W magicznej mgle poruszać się można było tylko po omacku. I jedynym plusem takiej sytuacji było to, że przeciwnik także niczego nie widział. Wolno, bardzo wolno awanturnicy szli w kierunku głosów, które wskazywały na obecność zakonników. Po jakimś czasie z mgły wyłoniły się sylwetki von Mackensena i braci zakonnych. Byli równie skołowani jak Elmer, Wilhelm i reszta. Jeden z Morrytów skrzesał ogień i zapalił pochodnię, jednak na niewiele się to zdało. Pochodnia mogła rozproszyć ciemności, jednak w przypadku mgły była bezużyteczna. Skwierczała tylko w wilgotnym powietrzu.
- Jakieś pomysły? – zapytał von Mackensen. Widać było, że jest mocno zbity z tropu. – Gdzie oni są? Jak ich wywabić z kryjówki?
Mgła niosła odgłos ciężkich kroków. Coś, co wylazło z bagna za sprawą plugawych czarów nieubłaganie się zbliżało. I najwyraźniej nie przejmowało się mgłą, bo parło wprost do miejsca, w którym obecnie przebywali pogromcy czarownic. Wkrótce w oparach pojawiła się zwalista sylwetka jakiegoś humanoida, ale z odgłosu kroków można było wywnioskować, że nie jest to jedyna istota we mgle.