiechem, ponownie wznosząc przy tym rękę do nieba. Sae nie miała czasu, by oddać ponowny strzał i zamiast tego, rzuciła się do ucieczki. Kolejna błyskawica trafiła w ziemie, jednak tym razem o wiele bliżej kobiety.

Niziołka zatrzymała się parę metrów dalej. Zdała sobie sprawę, że tak nie wygra i albo może próbować uciec, ale jej szanse były bardzo niewielkie, albo zdać się na los. Ostatni raz napięła kuszę i wycelowała, modląc się do wszystkich wyższych sił, które mogły akurat słuchać . Dopiero teraz Sae zauważyła, że czerwone „żyły” na powierzchni drzewa, coraz mocniej pulsują, a samo drzewo rośnie. Powiększanie rośliny było widać gołym okiem i to już od pewnego czasu, jednak niziołka dostrzegła to dopiero teraz, wcześniej zbyt zajęta walką. Skrzypaczka uniosła nieco wyżej swoją kuszę, biorąc poprawkę na niewiarygodnie szybki rozrost rośliny i wystrzeliła.

Zdeformowany druid wzniósł dłoń do nieba. Na jego twarzy malował się wstrętny uśmiech, gdy dostrzegł, że mała figurka w dole, zatrzymała się i ani drgnie. Czyżby zdała sobie sprawę, że przegrała, a jedyne co ją czeka to śmierć? Długi czarny język, oblizał wysuszone wargi. Nareszcie nadeszła pora, żeby kogoś przysmażyć i wydostać się z tego przeklętego miejsca. Skoncentrował się przywołując kolejną błyskawice i szykując się do uśmiercenia „wstrętnego kurdupla”. Ciemne niebo przeszył grom, na moment rozświetlając ciemność. Druid zbyt skoncentrowany na zaklęciu nie dostrzegł, że coś bardzo szybko zmierza w jego stronę. Dopiero, gdy bełt przebił jego uniesioną rękę, mężczyzna wrzasnął. Ból był tak silny, że zdeformowany mężczyzna stracił kontrole nad swoim zaklęciem. Błyskawica rozcięła niebo i uderzyła w druida, który nawet nie zdążył zrozumieć swojej pomyłki... a przecież, pewne stare przysłowie ostrzegało- „Kto z babą wojuje, pewno pożałuje”.

Nie było krzyku cierpienia, ani niczego w tym rodzaju. Tylko tlące się ciało zdeformowanej istoty spadło z olbrzymiej gałęzi i wraz z kroplami deszczu, runęło w dół. Martwy druid z głośnym pluskiem wpadł do jeziorka krwi, a czerwona toń pochłonęła go na zawsze.

Almirith

Almirith bez większego trudu, dwoma szybkim ciosami, uwolnił Sae, jednak rośliny nie miały zamiar pozwolić, żeby ofiara tak łatwo umknęła im z paszcz. W jednej chwili, cała masa roślin uderzyła na elfiego wojownika i Sae, jednak dwa wirujące ostrza były dla nich osłoną nie do przebicia. Srebrny Lew ze spokojem wirował w śmiercionośnym tańcu, jednak wiedział, że nie potrwa to długo- gdzieś między białymi pnączami mignęła mu sylwetka opętańca.

Kontem oko Almirith widział, jak Sae strzela ze swojej kuszy, a po chwili rzuca się w masę białych pnączy. Przez świst uderzających pnączy, do uszu elfa dobiegł jeszcze krzyk niziołki- „Osłaniaj mnie!”. Almirith, który na początku tej szalonej wędrówki, przyrzekł towarzyszom, że będzie ich chronił, już miał zamiar ruszyć za skrzypaczką, gdy w ostatnim momencie dostrzegł rozmazaną sylwetkę, biegnącą w jego kierunku.

Opętaniec bez większego trudu wyminął białe pnącza, uniknął wirujących ostrzy elfiego wojownika i bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, zadał błyskawiczny cios w brzuch przeciwnika. Almirith przygotowany na atak, odskoczył, nastawiając przy tym miecze, żeby bez problemu móc wykonać zamach mieczami. Szalenie uśmiechnął się, odsłaniając zniszczone, ostro zakończone zęby i ponownie rzucił się do ataku. Srebrny Lew ledwo nadążał z parowaniem i unikaniem połączonych ataków opętanego i białych roślin. Wszystkie manewry, które czynił Almirith, by znaleźć lepszą pozycję i chwilę na wyprowadzenie ataku, nie dochodziły do skutku. Elfi wojownik nie miał najmniejszej chwili spokoju, ani czasu na cokolwiek, podczas, gdy opętaniec bez trudu unikając ataków roślin, zadawał cios za ciosem, nie zwalniając ani na chwilę.

Almirith i szaleniec trwali w starciu, które nie przynosiło żadnego rozwiązania. Opętaniec ciągle atakował, ale każdy jego cios był odpierany w ten, czy inny sposób. Jednak stopniowo Almirith tracił siły, podczas gdy jego wróg, napełniony demoniczną potęgą, nie odczuwał zmęczenia, albo w ogóle go nie okazywał. Wyglądało na to, że śmierć byłego Srebrnego Lwa zbliża się nieodwołalnie i jest już tylko kwestią czasu. Sae znikła gdzieś pośród białych pnączy i Almirith nawet nie wiedział, czy skrzypaczka jeszcze żyje, choć miał nadzieję, że tak.

Na lewo od wycofującego się elfa, białe pnącza wygięły się, zupełnie jakby coś uwięzione pod nimi, chciało się wydostać. Przez chwile Almirith widział niewyraźny kształt, jakby pazur, jednak nie mógł mieć żadnej pewności. W tej krótkiej chwili nieuwagi, opętaniec doskoczył kolejny raz do wroga i zadał szybkie, zamaszyste cięcie swoimi pazurami. Srebrny Lew w ostatniej chwili odchylił się, jednak unik nie do końca doszedł do skutku. Pazury otarły się o ramię wojownika, pozostawiając na nim dwie niewielkie rany. Almirith już miał odpowiedzieć zdradliwym pchnięciem, gdy do jego uszu dotarł znajomy okrzyk.

- Juupi!!!

Trykk z zawrotną prędkością pikował z nieba lecąc wprost na opętańca, jednak tym razem wydał swój okrzyk za wcześnie i szaleniec zdążył uskoczyć w tył, tak, że Trykk przeleciał pomiędzy nim, a Almirithem. Srebrny Lew natychmiast wykorzystał okazje, doskakując do przeciwnika i zadając dwa równoczesne ciosy. Dłuższe ostrze wbiło się głęboko w bok przeciwnika, a krótsze, z całą pewnością, przebiło lewe płuco potwora. Ten jednak nie miał zamiaru umierać, kopniakiem odrzucił przeciwnika w tył, wraz z oboma mieczami, po czym z wolna się wyprostował. Przez chwilę w jego oczach widać było ból, ale trwało to tylko sekundę, a później obie rany zasklepiły się, jak wszystkie pozostałe. Opętaniec uśmiechnął się, odchylając się przy tym w lewo i unikając ataku jednej z roślin, próbującej pochwycić go za gardło, poczym wypluł odrobinę krwi i ruszył do ataku.

Obaj walczący byli zbyt pochłonięci starciem, żeby zwrócić uwagę na Trykka, który został pochwycony przez pokrytą łuskami, czerwoną łapę. Druga identyczna, uzbrojona w pokaźnej wielkości pazury wypłynęła z białego morza roślin i z uciechą wbiła się w ruchliwą powierzchnię. Potężne muskuły napięły się, gdy istota wyciągała się z pod roślin. Przekrwione oczy półczarta, płonęły furią i rządzą mordu. Stojąc już na powierzchni, barbarzyńca wydał bojowy okrzyk i ruszył w kierunku opętańca. Białe rośliny na nowo próbowały pochwycić swoją ofiarę, ale wściekły wojownik zupełnie na nie nie zważał.

Almirith poczuł ulgę na widok rozwścieczonego przyjaciela, który niósł nadzieję, że Srebrny Lew nie jest jeszcze zgubiony. Do ciała wojownika napłynęły nowe siły i elf szybkimi atakami zmuszał przeciwnika do cofania się w kierunku półczarta.

Opętaniec, flankowany przez dwójkę wrogów, musiał przejść do obrony, ale nawet jego nadzwyczajna szybkość nie pozwalała mu uniknąć wszystkich ataków. Bronie jego wrogów coraz częściej zatapiały się i uderzały w jego ciało i choć sam demon nie czuł tego, to jego nosiciel, wrzeszczał z bólu, choć nadnaturalne zdolności do regenerowania ran nie pozwalały mu umrzeć. Już parokrotnie szaleniec otrzymywał ciosy, które zabiłyby zwyczajną osobę, ale on niewzruszenie walczył i wciąż nie okazując zmęczenia, starał się zwyciężyć.

Dźwięki muzyki dotarły do walczących, stłumione przez gęstą zasłonę roślin. Nagle w okolicy zrobiło się bardzo gorącą, a z pomiędzy pnączy zaczęły dochodzić dziwne rozbłyski. Ogień, jednak rozprzestrzeniał się tak szybko, że wkrótce walczący dostrzegli pierwsze płonące rośliny. Almirith widząc w tym okazje, dla siebie i półczarta, robił wszystko, żeby zepchnąć opętańca na ogarnięty pożogą obszar. Szaleniec, jednak miał inne plany. Wpierw stopniowo cofał się pod naporem ataków dwójki towarzyszy, coraz bardziej zbliżając się do płomienie, jednak, gdy jego plecy już prawię były przysmażane przez ogień, mężczyzna gwałtownie rzucił się pomiędzy walczących, przemykając pomiędzy nimi. W czasie tego ryzykowanego manewru, ostrza Almiritha dosięgły go parokrotnie, jednak jak zwykle, rany błyskawicznie się zasklepiły.

Nadzieje ponownie opuściła serce elfa, który nie miał żadnego pojęcia, jak można zabić coś, co jest w zasadzie niezniszczalne. Nagle pomiędzy białymi pnączami, mignęła sylwetka jednego z Utharów. Ciarki przeszły po plecach elfa, gdy tylko pomyślał, że zaraz całą chmara tych stworzeń, zaleje wszystkich wrogów zdeformowanego druida. Srebrny Lew zdziwił się, gdy zaledwie parę metrów od niego przebiegło parę kolejnych potworów i całkowicie ignorując walczących, wciąż kontynuowało bieg w kierunku olbrzymiego drzewa.

Wspomnienie pierwszego widoku, jaki ukazał się oczom elfa, gdy ten wkroczył do serca tego ponurego, białego lasu uderzyło Almiritha niczym młot kowalski. Na krótką chwile, przed oczami Srebrnego Lwa stanął widok Utharów, z których każdy tylko czekał, żeby zostać zmiażdżonym, zupełnie jakby dla tych istot była to największa nagroda. Przez krótki moment, elf widział wielkie gałęzie chwytające ofiary, unoszące je w górę i miażdżące, aż do czasu, gdy ostatnia kropla cennej krwi, nie spadała do jeziorka pełnego posoki.

Pomył, który przyszedł do głowy elfiego wojownika, był szalony, ale mógł być także ostatnią szansą na zabicie opętanego. Almirith przemknął pod jednym z białych pnączy, które próbowało go pochwycić, odbił cios szaleńca i w końcu znalazł dogodną pozycje, tak, by móc stopniowo spychać przeciwnika w kierunku drzewa. Nowa nadzieja dodała sił ciosom wojownika, który z prawdziwą furią rzucił się na przeciwnika. Jego ciosy, szybkie i precyzyjne, były obliczone tak, żeby opętanie musiał się cofać, by móc dalej bronić się przed atakami.

Kolejny cios, jeden po drugim, spadały na szaleńca, który zapewne myślał, że Almirith jest coraz słabszy i przez to jego ciosy są coraz mniej celne, a ten nagły atak furii to tylko ostatni śmiertelny zryw. Demon ogarnięty ekstazą zbliżającego się szaleństwa i już nadchodzącą okazją przejęcia ciała, nie zauważył, że każdy kolejny krok przybliża go do śmierci.

Olbrzymie drzewo rosło coraz większe, po części z powodu nowej dostawy krwi, ale także dlatego, że walczący stopniowo zbliżali się do niego. Almirith ma własne oczy widział pulsujące żyły dziwacznego, wypaczonego drzewa, a także całe gromady Utharów, porywane w górę i miażdżone, by potworna roślina, mogła zaspokoić swój głód krwi. W końcu i szaleniec zorientował się jaki jest plan Almiritha, jednak zrobił to stanowczo za późno. Srebrny Lew i jego towarzysz nie dawali mu ani chwili wytchnienia, ani żadnej okazji do ucieczki.

Gałąź o pokaźnych rozmiarach, wygięła się w niemożliwy sposób i jej najcieńsza część sięgnęła po trójkę walczących. Almirith zadał błyskawiczne pchnięcie, przebijając opętanego, poczym kopniakiem zepchnął go z ostrza i zmusił do pokonania ostatnich kroków, prowadzących do zabójczego uścisku. Sam Srebrny Lew i jego półczarci towarzysz, nie mieli zamiary ryzykować, widząc jak drzewo chwyta wyrywającego się i wrzeszczącego opętańca, rzucili się do tyłu, byle jak najdalej od okropnego potwora i groźby zmiażdżenia.

Dwaj wojownicy stojąc w bezpiecznej odległości przyglądali się, jak olbrzymie drzewo unosi wrzeszczącą i wyrywającą się zdobycz ponad sadzawkę z krwią. Olbrzymia gałąź zacisnęła się bez trudu na chuderlawym ciele. Okropny krzyk całkowicie zagłuszył trzask łamanych kości i zgniatanej tkanki. Na oczach zwycięzców, krew i sprasowane fragmenty ciała, wyślizgiwały się z powoli rozwijającej gałęzi i spadały wprost do krwawej sadzawki.

Zupełnie nikt nie dostrzegł, jak niewielki srebrny okrąg, pozbawiony swojego blasku, wpada do czerwonego bajorka. Nikt nie widział potwornej twarzy demona, odbijającej się w gładkiej powierzchni dysku i w końcu, nikt nie usłyszał krzyku, który wydobywał się ze srebrnego więzienia, gdy to opadało na samo dno krwawej sadzawki, by tam pozostać na zawsze.

***


Harpo


W olbrzymiej jaskini, w świetle dnia wzmacnianym przez tysiące fałszywych klejnotów, Harpo Longwayfromhome wzniósł dłonie ku niebu, a właściwie ku ginącemu w ciemnościach sklepieniu. Gdyby nie groźne groty bełtów wymierzone wprost w niego, roześmiałby się na wspomnienie tych chwil, kiedy to napadnięci przez niego ludzie stali, jak on teraz.


Kuo-toa otoczyli przybyszy ciasnym kręgiem. Wyłupiaste oczy przyglądały się wędrowcom z mieszaniną zainteresowania i niepokoju, jednak to pierwsze uczucie było wyraźnie silniejsze. Jeden ze strażników, przy zachęcie pozostałych- która swoją drogą, brzmiała dla Harpo, jak bezsensowny bulgot- zbliżył się do nieruchomego gnoma. W czasie, gdy jedna dłoń wciąż trzymała kuszę, druga powoli sięgnęła do pasa więźnia. Długie palce przez moment grzebały przy metalowej sprzączce, by po chwili odebrać przedmiot, wraz ze wszystkim, co było do niego przyczepione. Harpo nie zareagował, nie chcąc prowokować niebezpiecznych istot.

Kuo-toa wyraźnie zadowolony ze swojej zdobyczy, cofnął się do kręgu i tam zaczął uważnie przyglądać się swojej nowej własności. Inny humanoid zbliżył się do więźnia od tyłu. Gnom wyraźnie słyszał klapnięcia dużych, płaskich i mokrych stóp uderzających o kamienną podłogę. Coś o ostrym końcu wbiło się w plecy, pomiędzy łopatkami Harpo. Na razie grot włóczni nie przebił skóry, ale przytknięto go na tyle mocno, żeby zasugerować więźniowi, że jeżeli wykona jakikolwiek fałszywy ruch, źle się to dla niego skończy.

- Na ziemie sucha pokrako!- rozkaz wydany nieco łamanym wspólnym, w dodatku głosem nie znoszącym sprzeciwu, nie pozostawił Harpo żadnych wątpliwości, co do skutków niewykonania polecenia.

Gnom posłusznie położył się na ziemi. Niemal natychmiast cała grupa Kuo-toa rzuciła się na niego. Dwójka strażników złapała za nadgarstki i rozciągnęła ręce na boki, następnie przyciskając do ziemi. Jedna mokra, płetwiasta stopa oparła się o głowę Harpo z siłą sugerującą, że jej właściciel, chciałby wgnieść więźnia w zimny kamień podłogi. Oślizgłe dłonie o długich palcach zaczęły wodzić po ciele gnoma, w poszukiwaniu ukrytej broni i kosztowności.

Chwile potem, gnom na nowo stał na nogach. Ręce miał skrępowane za plecami, strój cały ubabrany drobnymi kamykami i piaskiem, a także śluzem wytwarzanym przez skórę Kuo-toa. Nawet ruda czupryna więźnia posklejana była przez tę ohydną substancje. Dwa oślizgłe potwory ustawiły się po bokach gnoma, pozostałe za jego plecami zajmowały się nieprzytomnym Vinnim.

Przed Harpo ustawił się kolejny Kuo-toa, ten jednak wyróżniał się spośród swoich towarzyszy. Był znacznie wyższy od nich, jego skóra o ciemnoczerwonym zabarwieniu nadawała mu groźny wygląd kogoś kto nie lubi niezapowiedzianych gości. W dłoni trzymał dziwny przedmiot, przypominający drąg zakończony szczypcami. U podstawy broń ozdobiona była starannie wyrzeźbionymi podobiznami niedojrzałych Kuo-toa. Im wyżej wzrok więźnia przesuwał się po egzotycznym przedmiocie, stopniowo dostrzegał kolejne zdobienia przedstawiające coraz bardziej dojrzałe formy tych istot.

Żaboludź pochylił się nad więźniem, a jego srebrnoczarne oczy, pozbawione choćby odrobiny współczucia, czy litości, uważnie badały twarz gnoma. Po chwili oględzin, wysoki Kuo-toa otworzył paszczę pełną drobnych, igiełkowatych zębów, w czymś, co zapewne miało być złowieszczym uśmiechem. Jego oddech, który owiał twarz gnoma, wyraźnie pachniał zgniłymi rybami.

- Głupiec, że tu przyszedł. Ale może posłużyć jako ofiara dla wielki Blibdooloolp.

Chuda ręka wystrzeliła do przodu i Kuo-toa chwycił Harpo za policzki. Gnom szarpnął się, ale dwaj strażnicy stojący po jego bokach, chwycili go za ręce i przytrzymali w miejscu. Przestraszony więzień wpatrywał się w oczy stojącego na wprost niego potwora. Stwór wypowiedział parę słów w swoim dziwnym języku, poczym puścił twarz ofiary, prostując się na swoją pełną, imponującą wysokość. Jeszcze chwile z mściwym błyskiem w oku, patrzył na bezradnego więźnia, poczym odwrócił się do niego plecami i ruszył w kierunku wody.

Harpo na pół niesiony, a na pół o własnych siłach, zmierzał w kierunku wodnego jeziora. Jego stopy coraz częściej natrafiały na drobne kamyczki, aż w końcu gnom szedł już nie po twardym kamieniu, lecz po przyjemnie miękkim piasku. Jednak w jego sytuacji nie robiło to już różnicy. Kuo-toa stojący po bokach Harpo stopniowo wchodzili coraz głębiej w wodę, ciągnąc za sobą bezsilnego więźnia. Zimna toń wpierw ogarnęła buty gnoma, później spodnie, które w krótkiej chwili przemokły i przylgnęły do ciała. Wkrótce Harpo tkwił w lodowatej wodzie po szyje, jednak dzięki czarciemu dziedzictwu nie odczuwał zimna. Strażnicy gnoma skoczyli wprost w otchłań jeziora, Harpo złapał ostatni, głęboki oddech i zniknął pod zmąconą taflą.

Dwójka strażników skutecznie ciągnęła swojego więźnia w dół, zupełnie ignorując dziwne i nowe dla gnoma widoki. Harpo rozglądał się dookoła, zaskoczony bogactwem życia, jakie wypełniało z pozoru martwe jezioro. Wszędzie pływały ryby, mniejsze i większe, z bardziej, lub mniej niesamowitym ubarwieniem. Różne kształty i kolory, razem tworzyły niesamowite przedstawienie, które bez przerwy przesuwało się przed oczami gnoma. Jedna drobna rybka, o ciemnej barwie łusek, przepłynęła tuż przed twarzą więźnia, po drodze chwytając jakieś mniejsze od siebie stworzonko, unoszące się wodzie. Harpo powędrował wzrokiem za stworzeniem. Rybka zatrzymała się na chwile w miejscu i jakby ze smutkiem wpatrywała się w oddalającego gnoma. Zanim stworzenie znikło mu z oczu, więzień zobaczył jeszcze jak większa i ładniejsza ryba bardzo szybko płynie w kierunku swojej mniejszej koleżanki. Harpo mógł się tylko domyślać co stało się dalej.

W końcu z ciemności wyłoniło się przejście do podwodnej jaskini Kuo-toa. Największy osobnik, ten sam, który jakiś czas temu uważnie oglądał więźnia, teraz wpłynął pierwszy. Zaraz za nim popłynęli strażnicy Harpo, ciągnąc gnoma za sobą. Jeszcze tylko chwile grupa płynęła ciasnym korytarzem, który w pewnym momencie gwałtownie zakręcał do góry i już Harpo mógł dostrzec falującą powierzchnie wody.

Ledwo gnom wynurzył się na powierzchnie, silne ramiona strażników rzuciły go na posadzkę, pierwszej jaskini. Harpo złapał gwałtowny oddech, pozwalając by zimne powietrze jaskini ożywiło jego płuca. Ten jeden haust sprawił, że gnomowi pojaśniały myśli. Spróbował przewrócić się na plecy i przyjrzeć komnacie, w której się znalazł, ale jakieś silne ręce podniosły go na kolanach. Przez moment Harpo widział jaskinie, ale trwało to tylko sekundę. Zaraz potem, jedne z jego strażników zarzucił mu na oczy przepaskę i dokładnie upewnił się, że gnom niczego przez nią nie zobaczy.

Kuo-toa strażnicy prowadzili ślepego, potykającego się więźnia przez korytarze ich podziemnej siedziby. Harpo nie mógł widzieć, ale nawet bez tego wyczuwał ciekawskie spojrzenia innych potworów. Drogą zdawała się trwać całą wieczność, wypełnioną kuksańcami i uderzeniami jakie więzień otrzymywał od swoich przewodników. Gdzieś z tyłu, do uszu Harpo dotarł jęk Vinniego, co świadczyło, że towarzysz żyje.

W końcu droga dobiegła końca. Do uszu Harpo doszedł dźwięk cichych rozmów Kuo-toa... a może to nie były rozmowy? Ich rytmiczne powtarzania świadczyło, że jest to raczej coś w rodzaju modlitwy. Jakiś strażnik powalił gnoma na kolana i jednym, szybkim ruchem zerwał mu z oczu opaskę.

Sala w której znalazł się gnom, robiła bardzo dziwne wrażenie. Wpierw Harpo spojrzał w górę, chcąc ocenić odległość jaka dzieliła go od sufitu komnaty, ale niestety sklepienie nikło gdzieś w ciemnościach. Powoli spojrzenie gnoma opadało w dół, przesuwając się po płaskorzeźbach zdobiących okrągłą ścianę komnaty, aż zatrzymało się na lekko pochyłej powierzchni, parę metrów poniżej występu na którym stal Harpo. Przypominało to wypiętrzenie w ścianie, jednak jego szerokość i fakt, że ciągnął się wzdłuż całej okrągłej ściany, świadczył, że jest to coś w rodzaju tarasu. Aktualnie stały tam, zebrane w małe grupki, Kuo-toa, pogrążone w cichej modlitwie ku czci jakiegoś plugawego boga. O dziwo wzdłuż brzegu tarasu ustawiono barierkę, odgradzające modlących się od spokojnej tafli wody, która znajdowała się jakieś trzy metry poniżej poziomu wypiętrzenia.

Komnata nie mogła być niczym innym jak świątynią. Harpo stał na kamiennym pomoście, wystającym ze ściany znajdującej się za jego plecami, i urywającym się mniej więcej na środku komnaty. Skalny występ na którym stał gnom, umieszczony jakieś trzy metry nad głowami modlących, zapewniał całkiem ładny widok. Niestety Harpo nie miał czasu na jego podziwianie.

Ośmiu strażników otaczało więźniów. Sześciu stało za ich plecami, skutecznie odcinając jedyną możliwą drogę ucieczki, a dwójka stała po bokach. Tylko jeden Kuo-toa znajdował się przed klęczącymi więźniami, aktualnie odwrócony do nich plecami. Przez moment jedynym dźwiękiem, był monotonny, chór wiernych korzących się przed wszechmocną potęgą Blibdooloolpa, boga Kuo-toa. Harpo i Vinni coraz bardziej denerwowali się przedłużającym milczeniem, gdy nagle, jakby w odpowiedzi na ich rosnący strach, kapłan Kuo-toa odwrócił się w ich stronę.

Istota nie wyglądała inaczej od swoich pobratymców, właściwie tylko bogatszy i mniej praktyczny przy pływaniu strój, odróżniał go od strażników. Tylko strój i oczy... albo raczej ich brak. Harpo z mieszaniną strachu i obrzydzenia, wpatrywał się w puste, okaleczone oczodoły kapłana, a co gorsza gnom miał wrażenie, że istota w jakiś niesamowity, magiczny sposób patrzy wprost na niego. Z gardła potwora wydobył się cichy bulgot, który stopniowo nabierał na sile. Wpierw cichy, ledwo słyszalny, a później z każdą chwilą głośniejszy. Harpo mógł się tylko domyślać, co takiego mówić kapłan, albo jakie rozkazy wydaję. Długi palec wskazał na Vinniego.

- Wolą Wszechwładnego Władcy Oceanu jest pożarcie tego człowieka. Natychmiast zajmę się zaspokojeniem głodu naszego Pana. Ściągnijcie mu pęta i poprowadźcie na skraj przepaści, a tego drugiego zabierzcie do maga. Niech wie, że dotrzymamy umowy.

Gdy istota powiedziała, to co miała do powiedzenia ponownie odwróciła się plecami do więźniów. Dwoje strażników chwyciło Harpo, który nawet nie próbował się szamotać, podniośli go na nogi i odciągnęli do tyłu. W tym samym czasie, inni strażnicy pochwycili Vinniego, który ze wszystkich sił starał się wyswobodzić, i popchnęli go w przód, na krawędź pomostu. Błysnęło ostrze sztyletu i sznury krępujące dłonie mężczyzny opadły. Strażnicy cofnęli się, zostawiając „wolnego” więźnia sam na sam z kapłanem. Ślepy Kuo-toa wzniósł ręce do góry i rozpoczął głośną modlitwę do swojego bóstwa. W czasie, gdy kolejne słowa, były powtarzane przez tłum potworów zebrany parę metrów niżej, Vinni rozpaczliwie szukał drogi ucieczki. Strach odebrał mu resztki zdrowego rozsądku, nie pozwalając na wymyślenie czegokolwiek.

Do uszu Harpo dotarł zaskakujący dźwięk, gnom wyjrzał lekko poza krawędź. Woda stała się niespokojna. Coraz większe fale uderzały o kamienne ściany, zupełnie jakby chciały dosięgnąć ofiary. Gnom był pewien, że poza szumem wody słyszy potępieńcze wołania domagające się krwi. Niektóre z fal wyglądały niczym dłonie utopców, sięgające wysoko ponad powierzchnie i próbujące sięgnąć do ofiary. Harpo ze strachem w oczach spojrzał na Vinniego. Przyjaciel odpowiedział mu spojrzeniem pustych, pozbawionych emocji oczu osoby, której umysł dostał się pod magiczną kontrole.

Kapłan wypowiedział ostatnie słowa modlitwy, a wierni powtórzyli je po nim chórem potępieńczych głosów. Ślepiec dobył ofiarnego noża i odwrócił się w kierunku bezmyślnej ofiary. Srebrne ostrze o pięknym kształcie zatoczyło łuk, płynnie zmierzając w kierunku serca Vinniego. Przez krótką chwile, krótszą nawet od mruknięcia okiem, Harpo wydawało się, że zdarzy się jakiś cud... był tego pewien...

Ofiarny sztylet zagłębił się w ciało ofiary, bez trudu docierając do serca. Zabójcze ostrze tylko chwile karmiło się krwią... Vinni runął do tyłu wprost w odmęty wzburzonej wody. Harpo sparaliżowany wpatrywał się, jak ciało przyjaciela spada parę metrów w dół, ciągnąc za sobą czerwoną smugę krwi.

Zimna, czarna toń zamknęła się przed niewidzącymi oczyma, które już wpatrzone były w inny świat.

Harpo nawet nie czuł, jak dwójka strażników wyprowadza go ze świątyni. Ostatnim widokiem, który utkwił przed oczami gnoma, była twarz towarzysza. Puste oczy zdawały się oskarżycielsko wpatrywać w twarz gnoma, zupełnie jakby to on zadał śmiertelny cios.

Ale przecież to nie był prawdziwy Vinni... nie da się cofnąć czasu... nie da się zmienić przeszłości... Vinniego powiesili ludzie barona. Ale czy na pewno? Czy w świecie wypełnionym magią, czas jest barierą nie do przebicia? Większą nawet niż śmierć?

***


Dwójka Kuo-toa wraz z więźniem zatrzymała się na rozdrożu dróg. Harpo z wciąż zasłoniętymi oczami, nie miał pojęcia dokąd wędrowali. Co gorsza już dawno stracił rachubę czasu i nie wiedział nawet, jak długo jest w niewoli Kuo-toa. Jednak gnom nie poddawał się. Teraz był już daleko od siedziby żaboludzi, a w dodatku pilnowało go tylko dwóch strażników. Już od długiego czasu, gnom pracował nad poluzowaniem liny, którą związano mu ręce. Po długich godzinach wędrówki, efekty jego pracy były bardzo udane. Harpo udało się do takiego stopnia, że bez problemu mógł uwolnić ręce. Teraz czekał tylko na właściwy moment, żeby uciec tym oślizgłym istotą.

Wyglądało, że ktoś z góry, wciąż przychylnie patrzy na rudego gnoma. Strażnicy puścili swojego więźnia i rozpoczęli między sobą kłótnie.

- …w lewo.
- Ty przeklęta, pusta kijanko, w lewo jest taras, a my mamy iść w prawo.
- W lewo! Chodziłem tędy, gdy ty byłeś jeszcze w bezpiecznym bajorku!


Nie zważając na sprzeczających się strażników, Harpo gwałtownym szarpnięciem zerwał krępujące go więzy. Szybkim ruchem poderwał się na nogi i zerwał opaskę z oczu. W tym czasie Kuo-toa zdążyli zorientować się w sytuacji i z włóczniami rzucili się na gnoma. Harpo doskonale wiedział, że jest zbyt zmęczony, żeby walczyć, ale miał zupełnie inny plan. Wykonał szybki ruch ręki, wymawiając słowa zaklęcia. Szczęście wciąż sprzyjało gnomowi i drzwi znajdujące się za jego plecami, okazały się otwarte.

Z cichym skrzypnięciem wrota prowadzące na taras otwarły się, a jasne promienie zachodzącego słońca wdarły się do jaskini. Oba Kuo-toa wrzasnęły, gdy jasne światło poraziło ich niezwykle czułe oczy. Całkowicie odruchowo odrzuciły broń i dłońmi starały się zasłonić ślepia. Harpo nie czekał aż dojdą do siebie, tylko od razu ruszył na taras.

Gnom wypadł na kamienny balkon, olśniony promieniami słońca. W biegu rzucił kolejny czar i teraz stał już przed ścianą, a właściwie, prawię pionowym zboczem góry, w środku której wiły się korytarze Kuo-toa. Gdyby Harpo miał więcej czasu na zastanowienie, z pewnością zauważyłby, że niesamowicie oddalił się od miejsca, gdzie ludzie barona zastawili swoją zasadzkę. Jednak teraz gnom nie miał czasu na zastanawianie. Dzięki „Pajęczej Wspinaczce” dostał się pod taras i czekał.

Po chwili do nasłuchującego gnoma, dotarły odgłosy człapiących, wielkich stóp Kuo-toa, a zaraz potem głosy dwójki byłych strażników Harpo.

- Spadł w przepaść.
- Musimy się upewnić...
- Jak? Chcesz skoczyć za nim w dół?
- Arcykapłan będzie wściekły, kiedy się dowie, że pozwoliliśmy mu uciec.
- Uciec? On jest martwy! Nic nie mogło przeżyć upadku z takiej wysokości.
- Ponoć był magiem...


Głosy Kuo-toa zaczęły cichnąć, gdy oba stworzenia zaczęły się oddalać od miejsca „wypadku” Harpo. Dla pewności, gnom odczekał jeszcze chwile po tym jak głos całkiem ustały i dopiero zaczął rozważać swoją obecną sytuacje. Całkiem nie daleko nad nim wznosiła się majestatyczna cytadela, zdawałoby się wykuta wprost w samej górze. Natomiast daleko w dole, była w miarę bezpieczna ziemia. W końcu Harpo podjął decyzje i rozpoczął powolne schodzenie do podnóża masywu górskiego, którego częścią była góra zwieńczona cytadelą.

Gnom nie zdołał zajść daleko. Nagły wstrząs sprawił, że serce Harpo prawie wyskoczyło mu z piersi. Góra zdawała się ożywać. Wpierw cała zaczęła trząść się w posadach, co sprawiło, że ze szczytu posypała się lawina kamieni. Gnom, któremu strach dodał skrzydeł, ponownie wspiął się pod balkon, mając nadzieje, że on zapewni mu bezpieczeństwo. Nadzieja byłego więźnia pękła, jak mydlana bańka, gdy spory głaz uderzył o taras i porwał go ze sobą, w ługi lot w dół. Harpo patrzył, jak jego osłona leci na spotkanie ziemi, jednak nie to go najbardziej przeraziło. Lawina zaczynała dobiegać końca, a trzęsienie ustawało, jednak to nie był koniec kłopotów.

Spory kawałek szczytu, wraz z cytadelą i Harpo oderwał się od góry i teraz wbrew wszelkim zasadą natury, powoli wznosił się w powietrze. Gnom zamrugał niepewny, czy to nie jest złudzenie jego przemęczonego umysłu, jednak niestety- spory kawał góry postanowił dołączyć do ptaków i razem z nim zostać władcą przestworzy.

Gnom głośno przełknął ślinę i spojrzał w górę. Wysoko nad nim, wciąż majestatycznie wznosiła się cytadela, zupełnie nienaruszona trzęsieniem ziemi. Teraz wysoko w powietrzu, zdawała się rzucać całemu światu wyzwanie.

***

Harpo stał w kamiennym korytarzu, plecami odwrócony do okna przez które przed chwilą przelazł. Korytarz był całkowicie pusty, pozbawiony jakichkolwiek ozdób, a co najważniejsze strażników. Gnom uśmiechnął się sam do siebie, wyglądało na to, że znalazł w miarę bezpieczną kryjówkę, bynajmniej do czasu. Teraz problemem było pozostanie niezauważonym i znalezienie jakiegoś miejsca do odpoczynku. Korytarz nie nadawał się do żadnego z tych celów, wiec Harpo ruszył w jednym z możliwych kierunków.

Przez dłuższy czas, gnom spacerował po korytarzach. Wydawało się, że cytadela jest zupełnie pusta i niezamieszkana. Ani jednej pułapki, ani jednej żywej duszy. Zupełnie nic. Wszystkie komnaty do których zajrzał gnom, był pełne najrozmaitszych mebli i ozdób, ale wszystko pokryte było kurzem, jakby nikt od dawna tego nie wykorzystywał.

Właśnie, gdy Harpo miał zamiar zajrzeć od kolejnego pomieszczenia, do jego uszu doszły ciężkie kroki... nawet nie jednej, ale paru istot. Gnom ruszył biegiem, nie chcąc napraszać się gospodarzą tego uroczego miejsca. Skręcił parę razy, zupełnie nie orientując się dokąd biegnie, aż w końcu zatrzymał i oparł o kamienną ścianę. Ku przerażeniu gnoma, kroki nie ustały, a co gorsza, teraz dochodziły z obu kierunków. Harpo nie miał już dokąd usiekać, wiec zrobił jedyną rzecz, którą mógł. Złapał pierwsze z brzegu drzwi, zupełnie nie zauważając, że te są lekko uchylone, wpadł do jakiegoś pomieszczenia, zatrzasnął wrota i oparł się o nie całym ciałem.

Dopiero teraz gnom rozejrzał się w po pomieszczeniu. „Są takie dni, kiedy nie warto wstawać z łóżka”- myśl wróciła z odmętów przeszłości. Tym razem Harpo znajdował się w skarbcu cytadeli. Błysk złota, klejnotów, mebli, ozdób, obrazów, rzeźb i wszystkich innych skarbów olśniłby go, gdyby tylko gnom miał czas na jego podziwianie. Miał jednak ważniejsze sprawy na głowie- nie był sam.

Parę metrów przed nim, jakiś elf pochylał się nad leżącym człowiekiem. W dłoni długouchego lśnił miecz, którego ostrze aktualnie przytknięte było do szyi mężczyzny. Metr, lub dwa dalej, pośród szczątków czegoś co wcześniej pewnie było wazą, leżała niewielka, bogato zdobiona szkatułka. Wzrok Harpo utkwiony był w dziwnym zamku, który uniemożliwiał otwarcie skrzynki. Dwa z trzech pierścieni, pokrytych runami, były nieruchome.

Minęła tylko chwila, tak krótka, że gnom nawet nie wyrwał się z osłupienia, a na jednej ze ścian ukazał się owalny, świetlisty portal. Wprost z jego czeluści wypadł kolejny mały osobnik, trzymający na rękach czarnego kota. Zaraz za nimi wyskoczyła kobieta... zszokowany gnom nawet nie miał czasu dostrzec jej powalającej urody, ponieważ komnatę wypełnił dziwny dźwięk... oklaski?

Learion


- Zatem, Pocieszycielko, ruszamy dalej?
- Tak, ruszajmy.


W głosie Vilmorgan wyraźnie słychać było wzruszenie. Widać zachowanie Leariona wywarło na niej olbrzymie wrażenie. Gnom, idąc za głosem „Pocieszycielki”, podszedł do swoich towarzyszy. Ciepła dłoń Vilmorgan spoczęła na ramieniu Leariona.

- Dziękuje ci... Nigdy nie zapomnę tego, co uczyniłeś dla Fristusa.

Głos kobiety na pozór spokojny, dla wyczulonych uszu gnoma, aż tętnił całą paletą uczuć. Od radości, aż po wdzięczność. Learion poczuł, jak dłoń jego nowej przewodniczki zsunęła się z jego ramienia. Szelest sukni i delikatne drgnięcie powietrza uświadomiły gnomowi, że jego nowa przewodniczka odwróciła się w kierunku tablicy znaków, przez którą niedawno umarł Fristus.

Znowu usłyszał jej głos, ale tym razem słowa skierowane były w pustkę. Szept niewiele głośniejszy od najlżejszego podmuchu wiatru, melodyjna recytacja i wyczuwalne działanie magii, to wszystko uświadomiło Learionwoi, że jego towarzyszka rzuca zaklęcie. Dźwięk dzwoneczków całkowicie zagłuszył głos Vilmorgan. Odgłos powtórzył się parokrotnie, zupełnie jakby ktoś przyciskał kolejne płyty, a jednak Learion wyraźnie czuł, że kobieta stoi tuż przed nim. Jego zmysłu wyczuwały delikatny, ulotny zapach jej perfum, przynoszący na myśl zapach wiosny.

Nagle, gdy gnom spodziewał się usłyszeć kolejne delikatne dzwonienie, rozległ się dźwięk odległych dzwonów. Twarz Leariona owiał silny wietrzyk, w tej samej chwili, gdy włosy Vilmorgan, unoszone tym samym zjawiskiem, delikatnie musnęły twarz gnoma.

- Learionie otworzyłam portal, który zaprowadzi nas tuż przed centrum labiryntu. Jeszcze tylko jeden krok i odzyskasz swoją pamięć.

Learion przywołał na twarz swój najradośniejszy uśmiech, choć po stracie towarzysza było to bardzo trudne i w ślad swojej przewodniczki, wszedł w świetlisty owal portalu.

Magiczne wrota powoli zmniejszył się do rozmiarów niewielkiego punktu, a później, z towarzyszącym temu cichym pyknięciem, całkowicie zniknął. Oczy maga obserwowały to z widocznym smutkiem. „Zdrada ukochanej osoby zawsze boli po stokroć...„- mężczyzna uniósł dłoń i jakby w odpowiedzi na ten niepozorny gest, labirynt zatrząsł się w posadach. „...jednak zemsta smakuje wtedy po tysiąckroć lepiej.”

Po policzku mężczyzny spłynęła jednak, pojedyncza łza.

***

Przez moment wszystkie zmysły Leariona wariowały, nie pozwalając mu na rozróżnienie czegokolwiek. Wydawało mu się, że w uszach gra mu orkiestra, nos atakuje na przemian smród godny najgorszego ścieku i cudowny zapach świeżo upieczonego chleba, a o całe ciało ocierają cię najrozmaitsze przedmioty. Od szorstkich i twardych, aż po delikatne i miękkie. I nagle wszystko się skończyło... albo może zaczęło.

W jednej chwili, Learion wylądował na czymś twardym, a równocześnie ukazała mu się wizja przesłana przez Fialara. Gnom stał na szczycie niewiarygodnie wysokiego słupa, zdawałoby się, że wyciosanego z kamienia. Parę metrów dalej znajdował się kolejny słup, trochę niższy od poprzedniego, a dalej kolejny i kolejny, tak, że całość tworzyła jakiś dziwaczny rodzaj schodów. U stóp olbrzymich kolumn widać było czerwoną poświatę, której źródłem było morze lawy.

Oszołomiony i ogłupiony ilością bodźców Learion zachwiał się na szczycie swojego słupa. Odrobina kruchej kolumny oderwała się od reszty i spadła w przepaść. Na nieszczęście był to ten fragment na którym opierała się noga gnoma. Całkowicie zaskoczony Learion stracił równowagę i rozpoczął długi lot w dół. Wizja przesyłana przez Fialara natychmiast się urwała i gnom był skazany tylko na swoje zmysły. Słyszał świst powietrza, czuł jak przelatuje ono koło niego. Jego ubranie i włosy falowały szarpane podmuchami. Learion wyczuwał, że robi mu się coraz goręcej i że zbliża się do morza lawy. Z jego suchego gardła wydobył się jeden krzyk:

- FIALAR!

Coś czarnego śmignęło pod Learionem porywając go ze sobą. Dłonie gnoma kurczowo chwyciły szyje stworzenia, które swobodnie biegło w powietrzu. Ponownie przed powieki Leariona napłynął obraz- jego samego, pędzącego na grzbiecie czarnego rumaka. Bujna grzywa konia uformowana była z płomieni, takich samych jakie otaczały jego żelazne kopyta i płonęły w oczach. Stworzenie zarżało jakby na powitanie, wydmuchując przy tym kłęby czarnego, gęstego dymu i ku kolejnemu szokowi pasażera, zniżyło lot.

Learion galopował na czarnym rumaku, który bez trudu biegł po niewiarygodnie gorącej lawie. Pęd ciepłego powietrza podrywał włosy i ubranie gnoma, który w końcu odważył się puścić szyje swojego wierzchowca, świadom, że Fialar nie pozwoli mu spaść.

***

Learion z ulgą powitał twardy grunt pod nogami, choć wspomnienie jazdy po lawie na zawsze miało pozostać w pamięci gnoma. Aktualnie jego myśli zaprzątała Vilmorgan. Czy możliwe, że ta cudowna kobieta okazała się podłą zdrajczynią? Learion jakoś nie potrafił sobie wyobrazić „Pocieszycielki” z zimnym spojrzeniem i złośliwym uśmiechem, gotową zabić dla własnej uciechy. Nie, Vilmorgan nie mogła być taka. Jednak z podobnych rozważań gnom nie miał żadnych korzyści, musiał ruszyć się z miejsca i działać.

Komnata w której znalazł się Learion była bardzo dziwna. Przez moment gnomowi wydawało się, że jego zmysły znowu nie funkcjonują normalnie. W sali panowała nienaturalna cisza i bezruch. Żaden najdrobniejszy dźwięk nie docierał do uszu Leariona. Tylko jego własny oddech, przyśpieszone bicie serca i niespokojne rżenie Fialara. Gnom pogładził swojego przyjaciela po masywnym karku, wyczuwając przy tym napięte mięśnie istoty. Na początku Learion chciał coś powiedzieć i spróbować uspokoić towarzysza, ale nagle ukazała się kolejna wizja... albo raczej nie ukazała się. Gnom poczuł to przyjemne ciepło, które odczuwał zawsze, gdy Fialar przekazywał mu informację, ale teraz nie nadszedł żaden obraz.

Po chwili zastanowienia, Learion wyobraził sobie aktualną postać Fialara- czarnego ogiera o ognistej grzywie- a następnie jego zmianę w niewielkiego nietoperza. Ciemną sale wypełnił dziwny, trudny do zidentyfikowania dźwięk, jednak Learion doskonale go znał. Ten sam odgłos towarzyszył każdej przemianie Fialara.

O policzek gnoma otarło się coś miękkiego i błoniastego, gdy nietoperz wzbijał się wyżej w powietrze. Przez moment Learion słyszał trzepot skrzydeł nietoperza, ale nawet one stopniowo się oddalały, aż w końcu całkiem ucichły. Gnom pozostał sam w całkowitej, nienaturalnej ciszy, wraz ze swoimi ponurymi myślami.

Minęła długa chwila nim Fialar powrócił do swojego przyjaciela. Gdy do uszu Leariona doszedł dźwięk skrzydeł towarzysza, od razu lżej zrobiło mu się na sercu. Po części, ponieważ bał się, że Fialarowi mogło stać się coś złego, ale także, dlatego, że samotne stanie w nieznanym pomieszczeniu, być może pełnym niebezpieczeństw, nie należało do najprzyjemniejszych rozrywek.

Jednak w końcu Fialar powrócił i powoli zataczał kręgi ponad głową swojego pana, równocześnie przesyłając mu obraz tego, co sam zdołał „zobaczyć”. Przed oczami Leariona ukazał się dziwny widok, jakiego jeszcze nigdy nie widział w swoim życiu. Daleko przed nim, w kamiennej ścianie, lśnił owal kolejnego magicznego portalu, być może prowadzącego do centrum labiryntu. Bynajmniej taką nadzieje miał gnom, jednak jedyną możliwością sprawdzenia tego, było przejście przez niego i ponowne zdanie się na los. Wyglądało na to, że Learion nie ma innego wyjścia, poza powrotem do komnaty z filarami i lawą.

Jednak samo przejście komnaty i wejście w portal byłoby zbyt łatwym zadaniem i gnom doskonale to wiedział, dlatego nie ruszył się z miejsca, czekając na dalszy ciąg wizji. Następny obraz jaki otrzymał od Fialara zaniepokoił Leariona. Klepsydra, stanowczo za mała, jak na gust gnoma, wypełniona niewielką ilością piasku, który aktualnie w całości wypełniał górną część urządzenia i tam pozostawał. Przebiegnięcie komnaty i dotarcie do portalu w ściśle ograniczonym czasie, też wydawało się za proste, w szczególności w porównaniu do poprzedniej próby. I właśnie w tej chwili „przed oczyma” Leariona ukazała się ostatnia i najgorsza część wizji. Cała komnata usiana była metalowymi, obracającymi się słupami, które wyrastały z podłogi i sięgały do sufitu komnaty. Same kolumny nie byłyby niczym strasznym, gdyby nie fakt, co było do nich przyczepione. Większe i mniejsze ostrza mieczy i toporów, łańcuchy zakończone hakami, albo dużymi, metalowymi kulami i długie szpikulce, specjalnie zaostrzone, żeby bez trudu można było się na nie nadziać. Do niektórych słupów doczepiono bicze, często „przyozdobione” kawałkami szkła, żeby zadawały dotkliwszy ból.

Wszystkie te cudowne niespodzianki czekały by pociąć Leariona na plasterki i zmiażdżyć mu wszystkie kości, a co gorsza wszystkie „cacka” magicznie wyciszono, żeby gnom nie mógł usłyszeć choćby najcichszego zgrzytu, wydawanego przez zbliżającą się śmierć. Jakby złego było mało, wszystko wskazywało, że Learion musiał pokonać te pułapki w ograniczonym czasie, którego stanowczo nie wystarczyłoby na spokojne unieszkodliwianie mechanizmów. Przez chwile gnom miał nadzieje, że z użyciem magii zdoła przelecieć ponad tym bajzlem, ale słupy sięgały aż do sufitu komnaty.

Learion skoncentrował się i spróbował wyobrazić, jak wszystkie kolumny zaczynają obracać się coraz wolniej i wolniej, aż w końcu całkowicie się zatrzymują, jednak coś było nie tak. Gdy gnom próbował przywołać obraz filarów, jego myśli natychmiast popadały w całkowity bezład i Learion za nic w świecie, nie potrafił skupić się na rozmywającym się obrazie. Jakaś obca siła uniemożliwiała gnomowi wykorzystanie jego mocy.

Mężczyzna opadł na podłogę, powoli pogrążając się w beznadziei. Ostrza wirowały zbyt szybko, by gnom mógł przez nie przejść, a jego magia nie działała. Gnom czuł się jak w potrzasku, uwięziony w miejscu z którego nie było wyjścia. To właśnie była sytuacja beznadziejna, a Learion był całkowicie bezradny w jej obliczu. Zupełnie, jak małe dziecko. Przez, krótką chwile wątpliwości i poczucie beznadziei sprawiło, że gnom miał ochotę wykrzyknąć, że się poddaje, ale właśnie wtedy, jakby w odpowiedzi na ponure myśli, przed jego oczyma ukazała się twarz Fristusa i napis- „ Nie poddawaj się do końca. Fristus Przewodnik.”.

Gnom podniósł się na nogi. Gdyby ktoś popatrzył na niego teraz, z całą pewnością doznałby szoku, widząc zmianę jaka w nim zaszła. Learion oczami Fialara obserwował ruch ostrzy, czekając na odpowiedni moment. Wirująca, na metalowych prętach, broń nie wydawała się już taka groźna. Wręcz przeciwnie, wydawała się dziecinną zabawką w porównaniu do walki jaką musiał stoczyć gnom, w ostoi własnych myśli i uczuć. Mag nie mógł spodziewać się, że próba, która miała złamać Leariona, dodała mu sił, żeby zmierzyć się z przeciwnościami losu.

Learion w końcu dostrzegł wzór w ruchu wirujących ostrzy i odważnie ruszył przed siebie. Ledwo zszedł z bezpiecznego terytorium, gdzie nie groziło mu nic i wszedł w obszar zabójczego mechanizmu, usłyszał dziwny zgrzyt i odgłos przesypującego się piasku. Klepsydra bezlitośnie odmierzała kolejne sekundy, dzielące gnoma od zamknięcia portalu.

Pierwszy słup okazał się zadziwiająco łatwy. Learion przykucnął unikając ostrza, które miało ściąć mu głowę, a następnie przeturlał się w lewo. Ledwo zdołał podnieść się na nogi, natychmiast musiał podskoczyć unikając ostrza topora, zdradziecko umieszczonego na wysokości kolan gnoma, jednak to nie był koniec jego kłopotu. Lądując na ziemi, natychmiast zgiął się w parodii ukłonu, unikając kuli wirującej na wysokości łokci, by ułamek sekundy później znowu podskoczyć i przepuścić sztylet, który miał wbić się w uda ofiary. Po raz kolejny lądując na ziemi, skoczył w lewo, w kierunku kolejnej, zabójczej maszyny.

Drugi filar okazał się większym wyzwanie. Trzy ostrza umieszczone na różnych wysokościach, błyskawicznie zmierzały w kierunku Leariona, który rzucił się na płasko na ziemie. Niestety reakcja gnoma była zbyt wolna i najniżej umieszczone ostrze rozcięło ramię ślepca. Learion ignorując ból płynący z lewego ramienia przetoczył się w kierunku kolejnej maszyny do zabijania.

Początkowo gnom poderwał się na nogi i pozwolił, by ostrze topora przemknęło pod jego nogami. W sekundę później musiał lekko pochylić się do przodu, unikając bicza wirującego na poziomie swojej szyi, a na konie znowu rzucił się na ziemie, okazując respekt toporowi o szerokim ostrzu, który wyraźnie miał przeciąć ofiarę na pół. Manewr okazał się nie do końca udany, bo choć Learion uniknął lśniącego ostrza, to jeden z krótszych szpikulców zahaczył o jego udo i pozostawił na nim długą, czerwoną szramę.

Sycząc z bólu, Learion został ponownie zmuszony do przeturlania się w bok. Tym razem, jednak nie było to aż tak proste. Gnom toczył się po ziemi, pomiędzy najrozmaitszymi, wirującymi broniami, co jakiś czas zatrzymując się, a nawet w ostatnim momencie turlając do tyłu, by uniknąć rozpłatanie przez, co niżej położone ostrza. Jednak w końcu i ten etap akrobatycznych popisów zakończył się i Learion znowu wrócił do standardowego zestawu, upadków, powstań, przewrotów i ukłonów, które póki, co pozwalały mu zachować życie.

Fialar latający nad głową swojego pana i na bieżąco przekazujący mu obraz, miał o wiele większe problemy. Jak szalony latał we wszystkich kierunkach, starając się nie stracić z oczu ani swojego pana, ani wirujących broni. Już parokrotnie udało mu się wyjść z życiem, tylko dzięki niesamowitemu refleksowi. Parę drobnych ranek i rozdarcie na skórzastym skrzydle wyraźnie świadczyły o ciężkim życiu stworzenia.

W czasie kiedy Fialar walczył o własne i Learionowe życie, na dole gnom prawię dotarł do portalu. Jeszcze tylko jeden słup i spokojne bezpieczeństwo, a może wcale nie? Kto wie, co skrywa świetlista tafla magicznych wrót?

Learion rzucił się do przodu, przemykając pod wirującym, kolczastym łańcuchem, przeskoczył ponad, zakończonym hakiem, metalowym drągiem i wpadł na bezpieczny od zabójczej maszynerii obszar. Przystanął łapiąc oddech i pozwalając uspokoić się szaleńczo bijącemu sercu. Poza niezbyt głęboką raną uda i trochę głębszą ramienia, gnom nie odniósł szczególnie poważnych ran. Parę zadrapań, trochę otarć i jeden, czy dwa siniaki, stanowiły całość pamiątek, jakie wyniósł z przygody Learion.

Ledwo gnom zdołał złapać oddech, „obejrzał się” na Fialara, który już krążył wokoło swojego pana, poczym wszedł w jaśniejący portal.

***

Parę sekund zabrało Learionowi przyswojenie się do nowego otoczenia. Zimne, nieruchome powietrze wyraźnie wskazywało, że gnom znowu trafił do jakiejś zamkniętej przestrzeni. Ciekaw jakie tym razem zagrożenie na niego czeka, Learion spróbował nawiązać kontakt z Fialarem, jednak ku jego zdumieniu nie nadeszła żadna odpowiedź. Zaniepokojony gnom próbował wyczuć znajomy zapach towarzysza, ale nos wskazywał, że przyjaciel nie znajdował się w komnacie.

Jeszcze bardziej zdenerwowany Learion już miał zacząć nawoływać towarzysza, ale w ostatnim momencie zamknął dłonią usta. Był w nowym, nieznanym miejscu i zupełnie nie wiedział, co mogło się czaić w pobliżu, jednak z drugiej strony nic go jeszcze nie zaatakowało. Może nic tu nie żyje, a może coś tylko czeka i obserwuje. Nie chcąc ryzykować, ale z drugiej strony nie mogąc czekać w miejscu na towarzysza, Learion wyciągnął ręce przed siebie i zaczął powoli się obracać, w poszukiwaniu czegoś, co pomogłoby zorientować się w otoczeniu.

W pewnym momencie, jego dłonie natrafiły na idealnie gładką powierzchnie. Po bliższym zbadaniu, okazało się, że jest to jedna ze ścian komnaty. W tej właśnie chwili Learion poczuł przyjemne ciepło, jakie zawsze towarzyszyło nadchodzącej wizji wysyłanej przez Fialara. Gnom pozwolił sobie na odprężenie w oczekiwaniu na obraz i... ten, rzeczywiście ukazał się przed oczyma Leariona, jednak nie przedstawiał widoku widzianego przez Fialara, a co gorsza wcale nie pochodził od przyjaciela.

Gnom widział wszystko z góry, tak jakby tkwił zawieszony, gdzieś pod sufitem komnaty. W rzeczywistości natomiast, stał w połowie długiego korytarza. Na jednym końcu, jakieś cztery metry od Leariona jarzył się kolejny portal. Po drugiej, na piedestale ustawiony był sporej wielkości kryształ. W jego wnętrzu widać było niewielki czarny kształt. To coś, czego oczami widział gnom, zgrabnie sfrunęło na dół i usiadło na przezroczystym kamieniu. Teraz Learion nie miał już wątpliwości, w krysztale wyraźnie widać było uśpioną, kocią sylwetkę Fialara.

Obraz widziany przez gnoma zniknął i Learion znów nic nie widział. Teraz, jednak rozumiał na czym miała polegać trudność tej komnaty. Wybór pomiędzy wolnością i odzyskaniem wspomnień, a najlepszym przyjacielem, jedynym, który zawsze był oddany i lojalny, niezależnie od sytuacji. Learion nawet się nie zawahał, ani przez moment nie zastanawiając się, ruszył wzdłuż ściany w kierunku klejnotu więżącego Fialara. Z każdym kolejnym krokiem, wspomnienia chwil spędzonych z przyjacielem powracały z przeszłości... wspomnienia chwil dobrych i radosnych, ale także tych smutnych i złych. Jakakolwiek nie byłaby przeszłoś, Learion zawsze miał u boku oddanego towarzysza i opiekuna.

W końcu jedna z dłoni gnoma natrafiła na nieoszlifowaną powierzchnie kryształu. Learion oderwał się od ściany, wspiął na podwyższenie i obiema dłońmi chwycił kamień. Do jego uszu dotarł dźwięk zamykającego się portalu... być może jedynej drogi wyjścia. Pod dotykiem Leariona, na powierzchni klejnotu zaczęły się ukazywać coraz większe szczeliny, aż w końcu całość pękła na połowy i w wyciągnięte dłonie gnoma, wpadła mały, czarny kłębek futra, słodko śpiący, nieświadomy wszystkiego, co przed chwilą miało miejsce.

Potężny wstrząs zrzucił Leariona z postumentu. Gnom upadł na plecy, a wciąż śpiący Fialar, wylądował na brzuchu swojego pana. Większe i mniejsze kamienie odpadały od sufitu i ścian rozbijając się o podłogę. Learion doskonale wiedział, że zaraz zostanie przysypany żywcem, wraz ze swoim towarzyszem. Mylił się... nie mógł przecież zobaczyć, jak tuż nad nim, spory kawałek sufitu odrywa się i leci wprost na dwójkę leżących towarzyszy.

Czasem jedno słowo i jeden najdrobniejszy gest mogą zmienić przeznaczenie. W tym przypadku uratowały życie dwójce przyjaciół. Lekki wietrzyk i cichy szelest całkowicie zagłuszone przez spadający kamienie, oznajmiły przybycie nowej osoby. Jeden gest i jedno słowo, oba nacechowane niepohamowaną furią, sprawiły, że spadający fragment sufitu rozpadł się na masę drobnych kamyczków, z których każdy poleciał w inną stronę.

Vilmorgan błyskawicznie znalazła się tuż przy Learionie i bez zbytnich ceregieli związanych z powitaniem, postawiła go na nogi. Jej ciepłe dłonie, szelest sukni i zapach perfum, uspokajająco zadziałały na zmysły gnoma. Sama obecność sprawiła, że Learion prawię zapomniał o walącej się komnacie i całej reszcie. Chciałby ją zobaczyć, ale niestety nie było na to czasu, a zresztą Fialar wciąż spał magicznym snem. Vilmorgan chwyciła jedną dłoń gnoma i ruszyła wprost na ścianę, zupełnie jakby ta wcale nie istniała.

- Za mną.

Głos „Pocieszycielki” brzmiał pewnością siebie, której nic nie mogło zniszczyć, ale także wyraźnie słychać było wściekłość. Vilmorgan piękna i groźna, niczym burza, bez zastanowienia przekroczyła na nowo otwarty portal, ciągnąc za sobą Leariona.

***

Learion zgrabnie wylądował na kamiennej podłodze, zastanawiając się dokąd tym razem trafił. Po chwili nos gnoma wyczuł zapach Vilmorgan, która właśnie wynurzyła się z portalu, a sekundę później magiczne wrota zamknęły się za jego plecami z cichym trzaskiem.

To, co nastąpiło później, stało się tak szybko, że Learion ledwo nadążył za wydarzeniami. W pierwszej kolejności, Fialar uwolniony od działania złowrogiego zaklęcia, zeskoczył z rąk gnoma, lądując tuż przed nim. Learion od razu wyczuł jego zdenerwowanie, nawet nie widząc zachowania towarzysza. Zaraz później Vilmorgan wystąpiła do przodu i do uszu gnoma dotarły pierwsze sylaby, właśnie rodzącego się zdania, gdy kobiecie przerwał dziwny dźwięk... oklaski, zupełnie, jakby widzowie nagradzali aktorów za dobre przedstawienie.

Dokładnie w momencie, gdy „Pocieszycielka” wystąpiła do przodu, Learionowi ukazał się obraz dziwnej sytuacji, która właśnie miała miejsce. Pierwszym, co rzuciło się w oczy, był kształt i wystrój pomieszczenia. Gnom nie miał wątpliwości, że trafił do okrągłego pomieszczenia, pełniącego funkcję skarbca- liczne cenne przedmioty wyraźnie o tym świadczyły. W komnacie poza Learionem, Vilmorgan i Fialarem była jeszcze trójka innych osób. Dwie osoby, człowiek i elf, stali naprzeciw siebie, uzbrojeni i gotowi do walki. Parę metrów od nich, o wejście do pomieszczenia opierał się rudy gnom, na którego twarzy malował się ten sam wyraz zdziwienia, jaki musiał znajdować się na twarzy Leariona.

Foncroyss


Foncroyss z krzykiem wyrwał się z nocnego koszmaru, jednak przed oczami wciąż miał twarz swojego brata, zimną i okrutną. Mężczyzna przetarł drżącymi dłońmi oczy, z nadzieją, że w ten sposób pozbędzie się obrazu płonącego miasta, choć doskonale wiedział, że ta noc na długo pozostanie w jego pamięci.

Przez chwile człowiek siedział na swoim posłaniu, starając się wyrównać oddech i uspokoić rozszalałe serce. To ostatnie waliło, zupełnie jakby chciało wyskoczyć z piersi mężczyzny i uciec tak daleko, jak tylko się da. Gdy nerwy Foncroyssa na nowo się uspokoiły, mężczyzna rozejrzał się dookoła siebie, spodziewając się dostrzec zaniepokojone twarze merkantów. Gdzieś, za załomem skalnej ściany, tliło się jakieś światło. Mężczyzna podniósł się na nogi i ostrożnie ruszył w tamtą stronę.

Gdy tylko dotarł do skalnego załomu i delikatnie wychylił się zza niego, widok, który zobaczył sprawił, że serce człowieka znowu zaczęło szybciej bić. Tylko trupio blada twarz Hawriło była widoczna, podczas gdy resztę, osłaniała cała grupa merkantów otaczająca ciasnym kręgiem leżącego. Na Foncroyssa padł cień strachu, gdy do głowy wpadła mu myśl, że ci przyjaźni kupcy, wcale nie muszą być tacy dobrzy i pomocni. A co jeśli szukali niewolników, albo tragarzy do noszenia tych wszystkich skarbów?

Foncroyss już miał się rzucić na pomoc towarzyszowi, gdy zdał sobie sprawę z głupoty własnych domysłów. Całkowicie idiotyczne myśli, jakie jeszcze chwile temu zaprzątały jego głowę, zrzucił na barki zmęczenia i niewyspania i lekko uspokojony myślą, że merkanci na pewno nie mają złych zamiarów, ruszył w ich kierunku.

- Panowie, co się dzieje?

Najbliższy z kupców odwrócił się w kierunku Foncroyssa i wyszedł mu naprzeciw. Z tego co zorientował się mężczyzna, był to ten sam, który wczoraj (a może zaledwie parę godzin temu) pomógł mu dojść do siebie i podarował nowy strój. Wysoka, błękitno skóra istota, pochyliła się nad człowiekiem, równocześnie kładąc mu na ramiona, swoje szczupłe dłonie. Foncroyss uniósł głowę w górę, by spojrzeć swojemu dobroczyńcy w twarz i spróbować cokolwiek z niej wyczytać. Smutek był tak widoczny na obliczu istoty, że tylko ślepiec mógłby go nie dostrzec.

- Twój przyjaciel umiera.

Oczy Foncroyssa patrzyły na rozmówce z niedowierzaniem. Nie mógł uwierzyć, że stan przyjaciela pogorszy się w przeciągu zaledwie paru godzin. Wpierw cały i prawie zdrowy, a teraz umierający? To musiała być jakaś idiotyczna pomyłka. Foncroyss wyszarpał się z uchwytu merkanty i ruszył w kierunku rannego towarzysza.

Stojąc pośród merkantów i przyglądając się towarzyszowi, Foncroyss czuł się, jakby oderwany od prawdziwego, realnego świata. Blada, nieruchoma twarz Hawriły, sine wargi, ledwo wyczuwalny puls i oddech, wszystko to razem składało się na obraz, którego Foncroyss nie chciał oglądać.

- Nie możecie mu pomóc?- w głosie człowieka słychać było prośbę, wręcz błaganie, żeby merkanta powiedział, że jest jakiś ratunek.
- Przykro mi. Dzięki naszej magii możemy utrzymać go w tym stanie przez parę tygodni, ale nie jesteśmy w stanie go uleczyć...
- Musi być jakiś sposób! On nie może, tak po prostu umrzeć! Proszę, musicie mieć coś, co mu pomoże...


Merkanci wymienili spojrzenia. Przez chwile w komnacie trwała całkowita cisza, podczas, gdy miedzy planarni kupcy bezgłośnie porozumiewali się ze sobą. W końcu wszyscy równocześnie skinęli głową, a ten, który przed chwilą rozmawiał z Foncroyssem znowu stanął przed nim i odezwał się swoim głębokim, czystym głosem.

- Jest pewien sposób. Na północ stąd, żyje mag, który z całą pewnością ma rzecz zdolną pomóc twojemu towarzyszowi. Zanim nas odwiedziliście, to właśnie do niego zmierzaliśmy, dokonać pewnej transakcji, ale w tej sytuacji... wszyscy zgodziliśmy się, że to ty wyruszysz jako nasz posłaniec i zaniesiesz temu magowi pewien przedmiot na wymianę. W zamian poprosisz o fiolkę z łzami feniksa, której moc pozwoli uratować twojego towarzysza. Gdy ty będziesz w podróży, my zajmiemy się rannym i utrzymamy go przy życiu do czasu twojego powrotu z lekarstwem. Zgadzasz się na to?

Foncroyss jeszcze raz spojrzał na twarz umierającego towarzysza. Nie mógł go teraz zawieść, spojrzał więc ponownie na merkante i przytaknął.

Kupiec uśmiechnął się słabo, poczym ruszył w kierunku dużego stosu dobytku grupy. Przez jakiś czas grzebał wśród najrozmaitszych rzeczy, aż w końcu wyciągnął, najzwyczajniejszą na świecie wazę. Z olbrzymią ostrożnością, zupełnie jakby przedmiot był tak kruchy, że najlżejszy podmuch powietrza mógłby go zniszczyć, zawinął ją w niebieski materiał, poczym wręczył Foncroyssowi.

- To właśnie tą rzecz musisz dostarczyć do maga. Tylko pamiętaj, żeby być bardzo ostrożnym i nie zaglądać do środka. Obiecaliśmy naszemu klientowi, że nikt nie pozna zawartości wazy. No i oczywiście, pod żadnym, ale to żadnym pozorem nie wolno jej zniszczyć. A tu masz mapę, która zaprowadzi cię do siedziby tego człowieka. Oczywiście zaopatrzymy cię także w prowiant na drogę.

***





Foncroyss zaopatrzony we wszystko, co tylko mogło mu się przydać w trakcie podróży, z mapą w jednej ręce, a wazą w drugiej, opuścił grupę merkantów i wyruszył jednym z tunelów jaskini, prowadzącym w kierunku powierzchni.

Droga kamiennymi korytarzami była długa i nieprzyjemna. Ubranie Foncroyssa bardzo szybko przemokło i zaczęło nieprzyjemnie lepić się do ciała. Oczywiście miał coś na zmianę, ale nie chciał wykorzystywać tego już na początku długiej wędrówki, tak więc podążał dalej, pomimo niezbyt przyjemnego początku.

Korytarz, którym szedł nieznacznie tylko wznosił się do góry, przez co wyjście na powierzchnie było jeszcze odległe. Na całe szczęśnie, Foncroyss mijał bardzo niewiele odnóg, co w połączeniu z mapą, nie pozostawiało szans na przypadkowe zgubienie i pozwalało mężczyźnie pewnie iść przed siebie. Przed długi czas, żadne nawet najmniejsze niebezpieczeństwo nie zakłóciło spokoju człowieka i tylko myśl o umierającym towarzyszu, nie pozwalała mu się rozluźnić.
W końcu jednak wędrówka strudziła Foncroyssa i pomimo sporego zapału, człowiek musiał znaleźć miejsce odpowiednie do odpoczynku, gdzieś, gdzie byłby osłonięty przed ewentualnymi atakami. Z pomocą mapy Foncroyysowi udało się odnaleźć przytulną, niewielką jaskinie, niedaleko ścieżki, którą podążał.

Rozgościwszy się w bezpiecznym miejscu, człowiek pozwolił sobie na parogodzinny odpoczynek, jednak nawet teraz pozostał czujny. Merkanci zapewniali go, że w tej części jaskini nie ma drapieżników gotowych zaatakować dorosłego mężczyznę, ale pomimo to, człowiek wolał nie ryzykować.

Po paro godzinnym postoju i niewielkim posiłku, Foncroyys odzyskał dość sił, by ruszyć w dalszą podróż. Upływały kolejne minuty, w czasie których mężczyzna przemierzał kamienne korytarze. Chciałby pozwolić sobie, dać się ponieść myślą, ale doskonale wiedział, że każda chwila nieuwagi może drogo go kosztować. Dobrze chociaż, że merkanci, zaopatrzyli go w magiczny pierścień, emitujący dość światła, by człowiek widział gdzie stawia stopy.

W końcu, po długiej wędrówce, Foncroyss dotarł do jaskini, która jednak została rozdzielona na dwie części przez solidne trzęsienie ziemi. Zdarzyło się to już wiele lat temu, bynajmniej tak twierdzili merkanci, ale pamiątka po tym wydarzeniu, w postaci olbrzymiej szczeliny przecinającej jaskinie, wciąż pozostała.

Mężczyzna zmierzył rozpadlinę wzrokiem, oceniając jej szerokość. Później dokładniej przyjrzał się jaskini, szczególnie stropowi. Przeskoczenie przepaści nie powinno stanowić szczególnego problemu, ale pomimo to, Foncroyss nie zamierzał ryzykować. Dokładnie sprawdził, czy waza jest zabezpieczona i nie wypadnie w czasie skoku, następnie schował mapę do plecaka i na koniec rozwinął bicz. Tak przygotowany, cofnął się parę kroków, żeby mieć odpowiednie pole do skoku, wziął głęboki oddech i skoczył.

Ciemna otchłań przemknęła pod stopami Foncroyssa, albo raczej, to on przemknął ponad nią, by zręcznie wylądować po drugiej stronie. Całość okazała się tak łatwa, jak splunięcie. Paroma szybkimi ruchami, mężczyzna zwinął bicz, na nowo przyczepiając go sobie do pasa, poczym upewniwszy się, że wazie nic się nie stało, ruszył w dalszą drogę.

Kolejne godziny i kolejne widoki, które już obrzydły podróżnikowi. Ileż w końcu można wpatrywać się w kamienne ściany? Pocieszająca była myśl, że zgodnie z mapą, już całkiem blisko znajdowało się wyjście na powierzchnie. Nareszcie znowu nadarzy się okazja pooddychać świeżym powietrzem i poczuć przyjemny, zimny wiaterek na twarzy. Foncroyss miał tylko nadzieje, że nie natrafi na burze, czy inną czarcią pogodę.

W końcu oczom człowieka ukazała się cudowny widok. Wpierw malutka plamka dziennego światła, gdzieś w oddali, która z każdym kolejnym metrem robiła się coraz większa. Foncroyss niemal czuł radość na myśl, że opuszcza zimne ściany jaskini i zaraz poczuje ciepłe promienie słońca. Tylko myśl o pozostawionym, gdzieś tam z tyłu, oddanego przyjaciela, mąciła radość mężczyzny.

Drobne kropelki wody, jedna po drugiej spadały z sufitu korytarza i z cichutkim dźwiękiem rozbijały się o kamienną podłogę. Foncroyss nigdy w życiu nie pomyślałby, że w ten sposób żegna się z nim jaskinia, której już nigdy miał nie zobaczyć w swoim życiu.

***

Świeże, orzeźwiające powietrze i zapach lasu, właśnie te dwie wspaniałe rzeczy, powitały Foncroyssa w świecie powierzchni. Z początku, mężczyzna stanął u wejścia do jaskini, próbując przystosować wzrok do jasnego światła. Cudownie ciepłe promienie zachodzącego słońca oświetlały zmęczoną twarz mężczyzny, który pierwszy raz od wielu dni widział tak piękny widok.

Przebycie jaskini zajęło Foncroyssowi o wiele mniej czasu, niż się spodziewał, wiec teraz mógł zasiąść na jednym z głazów u wejścia do grot i podziwiać majestat i piękno zachodzącego słońca. Człowiek, plecami oparł się o kamienną ścianę, ze spokojem zajadając kolację i nasłuchując odgłosów lasu. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo zmęczyła go długa i mało wygodna podróż. Powieki mężczyzny robiły się niezwykle ciężkie, wiec człowiek postanowił znaleźć jakieś miejsce na nocleg.

***

Foncroyss obudził się tuż przed świtem. Z wielką chęcią obejrzałby wschód słońca, ale wiedział, że nie ma na to czasu. Szybko zjadł lekkie śniadanie, popijając je sporą porcją swojego lekarstwa, poczym ruszył w dalszą drogę.

Las okazał się niezwykle spokojny i cichy. Czasem mężczyzna dostrzegał przemykające pośród drzew zwierze. Podążając za wskazaniami mapy, Foncroyss wędrował przez uśpiony las. W miarę prosta i płaska ścieżka, którą podążał zaczęła wspinać się pod górę, coraz bardziej utrudniając podróż, jednak człowiek był na to przygotowany. Na mapie wyraźnie zaznaczono, że przyjdzie mu przeprawiać się przez góry, ale na szczęśnie wskazano też bezpieczną, górską ścieżkę.

Długa droga okropnie dłużyła się mężczyźnie. Zupełnie nic się nie działo, żadnych przejezdnych, bandytów, dzikich zwierząt. Nic, tylko szlag prowadzący wciąż pod górę, zupełnie jakby miał zamiar zaprowadzić wędrującą nim osobę prosto do nieba. Jednak każda, nawet najdłuższa i najtrudniejsza droga, kiedyś się kończy.

Foncroyss stanął na szczycie jednej z mniejszych gór w okolicy. Wspiął się tu, mając nadzieje, że zdoła już dojrzeć siedzibę maga i nie zawiódł się. Gdzieś całkiem niedaleko, na tle sporych wzgórz, wyraźnie widać było potężną, majestatyczną cytadele. Dla człowieka przypominała ona bardziej siedzibę jakiegoś feudalnego pana, niż siedzibę maga. Mężczyzna ruszył ścieżką, która miała doprowadzić go na miejsce.

***

Po paru godzinach drogi, Foncroyss wdrapał się na ostatnie wzgórze, które dzieliło go od cytadeli. Teraz ścieżka rozdzielała się na dwie, jedną prowadzącą w górę na szczyt wznoszący się ponad siedzibą maga i drugą prowadzącą w dół, wprost do warowni. Foncroyss z westchnieniem ulgi wybrał tą drugą i ruszył w dół ku warowni.

Jednak zanim człowiek przeszedł więcej niż trzy kroki, ziemia zadrżała pod jego nogami. Potężny wstrząs tak zaskoczył mężczyznę, że ten nie zdołał zachować równowagi i padł płasko na ziemie. Jednak upadek na ścieżkę był dopiero początkiem nieszczęścia. Kolejny wstrząs, jeszcze silniejszy od poprzedniego, wyrzucił Foncroyssa poza drogę i mężczyzna rozpoczął błyskawiczne i bolesne staczanie w dół zbocza. Trzasnął bicz i poobijany człowiek zatrzymał się, obiema dłońmi trzymając się swojej ulubionej broni, która owinęła się wokoło jednego z wystających głazów.

Mężczyzna spróbował się podnieść, ale kolejne wstrząsy skutecznie mu to uniemożliwiały. Wydawało się, że sama ziemia próbowała przeszkodzić Foncroyssowi w uratowaniu przyjaciela. Jednak furia żywiołu nie miała ograniczyć się tylko do wstrząsów. Olbrzymi hałas zaalarmował mężczyznę, który nawet bez podnoszenia głowy, doskonale wiedział, co się dzieje... olbrzymia lawina głazów spadała wprost na Foncroyssa.

Człowiek nie mógł czekać, szybkim szarpnięciem uwolnił bicz i spadając w dół, uderzył ponownie. Bicz kolejny raz owinął się wokoło jednego z głazów, które pomimo trzęsienia ziemi, wciąż tkwiły w miejscu, jednak tym razem oddalonego o parę metrów w bok. Odpychając się nogami, Foncroyss przeleciał pod kamienie, o który zaczepiony był jego bicz i ponownie szarpnięciem uwolnił broń, by kolejnym ciosem owinąć ją o następny kamień.

Pierwsze, na razie niewielkie kamyki spadły na człowieka, jednak tuż za nimi nadchodziły kolejne znacznie większe. Foncroyss w przypływie rozpaczy, zrobił jedyną rzecz, która mogła go uratować, albo zabić, zależnie od aktualnego humoru bogów. Widząc zbliżającą się lawinę i to, że nie zdąży dotrzeć do bezpiecznej pułki skalnej, z całych sił starał się rozbujać. Pierwszy olbrzymi głaz przeleciał tuż obok człowieka, mijając go zaledwie o metr. Kolejne kamienie przysypały zboczę, a tumany kurzu i dymu przesłoniły całą okolice. Nikt nie mógł przeżyć czegoś takiego i gdyby ktokolwiek obserwował niedawne wydarzenia, nie miałby żadnych wątpliwości, co do losów Foncroyssa

***

Kurz i dym opadł odsłaniając zmienione przez lawinę zboczę. Odsłoniły również niewielką półkę skalną, na którą chciał się dostać Foncroyss. Prawię mu się udało- zabrakło tylko jakiś trzech metrów. Zwisający na biczu, parę metrów pod półką, mężczyzna przeklinał siarczyście, wspinając się na górę. Już kolejny raz ledwo uszedł z życiem i powoli zaczynał mieć tego dość.

Po krótkiej wspinaczce, człowiek stał już na twardym gruncie i wpatrywał się w drogę, którą chciał podążać, albo raczej to co z niej zostało, czyli całą masę kamieni blokującą przejście. Spojrzenie podróżnika przesunęło się w górę, na wyższej położoną ścieżkę. Tamta też nie uchowała się bez szkód, ale wyglądało na to, że można przez nią przejść i przy tym nie połamać sobie wszystkich kończyn. Z westchnieniem, mężczyzna uszył pod górę, jednak ledwo postawił stopę na ścieżce, ziemia kolejny raz zatrzęsła się pod jego nogami.

Foncroyss głośno i donośnie przeklął swoje psie szczęście, jednak tym razem nie było takiej potrzeby. Krótki i słaby wstrząs nie stanowił żadnego zagrożenia, jednak to co nastąpiło później, wywarło olbrzymie wrażenie na zwyczajnym człowieku, który z magią miał bardzo niewielki kontakt, a z tak spektakularną kompletnie żaden.

Fragment góry, na którym stała cytadela, oderwał się od reszty górskiego łańcucha i kompletnie zaprzeczając wszelakim prawą natury, powoli wznosił się nad ziemie. Foncroyss z osłupieniem patrzył, jak fragment z cytadelą, jego ostatnia nadzieja, zaczyna się unosić i ani chybi, zaraz odleci.

Wspomnienie zadania wyrwało mężczyznę z osłupienia. Człowiek sprawdził, czy waza dobrze się trzyma, poczym ruszył biegiem, po skalnej ścieżce, prowadzącej na jeden ze szczytów. Szybkości z jaką pędził Foncroyss, a także nierówne, kamieniste podłoże, sprawiało, że wyścig z czasem zdawał się szaleństwem. Kamienie uciekały z pod butów i osuwały się w przepaść. Chyba tylko opieka opatrzności sprawiała, że mężczyzna nie złamał sobie jeszcze karku, upadkiem ze zbocza, albo nie roztrzaskał głowy o jakiś kamień.

W szaleńczym biegu, który sprawił, że serce Foncroyssa waliło, jak kościelne dzwony wybijające południe, mężczyzna z przerażeniem obiecywał sobie i całemu światu, że jeżeli przeżyje, to już nigdy, ale to nigdy nie zrobi czegoś równie głupiego. W końcu Foncroyss dotarł na jakiś występ skalny, który wznosił się ponad cytadelą. Bynajmniej na razie, ponieważ kawał góry, wciąż nie przejmując się grawitacją, wznosił się coraz wyżej, a co gorsza oddalał od masywu gór, czyli również od człowieka.

Foncroyss nawet się nie zastanawiał, wiedząc, że od jego decyzji zależy życie Hawriły. Wziął rozpęd i głośnym krzykiem, kolejny raz tego dnia, postawił swoje życie na szali.

Lot w dół, był zadziwiającą krótki, ale i tak, pomimo swojej odwagi, Foncroyss przez cały czas spadania, z całej siły zaciskał powieki, jakby od tej czynności miało zależeć jego życie. Później nastąpił głośny trzask pękających spróchniałych belek, jeszcze później kolejny trzask tym razem bicza uderzającego na oślep. Broń owinęła się wokoło jakiejś ruchomej powierzchni, siła szarpnięcia prawie wyrwała człowiekowi rękę, jednak mężczyzna jakoś zdołał się utrzymać.

***

Po krótkiej chwili Foncroyss stał już na podłodze pomieszczenia i z niedowierzaniem wpatrywał się w sporą dziurę, którą zrobił w suficie. Po uspokojeniu emocji i krótkim odpoczynku, spędzonym na przyglądaniu się bibliotece w jakiej się znalazł, Foncroyss postanowił, że musi odnaleźć właściciela tego miejsca. Już miał wyjść, gdy jego uwagę przyciągnęła nadpalony fragment pergaminu, który zauważył na stole. Zabawne, ale wcześniej go nie dostrzegł, choć mógłby dać głowę, że uważnie przyjrzał się komnacie. Z zaciekawieniem Foncroyss zbliżył się do pergaminu, żeby lepiej mu się przyjrzeć.

Na górze karty wymalowana była prosta, schematyczna mapa, ze strzałką oznaczającą kierunek ruchu i wieloma pokojami, z których tylko dwa były podpisane. Jeden napis brzmiał „Bibliotek”, a drugi „Skarbiec”. Zaskoczony człowiek zamrugał spodziewając się, że rysunek to wytwór jego wyobraźni, jednak nadpalony pergamin był równie prawdziwy, jak wszystko inne. Sprawdziwszy, że nie ma do czynienia ze złudzenie, Foncroyss obejrzał reszt karty, albo raczej napis, jakim była zapełniona.
”Witam szanowny gościu. Trzeba Ci przyznać, że masz fantazje. Wiele osób mnie odwiedziło, ale nikt nie wpadł na pomysł wejścia przez dach. Moje szczere gratulacje. Na przyszłość, radzę jednak korzystać z drzwi, są o wiele wygodniejsze. Zapraszam do mojego skarbca, z powyższą mapą powinieneś trafić bez problemu. Tylko nie próbuj nic ukraść, albo demony z koszmarów, uganiające się za Tobą po całym świecie, będą najmniejszym z twoich problemów. Łzy feniksa znajdują się w niewielkiej gablotce, nie sposób je przegapić, wiec ufam, że nie będą ci potrzebne szczegółowe instrukcje, żeby je znaleźć.”

I tyle, żadnego podpisu, czy pieczęci, tylko parę zdań i gróźb. Foncroyss nie miał większego wyboru, jak ruszyć przez mroczne, puste korytarze cytadeli. Idąc za wskazówkami zawartymi na mapie, bez trudu odnalazł drzwi, podobne do wszystkich innych, które mijał po drodze. Delikatnie pchnął wrota, przed wejściem wyjmując wazę i niosąc ją przed sobą, niczym tarczę, wkroczył do środka.

Najcudowniejsze skarby, nie wywarły większego wrażenia na człowieku, który widział już wiele podobnych. Foncroyss rozejrzał się dookoła, mając nadzieje zobaczyć coś szczególnego i udało mu się... niestety za późno. Jakaś sylwetka doskoczyła do człowieka i szybkim, wprawnym ruchem powaliła go na ziemie. Mężczyzna padając na podłogę, z przerażeniem poczuł, jak waza wyślizguje mu się z palców. Foncroyss nie mógł już zobaczyć, jak ostatni ratunek, dla Hawriły, zatacza piękny łuk i z głośnym trzaskiem, roztrzaskuje się o podłogę, ponieważ jakieś silne ręce przewróciły go na plecy. W jednej chwili, przy gardle Foncroyssa znalazł się długi miecz. Elf trzymający broń, z nienawiścią wpatrując się w człowieka, zadał jedno szybkie pytanie.

- Gdzie klucze?

Zanim Foncroyss zdołał pojąć sens pytania, drzwi do skarbca zatrzasnęły się z głośnym hukiem. Elf popełnił błąd, starając się rzucić szybkie spojrzenie za plecy, a człowiek nie miał zamiaru darować, tak jawnej ignorancji. Silnym i szybkim kopniakiem, odepchnął przeciwnika od siebie i poderwał się na nogi, dobywając przy tym swojego bicza. Spojrzenie mężczyzny skierowało się na rudego gnoma, który stał oniemiały i przyciśnięty plecami do drzwi skarbca. Zanim jednak, ktokolwiek zdołał zareagować, zza plecami Foncroyssa coś rozbłysło, a zaraz potem rozległy się kroki. Mężczyzna już miał zamiar się przesunąć tak, żeby widzieć wszystkich obecnych w komnacie, gdy do jego uszu dotarł dziwny dźwięk... oklaski.




Rozdział III
”Długa droga do prawdy”


Czy można ufać samemu sobie? Czy wspomnienia... marzenia... myśli... wygląd... czy to wszystko mówi kim jesteś? A co jeśli to tylko złuda? A co jeśli to tylko głupi żart bogów?... Nie wszystko jest tak proste jak się wydaje... Czasem prawda jest ukryta pod zasłoną obłudy... Czasem prawda boli... Czasem... czasem sprowadza szaleństwo...



Latająca Cytadela
„Skarbiec”

Oklaski wypełniły komnatę, sprawiając, że wszystko poza nimi ucichło. W wielkim skarbcu cytadeli, aktualnie znajdowała się spora grupa osób. Zimne kamienne ściany pierwszy raz gościły taką liczbę różnorodnych istot. Przy wejściu do skarbca stał rudy gnom, trochę przed nim szary elf, a parę kroków dalej, człowiek ubrany w dziwaczne szaty. Do tego w komnacie była jeszcze ludzka kobieta o cudownej urodzie nimfy, kolejny gnom, który niczym ślepiec próbował odnaleźć dłonią swojego kociego pupila, stojącego metr od swojego pana.

Wzdłuż ścian, w równych odstępach rozstawiono pięć tronów. Cztery z nich wykonane ze szczerego złota, bogato zdobione diamentami, brylantami i szafirami. Każdy z nich prezentował wielki kunszt z jakim zostały wykonane, jednak to piąty był najwspanialszy ze wszystkich. Stworzony z platyn, w której zatopiono cienkie nici mithrilu i adamantytu, tak by tworzyły fantazyjne wzory, przyozdobiony cudownymi klejnotami, z których każdy mienił się wszystkimi barwami tęczy.

Zadziwiające, że nikt wcześniej nie dostrzegł wspaniałych tronów, ani siedzących na nich postaci. Bynajmniej nikt ich nie zauważył, choć zdawali się obserwować całą scenę od paru dobrych minut, ale teraz gdy czwórka mężczyzn zaczęła klaskać, ich obecność stała się oczywista. Dopiero teraz bohaterowie dostrzegli otaczające ich znajome i nieznajome twarze, a wszystkie tak niewiarygodnie podobne do siebie... te same oczy, te same twarze, różniące się tylko ilością zmarszczek... cztery prawie identyczne osoby. Niemal równocześnie, z ust grupy stojącej po środku komnaty wyrwały się cztery imiona.

***

- Fristus?!

Learion w osłupieniu, dzięki oczom Fialara, przyglądał się żywemu i całkowicie zdrowemu Fristusowi. Mężczyzna z lekkim uśmiechem, wpatrywał się w zaskoczoną twarz dawnego „podopiecznego”. Na jego ciele nie było śladu oparzeń, a jego ubranie było w idealnym stanie. Jednak coś się zmieniło w Przewodniku. Jego oczy były zimne i w obojętne na widok krwi, która ubrudziła ubranie gnoma. Twarz Fristusa wyglądał, jakby wyciosano ją z kamienia i tylko lekki, drwiący uśmiech, który się na niej pokazał, udowadniał, że mężczyzna nie jest posągiem.

***

- Vinni?!

Harpo patrzył na dawnego towarzysza, wciąż myśląc, że ma przed sobą tylko iluzje. Przecież prawdziwy Vinni zginął powieszony na szubienicy, a to wszystko jest tylko jakąś sztuczką. A jednak mężczyzna siedzący na złotym tronie, patrzył na gnoma oczami Vinniego. Miał ten sam strój, te samą twarz, te same dłonie. to był on, niezależnie, czy Harpo w to wierzył, czy nie.

***

- Hawriło?!

Foncroyss z zaskoczeniem, ale także ulgą wymówił imię żywego przyjaciela. Na ten krótki moment zapomniał o elfie i jego mieczu, teraz liczyło się, że stary towarzysz wyzdrowiał. Dopiero, gdy spojrzenie beznamiętnych, zimnych oczu padło na Foncroyssa ten zrozumiał, że mężczyzna siedzący na tronie nie może być prawdziwy. Hawriło nigdy nie zachowywałby się tak obojętnie wobec swojego pana i towarzysza, ale skoro to nie był on, to kto?

***

- Sunimos?!

Człowiek nie poruszył się, nie wykonał żadnego najdrobniejszego gestu, ani nie odpowiedział na pytanie. Po prostu patrzył na elfa, jakby ten był czymś mało znaczącym, albo nawet w ogóle nie istniejącym.

***

Pięciu ludzi siedzących na tronie rozpoczęła mówić, równocześnie w idealnej harmonii. Wypowiadane słowa zlały się w jeden, władczy głos.

- Witajcie w mojej cytadeli! Nareszcie jesteście i możemy zakończyć to przedstawienie. Dostarczyliście mi wiele odpowiedzi, jednak... wasze wspomnienia były o wiele bardziej pouczające. Szkoda, że muszę zakończyć swój eksperyment i tym samym was zabić, ale mogę was pocieszyć, że to będzie szybka śmierć.

Wszystkich pięciu ludzi, dokładnie w tym samym momencie uśmiechnęło się złowieszczo. Wyglądało to, jakby czytali sobie nawzajem w myślach, albo... byli jedną osobą.

- Oczywiście nie zrobię tego osobiście- to byłoby zbyt proste. Ostatnim etapem tego przedstawienia będzie sprawdzian, czy wy możecie zginąć z rąk istot tak bardzo różnych od was, że wręcz całkowicie innych. Ale nawet nie próbujcie tego zrozumieć, niestety, ale nie będzie wam dane pojęcie moich planów. To wy przyszliście do mnie, żeby zwierzyć się ze swoich problemów, a nie na odwrót, a ja obiecałem wam pomóc. I zrobię to... ostatecznie kończąc wasze nieistotne egzystencje.

- Nie pozwolę, żebyś zrobił mi cokolwiek. Ukochany już dość zła wyrządziłeś, nie widzisz tego? Czym oni sobie na to zasłużyli? Czy rzeczywiście twoje badania są ważniejsze od nich... i ode mnie?

Jedyna kobieta w całej grupie postąpił w kierunku człowieka siedzącego na platynowym tronie. Jej piękne oczy utkwione były w jego, zimnych i obojętnych. W jej głosie słychać było miłość i szczere uczucie.

- Nawet nie zdajesz sobie sprawy ze swoich słów. Myślisz, że kiedykolwiek łączyła nas miłość? Przykro mi moja droga, ale jesteś kolejną ofiarą, którą muszę złożyć na ołtarzu nauki. Właściwie już to zrobiłem, odbierając ci twoje wspomnienia, zupełnie jak pozostałym. Jednak w twoim przypadku, zrobiłem coś gorszego... dałem ci nowe, fałszywe życie. Dałem ci przeszłość wymyśloną przez samego siebie. Myślisz, że naprawdę jesteś moją żoną? Myślisz, że naprawdę nazywasz się Vilmorgan? Nie moja droga... Nie... a ja ci zaraz to udowodnię. Czy ktokolwiek z was myślał, że żyje własnym życiem? Czy myśleliście, że wasz przeszłość należy do was? Czy wierzycie, że Fristus, Hawriło, Sunimos, Vinni i ten przeklęty Deanlath, kiedykolwiek istnieli? Nie! Ponieważ oni wszyscy...

Cztery sylwetki zasiadające na złotych tronach znikły. Nie było żadnych rozbłysków, żadnych głośnych eksplozji, czy innych efektownych zjawisk. Po prostu w jednej chwili byli, a w drugiej już nie.

-... są mną!

***


Magiczna Szkatuła
”Serce białego lasu”

Saenna, Almirith, Maygar, Trykk i żywa zbroja, stali na wypalonym skrawku ziemi. Zdeformowany druid i jego wspólnik opętany przez demona, już nie żyli, jednak zwycięstwo było niepełne. Bohaterowie bezsilnie przyglądali się, jak kolejne Uthary giną zgniatane przez olbrzymie drzewo. Już całe gromady, zostały wyciśnięte i odrzucone, a niewiarygodnie wielka roślina, wciąż nie miała dość. Jednak najgorsza była myśl, że cały obóz został zniszczony, a jego mieszkańcy byli martwi. Być może niektórzy zasłużyli sobie na to, ale na pewno nie wszyscy.

Najwyższe gałęzie drzewa, powoli zaczęły wciskać się w szpary pomiędzy wiekiem szkatuły, a resztą jej drewnianej konstrukcji. Drzewo przestało się już mieścić na wysokość, a jeziorko krwi, wciąż i wciąż było uzupełniane do pełna, zupełnie jakby ten potok krwi nie miał końca.

Trzask pękającego drewna oświadczył trójce towarzyszy, że drzewo zabrało się za rozsadzanie wieczka szkatuły. Kawałki drewna zaczęły sypać się z góry, z głośnym łomotem spadając na ziemie. Kolosalna roślina przebiła się na zewnątrz, a niektóre z jej gałęzi musiały już wystawać na zewnątrz szkatuły. Do środka magicznej skrzynki wdarło się jasne światło i rozjaśniło straszliwe pobojowisko. Ślady ogniowego zaklęcia Sae, Uthary ze skrzekiem uciekające przed jasnym światłem, a także białe pnącza, które bez magii swojego „tatusia”, błyskawicznie więdły i obumierały. A nad tym wszystkim, majestatycznie wznosiło się wielkie drzewo, teraz już zupełnie nieruchome, tak jakby spełniło swoje zadanie i teraz mogło odpocząć.

Sae, Almirith i Maygar ruszyli w kierunku olbrzymiej rośliny, wiedząc, że już nic im nie grozi, no może poza upadkiem z bardzo dużej wysokości. Przekroczyli krwawą fosę i rozpoczęli długą wspinaczkę, ku światłu.

***


Latająca Cytadela
„Skarbiec”

-... są mną!

Trzask pękającego drewna rozbrzmiał tuż po tym, jak mężczyzna skończył mówić. Wszyscy spojrzeli w kierunku dziwnej skrzynki, która do tej pory leżała spokojnie wśród szczątków wazy. Cała szkatułka zaczęła się trząść i nagle fragment jej wieczko pękło, a niektóre z jego fragmentów wpadły do środka. Przez moment wszyscy wpatrywali się w nią w napięciu, ale nic więcej się nie stało.

Dopiero po chwili, z wnętrza szkatuły zaczęła wylewać się czarna, gęsta mgła. Opary całkiem zakryły szkatułkę i wirując wzniosły się ponad nią. Przez moment wiły się i kotłowały, zupełnie jakby szarpane jakimś niewidzialnym wiatrem, aż w końcu, mgła rozwiała się w nicość.

Cztery zaskoczone sylwetki, wszystkie mokre od krwi i wyraźnie zmęczone rozglądały się po komnacie. Jedna niziołka trzymała skrzypce i smyczek zupełnie jak broń. Tuż obok niej stał elf, spięty i gotowy do walki, w dłoniach trzymając dwa miecze. Nad obiema istotami, wyraźnie górowała masywna sylwetka dziwnej, pokrytej łuskami i niewielkimi rogami istoty, dzierżącej w obu dłoniach coś, co dawniej było przenośnym taranem. Tuż plecami wielkiej istoty, kryło się kolejne stworzenie, które wyglądało jak... skórznia swobodnie wisząca w powietrzu, tak jakby nałożona była na niewidzialną istotę.

- Ty!

Krzyknęła niziołka, oskarżycielsko wskazując smyczkiem na mężczyznę zasiadającego na platynowym tronie.

- To ty nas uwięziłeś w tej dziwacznej komnacie, pełnej flakonów i dziwnych maszyn! Oddawaj nasze wspomnienia łajdaku!

Jak na tak małą osóbkę niziołka miała całą masę energii, która nie skończyła się nawet po okrutnych walkach jakich świadkiem musiała być, biorąc pod uwagę krew, która oblepiała ją od stóp do czubka głowy.

- Ohh. Moi uciekinierzy. Jak miło was znowu widzieć, ale wydaje mi się, że było was trochę więcej. Może ty coś o tym wiesz Vilmorgan? A może wolisz żebym nazywał cię Sidero?

Cisza jaka zapadła po tych słowach była niesamowita. Trójka nowo przybyłych, ze zdumieniem i niedowierzaniem wpatrywała się w piękną kobietę, wyglądającą całkowicie inaczej od ich zmarłej przyjaciółki. W końcu niziołka przerwała ciszę, ale tym razem jej głos nie był już tak pewny.

- Nie oszukasz nas. Sidero nie żyje. Sami widzieliśmy, jak ginie w płomieniach.
- Doprawdy? A czy zawsze wierzysz swoim oczom? Uratowałem waszą towarzyszkę i zmieniłem jej pamięć i wygląd, a ta piękna kobieta, która przed wami stoi, to efekt moich prac. Ale dość tej czczej gadaniny. Skoro już tu jesteście, zginiecie wraz z pozostałymi.


Sylwetka Sominusa znikła, zupełnie jak wcześniej pozostałe z osób zasiadających na tronach. Jednak tym razem stało się coś jeszcze. Bogato wykonane siedziska zaczęły się zmieniać, wyginać i prostować. Starannie zamaskowane szczeliny, teraz zaczęły się poszerzać, gdy piątka golemów stanęła na nogach. Ich puste oczy skierowały się w kierunku całej tej zbieraniny, jeszcze żywych bohaterów.

Harpo szarpnął drzwi, nie mając zamiaru zostać w tym przeklętym miejscu, jednak nie przyniosło to żadnego efektu. Wrota wciąż niewzruszone, nie miały najmniejszego zamiaru, ani nikogo wpuścić, ani wypuszczać.

Bohaterowie zbili się po środku komnaty w ciasną grupę. Tymczasowo nie ważne było kto jest kim, ani co tu robi. O wiele istotniejsza była piątka golemów, nieubłaganie zbliżająca się do upatrzonych celów. Konstrukty masywne i twarde, z całą pewnością były odporne na magię i zbyt słabą broń mniejszych od siebie przeciwników. Wyglądało na to, że historia wielu istot dobiegnie w tej chwili końca. Jednak to nie była prawda... historia dopiero się zaczynała.

Wszystko dookoła, dźwięki, światło, istoty, podłoga, sufit, ściany, wszystko wydawało się załamywać i pękać z donośnym odgłosem roztrzaskiwanego lustra. Niczym kawałki witrażu, cały świat opadał w bezdenną czerń, niknąc na zawsze. Nie było już nic... tylko pustka... pustka i głos, znany i odległy. Zagadki, kolejne bezsensowne słowa, pozbawione znaczenia i sensu, a jednak ważne. Ważne, ponieważ to one mają przynieść rozwiązanie. Trzeba tylko znaleźć znaczenie... znaczenie czegoś co nie ma sensu. Czy to jest możliwe? Musi być, inaczej wszystko stanie się bezwartościowe i nieważne.

Kula jest wzrokiem, oko jest drogą, pozostaję ścieżka.

Mosty rzucone na wiatr... Światło walczące o blask... Kształty bez formy... i Znak


***


I znowu to uczucie. Niektórym znane, a dla innych całkowicie obce. Świat powraca, jednak znowu inny. Na nowo ukształtowany z chaosu myśli i pragnień. Każdy potrzebuje odpoczynku, chwile dla siebie. Każdy ma swoje sanktuarium... swój azyl.

Mrok wypełniają barwy. Tańczą, wirują i przelewają się, tworząc wzory, których nikt nie potrafiłby pojąć. Świat powraca, a wraz z nim wzrok. Oczy z niedowierzaniem wpatrzone w nowe, zwyczajne otoczenie. Szeregi domów ustawione wzdłuż przecinających się ulic. Szare twarze ludzi pędzących za sobie tylko znanymi sprawami. Kolorowe ubrania szlachty, stare zniszczone łachmany żebraków, wspaniałe karoce ozdobione piórami i herbami. Później wraca słuch, a wędrowców zalew fala dźwięków. Krzyki ludzi, uderzenia podkutych kopyt o wybrukowane ulice, ciche rozmowy, szelest ubrań i odgłosy kroków. A później, na samym końcu nadchodzi zapach... zapach miasta, wraz ze wszystkimi jego cudami i okropieństwami. Pot, zgniłe jedzenie i smród rynsztoków, miesza się z cudownym zapachem drogich perfum, świeżego pieczywa i niedawno zerwanych kwiatów.

Miasto, będące największym wrogiem i najlepszym przyjacielem. Niczym kot, zdolne wpierw podrapać właściciela, by chwile potem łasić się do niego, jakby nic się nie stało.

Saenna, Sidero, Almirith, Magyar, Harpo, Learion, Foncroyss, Valquar wszyscy oni stali na tej samej ulicy. Jeszcze się nie znając, choć połączeni przez wspólnego wroga, który odebrał im wspomnienia, marzenia i sny. Człowieka, który wydaje się mieć moc przynależną bogom. Czy ktokolwiek może go pokonać?

Młoda dziewczyna, o długich jasnych włosach zaplecionych w warkocz, ubrana w prosty, ale zadbany strój, zbliżyła się do Almiritha. W dłoni niosła niewielki koszyk wypełniony najrozmaitszymi kwiatami, prawdopodobnie zebranymi całkiem niedawno.

- Szlachetny Panie twoja ukochana z całą pewnością ucieszyłaby się z bukietu kwiatów. Mam najładniejsze w całym Azylu. Zechcesz na nie spojrzeć. Zaręczam, że dama twojego serca będzie nimi zachwycona.

Młoda kobieta uśmiechnęła się czarująco do elfa, mając nadzieje, że wojownik rzeczywiście ma jakąś ukochaną i zechce kupić dla niej kwiaty.

Almirith był zaskoczony. Zresztą nie tylko on. Wszyscy bohaterowie stali na jednej z ulicy miasta, nazwanego przez kwiaciarkę Azylem i przyglądali się sobie z niedowierzaniem. Wygląd każdego z nich lekko się zmienił. Wszyscy są odziani w czyste ubranie, jednak nie własne, lecz przypominające te noszone prze tutejszych mieszkańców. Mężczyźni ubrani w buty o twardych podeszwach, luźne spodnie utrzymane w ciemnych barwach, białe koszule i lekkie, jasne kamizelki, wyglądają niezwykle elegancko. To wrażenie jeszcze bardziej potęgują lazurowe płaszcze, podpięte niebieskimi klejnotami, zatopionym w srebrnych oprawach.

Kobiety natomiast, ubrane są w długie suknie, ozdobione stanowczo zbyt dużą ilością falbanek i drobnych klejnocików mieniących się najrozmaitszymi barwami. Delikatny, złoty haft wije się wokoło, stanowczo zbyt dużego dekoltu, podkreślając naturalny wdzięk pań. Obie kobiety miały też przy sobie cały zestaw biżuterii, od pięknych kolczyków z błękitnymi klejnotami, przez perłowe naszyjniki, a na pierścionkach z niebieskimi kamieniami kończąc.

Na dodatek wszyscy podróżnicy na wskazujących palcach prawych dłoni, mają srebrne sygnety, na których powierzchni widać dwa skrzyżowane miecze na tle trójkątnej tarczy.

Nikt nie zwrócił specjalnie uwagi na przybycie nowych mieszkańców. Nikt nawet nie zauważył, że pokazali się znikąd. A teraz cała grupa, połączona przez wspólnego wroga i wspólne problemy, stoi na ulicy nieznanego miasta. Wszyscy nieufnie patrzą po sobie, zupełnie jakby ktoś miał zaraz dobyć miecza i rzucić się na pozostałych. Pytanie brzmi, co wyniknie z tej nowej, zawartej w nietypowy sposób znajomości?
 

Ostatnio edytowane przez Markus : 06-08-2008 o 22:05.
Markus jest offline  
Stary 25-07-2007, 09:55   #140
 
Tahu-tahu's Avatar
 
Reputacja: 1 Tahu-tahu ma z czego być dumnyTahu-tahu ma z czego być dumnyTahu-tahu ma z czego być dumnyTahu-tahu ma z czego być dumnyTahu-tahu ma z czego być dumnyTahu-tahu ma z czego być dumnyTahu-tahu ma z czego być dumnyTahu-tahu ma z czego być dumnyTahu-tahu ma z czego być dumnyTahu-tahu ma z czego być dumnyTahu-tahu ma z czego być dumny
Sae stała na jakiejś ulicy - całkowicie ogłupiała. Co to ma być? Gdzie szukać tego drania? Gdzie szukać wyjścia, ucieczki? Co dalej? Kim jest reszta tej zbieraniny? I wreszcie:

"Szlag by to trafił! Co ja mam na sobie?" - zdegustowana patrzyła na falbaniastą sukienkę, w którą została wciśnięta. Gdzie jej własne, wygodne ubranie? - "I co to jest, do cholery? LOCZKI???" - niesforne kosmyki zwykle opadające na oczy dziewczyny zostały w jednej chwili starannie ufryzowane i upięte w zgrabne pukle. Biżuteria, którą Sae została obwieszona jak wyglądała na złotą - niziołka mimochodem przygryzła zębami wielki wisior zwieszający się z jej szyi na pokaźny dekolt. "O, złoto. Dobre i to."

Było to coś znajomego i obecność chociażby jednego pozytywnego aspektu rzeczywistości przywróciła dziewczynie niezły humor. Sprawdziła, czy ma skrzypce i odezwała się do towarzyszy:

- Almirith, Marcepanku - dobrze, że jesteście cali. I dzięki za pomoc. - ukłoniła się zgrabnie w kirunku elfa - A kim wy jesteście? I co was łączy z naszym prywatnym koszmarem? - z ciekawością przyjrzała się 'nowym'.
 
__________________
"All that we see or seem is but a dream within a dream." E.A.Poe
Odskrzydlenie.
Tahu-tahu jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:12.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172