Max Schulte siedział wraz ze swymi przyjaciółmi przy piwie, w myślach wspominając przygody, jakie przeżyli razem od chwili opuszczenia rodzinnego innego Biberhof. A zebrało się tego trochę. Gdyby tak pić łyk piwa za każdą przeżytą przygodę, to kufla by nie starczyło, chociaż karczmarz lał szczodrze, a roznosząca piwo dziewka była na tyle zwinna, że lawirując między stołami nie uroniła ni kropli.
Ostatni rok też był pełen ciekawych spotkań i przygód, które chyba jakoś przyciągali do siebie nawet wówczas, gdy się o to nie starali. Co prawda żadna nie mogła się równać z uwolnieniem smoka, ale i tak zebrałoby się ich na niezłą, godną barda, opowieść. Gdyby oczywiście znalazł się szarpidrut, chcący ująć te przygody w rymowane strofy i dodać do nich odpowiednią melodią. I gdyby, oczywiście, Max miał ochotę na zdobycie popularności, do czego nie dążył ani wtedy, gdy zwano go Jostem, ani później, gdy przybrał miano Kaspara.
Z przygód jednak, prócz złota i paru kolejnych szram, nic nie wyniknęło, a przynajmniej nic, co by ich zbliżyło do oczyszczenia imion i pozbycia się złej sławy.
Już miał spytać kompanów o wnioski z ostatnich rozmów, gdy do ich stołu podszedł człowiek, którego zainteresowania niezbyt się Maxowi spodobały. Ale odpowiedzieć coś należało.
- Wszystkich czterech na raz szukasz? - spytał. - Ile płacą za głowę?