Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-09-2018, 04:44   #645
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 86

Pell; lotnisko; magazyn; Dzień 9 - przedświt; deszczośnieg; b.zimno.




Luca Seaver



Przedświt. Niby jeszcze noc, ciemno jak w nocy ale już dało się wyczuć nowy dzień. Ten dzień zapowiadał się zimnie i dżdżyście podobnie jak ostatnia noc. Pierwsze co budziło ludzi tego nowego dnia to monotonny, nieprzerwany stukot kropel deszczu o dach. Było zimno jak w zimie i nikt z własnej woli pewnie nie miał ochoty wyłazić z nagrzanego, cieplutkiego śpiwora w ten mokry chłód. Czwórce żołnierzy też nie było do tego śpieszno ale jednak był pewien czynnik który ich motywował do ruszenia się z ciepłych kokonów. Coś co było silniejsze niż potrzeba przebywania w cieple. Zapach jedzenia. Świeżego, ciepłego jedzenia, pieczonego, gotowanego, prawie gotowego do użycia. Głód szybko zmotywował do działania grupkę mundurowych.

- Ooo… Co tam masz? Jedzenie? Dla kogo tyle nagotowałaś? - Travis wygrzebał się ze śpiwora pierwszy i zabijając ramiona pokicał trochę niezgrabnie do ogniska, gara i kucharki. Zajrzał ciekawie do środka gara i gwizdnął z uznaniem.

- Co tam jest? - zapytała Stanley podskakując w miejscu gdy na gołe nogi próbowała założyć spodnie. A, że żołądek jednocześnie ciągnął ją w stronę ogniska i gara na niej więc jednocześnie próbowała trochę pokicać w stronę ognia. Całościowo więc wyglądała ta jej kicanina dość pociesznie.

- Szama. - odparł Elbert też wyskakując ze swojego śpiwora i dobiegając do Travisa i Luci. Równie chciwie i ciekawie zajrzał do środka gara jak przed chwilą jego kumpel.

- Kawa. Dzięki Bogu. Zabiłbym za kubek kawy. - kierowca z bokobrodami i rudawym zarostem najmniej zgrabnie i najwolniej wygrzebał się z posłania i zaczął od sięgnięcia po papierosa i założenia butów.

- Zaraz… A czemu jesteś ubrana? No weeeźźź! A wczoraj tak już dobrze ci szło… - Elbert nagle przeniósł wzrok znad prawie gotowego śniadania na kucharkę i chyba wreszcie dostrzegł zmianę w jej stroju od czasu gdy ostatnio, pewnie ledwie z godzinę, dwie czy trzy temu, widział ją w całkiem innym stroju gdy kładli się spać.

- Weź El wyluzuj, w taki ziąb to cycki by zaraz zamarzły. - wysapała Stanley dopinając wreszcie spodnie i wciskając w nie koszulkę. A, że stanęła tuż przy ognisku i garze jak jej kompanie to El wykorzystał okazji by spojrzeć na ten wspomniany fragment kobiecej anatomii.

- A tobie zamarzły? Wiesz, mogę ci pomóc je rozgrzać. - Elbert zaoferował jej ochodzo swoją pomoc. Zanim dziewczyna odpowiedziała skulił się od uderzenia gdy potężna dłoń kierowcy trzepnęła go w potylicę.

- Może mi pomożesz? Chyba mi fiut odmarzł. - zapytał kładąc mu opiekuńczo swoje ramię na jego ramieniu a drugim wskazując na swoje gacie bo jako jedyny pozostał bez spodni. Nastąpiła chwila zamieszania gdy cała czwórka zaczęła się albo śmiać, albo tłumaczyć, grozić i przekomarzać by wreszcie zasiąść do śniadania. Humory tym niespodziewanym podarkiem od losu jakie sprezentowała im obca jaką zgarnęli do obozu ledwie kilka godzin temu stopniała gdy dotarło do nich jaka panuje pogoda i że będą musieli tam niedługo moknąć i marznąć. Sprawa się pogorszyła gdy Karl poszedł sprawdzić co z samochodem i gdy wrócił oznajmił, że deszcz pada jak padał. Nadal pizga jak pizgało. A do kompletu zaczęło sypać śniegiem.


---



Luca wstała pierwsza. Jak pozostała czwórka spała ciężkim, zmęczonym snem. Jak i większość ludzi w magazynie. Ale nie wszyscy. Widziała kilku strażników na marznącej warcie. Poza tym pierwsze skowronki nowego dnia też już z wolna zaczynały się budzić i poruszać. Część robiła to co ona czyli szykowała śniadanie, inni palili papierosy, grzebali w plecakach czy czyścili broń. W miarę jak kolejno obrabiała królika, szykowała przyprawy i warzywa budziło się coraz więcej osób. Widziała, że przyciąga ciekawskie spojrzenia, ktoś nawet machnął jej głową jak na przywitanie ale nikt do niej nie podszedł ani nie próbował rozmawiać.

Potem było jeszcze więcej spojrzeń w miarę jak z gara roznosił się zapach gotującego się jedzenia. Jeśli jej się nie wydawało to chyba tylko z “jej” ogniska pachniało tak barwnie i smakowicie. Wcześniej miała problem z wodą. Przy sobie miała jej za mało na tak duży posiłek. Strażnik przy wyjściu nie pozwolił jej co prawda wyjść z magazynu ale za to wskazał jej na plastikowe pojemniki z jak się okazało czystą wodą z jakich mogła skorzystać. Dzięki temu mogła dokończyć planowane śniadanie tak jak chciała. Przez szczelinę w ścianie magazynu mogła rzucić okiem na zewnątrz. Jeszcze było ciemno i padało. Ale zorientowała się, że teraz padało razem ze śniegiem. No a potem zaczęła się budzić czwórka patrolowców.





Czwórka żołnierzy zaczynała się niechętnie ubierać i zbroić szykując się do porannego patrolu. O dziwo jako jedyny radosny się wydawał Elbert. Zupełnie jakby śniadanie pozwoliło mu spojrzeć na świat, nawet tak mokry i zaśnieżony, z lepszej i cieplejszej perspektywy. Travis wydawał się cierpieć w ponurym milczeniu, Stan wyglądała na zirytowaną jak nie sytuacją to paplaniną Elba a Karl marudził, że ten patrol jest wbrew regulaminowi.

Humoru nie poprawiła informacja, jaką przekazał Travis gdy wrócił gdzieś z głębi magazynu po rozmowie z jakimiś innymi żołnierzami, że ma nimi wszystkimi dowodzić “Księciuniu”. Stanley się skrzywiła niechętnie, Karl splunął w ognisko a Elb zamamrotał jakieś przekleństwo. On jednak wystrzelił z tym pomysłem jaki zaskoczył w pierwszej chwili chyba wszystkich.

- A może niech ona jedzie z nami? - wskazał na brunetkę po drugiej stronie ogniska. Przez pozostałą trójkę przeszedł dreszcz konsternacji.

- Stary mówił, że ma zostać tutaj. - zauważył gruby Karl zerkając gdzieś na drzwi po drugiej stronie magazynu gdzie wczoraj zniknęli oficerowie.

- Ale mówił tak wczoraj w nocy i chodziło mu o noc. Nic nie mówił o dzisiaj nie? - Elbert wydawał się zapalić do tego pomysłu i bronić go jak własnego dziecka.

- A jak zwieje? Słyszałeś starego on myśli, że ona może być szpiegiem. - druga brunetka zawahała się przypominając to o czym rozmawiali przy skrzyniach kilka godzin wcześniej.

- Niech zostawi tu tego konia i resztę. To będzie wiadomo, że wróci. Jak nie no to się zrobi z nich mielonkę i hot dogi. - Elbert nie widział problemu luźno wskazując na czarne psowate Luci i zaparkowanego przy ścianie konia. Pozostała trójka popatrzyła się na Lucę z zastanowieniem rozważając “za” i “przeciw” takiej propozycji.




Wyspa; południowa plaża; transporter; Dzień 9 - przedświt; deszczośnieg; b.zimno.




Alice Savage



- Kurwa mać… - jęknął któryś z gangerów gdy wystawił majaczącą plamę dłoni w ciemność pośrodku ładowni transportera. Po chwili uzyskał potwierdzenie. Oprócz tego, że nadal padało to jeszcze zaczęło sypać śniegiem. Ciemność nocy dalej zdawała się niezgłębiona. Ktoś powiedział, że może i lepiej bo jak Guido mówi, że nic nie widzi to ich pewnie też będzie trudno dostrzec.

Napięcie powoli opadało stopniowo wyparte przez znużenie, zmęczenie i zimno. Sprzyjały temu monotonny warkot silnika który zagłuszał większość odgłosów i utrudniał jakiekolwiek rozmowy. Trzeba było mocno podnieść głos by być usłyszanym przez sąsiada i krzyczeć by porozumieć się z kimś dalej. Do tego fale monotonnie kołysały w większości zatopionym wozem, szumiały rozbijając się o jego zewnętrzne pudło. Nawet mieszkańcy Detroit w końcu przestali non stop zerkać na otwarte w dachu włazy przez które wciąż wpadał deszcz, teraz jeszcze śnieg a do tego co chwila jakiś rozbryzg fali.

Jeden z gangerów chciał w końcu zamknąć te włazy ale inni go powstrzymali. Nie ufali temu pudłu huśtającemu się na wodzie jak mała kaczuszka w wannie i bali się, że gdy przyjdzie mu tonąć to z zamkniętymi włazami potopią się wraz z nim jak koty. Wewnątrz panowała więc ciemność, woda wpadająca przez włazy jako płatki śniegu, jako krople deszczu lub przelewająca się po podłodze między butami. No i zimno. I dym z papierosów razem z żarami tych papierosów jakie były jedynym źródłem światła w tym huśtającym się pudle. No i znużenie. Mimo napięcia ruchy i rozmowy cichnęły w miarę trwania podróży. Kolejne minuty i kwadranse przedzierania się przez jezioro. Czasem tylko Guido wrzeszczał pytanie o kierunek bo nic nie widzi a ktoś z góry nawigował go. Zwykle by dalej zasuwał prosto tak jak do tej pory. Załoganci w pudle, zajmujący miejsca żołnierzy desantu widzieli tylko czerń nieba nad sobą ale kompletnie nic poza tym. Można było tylko próbować zgadywać ile jeszcze tej wody do przebycia zostało. Dlatego wszyscy zdawali się zaskoczeni gdy na niebie rozbłysło nagle światło.





- Raca! - z góry ktoś się pochylił do wnętrza pudła i krzyknął ostrzegawczo. Chwilę trwała wykrzyczana narada bo Guido ze swojego stanowiska w ogóle nie widział żadnej, cholernej racy.

- Musieli nas ułyszeć! Wiedzą o nas! - krzyknął w zdenerwowaniu któryś z Runnerów. Nerwowa atmosfera udzieliła się chyba wszystkim.

- I chuj w to! Płyniemy dalej! Już widzę brzeg! Mogą nas słyszeć ale nie muszą widzieć! Wiesz jak tu kurwa pizga?! - odkrzyknął rozkazującym tonem szef i na moment zapanował spokój. Chociaż wszyscy wpatrywali się nerwowo w opadajacą z wolna racę. A potem czerń nocy eksplodowała kolejną plamą wolno opadającego światła. I jeszcze jedną. Wszyscy czekali nerwowo ściskając broń i równie nerwowo zaciągając się skrętami. Czekając co z tego wyniknie. Znajdą ich te lalusie pana prezydenta w tej śnieżycy czy nie. Mięśnie zdawały same się naprężać czekając na nadchodzący cios. Ale ten nie nadchodził. Transporter nadal bujał się na falach. Fale dalej wlewały się przez włazy do środka. Światła rac dalej opadały na czarnym niebie. Ludzie w skórzanych kurtkach dalej rozpłaszczali się na dachu kanciastego pudła albo ściskali broń w rękach siedząc na ławeczkach wewnątrz. Uda się? Czy nie? Znajdą ich w tej deszczowej śnieżycy czy nie? Dostrzegą? Nie dostrzegą? Uda się przemknąć ten ostatni kawałek do brzegu Wyspy?

- Zrób mi skręta! - głos Hektora przekrzyczał hałas silnika gdy zwrócił się do gangera naprzeciwko siebie. Musiał krzyknąć powtórnie bo tamten albo go nie usłyszał albo nie zrozumiał albo był w ogóle zdziwiony, że ktoś cokolwiek krzyczy i to akurat do niego. W końcu wszyscy zaczęli na przemian zerkać to na opadające w śnieżycy race to na blade plamy dłoni gangera który po chwili niedowierzania sięgnął po zestaw do skręcania fajek. Pudełko z tytoniem i bibułki. Naszykować bibułkę, wybrać tytoń, wsadzić ciemne grudki w kawałek bibułki, zwinąć, poślinić, dokończyć zwijanie, podać Hektorowi. - Dzięki stary! A temu złamasowi i Brzytewce skręcisz?! - zapytał Latynos wskazując na dwójkę obok siebie gdy odbierał skręta i gmerał po kieszeniach w poszukiwaniu ognia. Tamten roześmiał się cicho i pokiwał głową zabierając się do świetnie znanej czynności jaką pewnie mógł wykonywać z zamkniętymi oczami. Kilka osób też się roześmiało obserwując całą scenkę. Właśnie w tym momencie spadł pierwszy pocisk.

Huk eksplozji i wyrzucajej w górę fontanny wody. Przestraszone krzyki ludzi, stukające o kadłub przedmioty i buty. Większa fala wlewająca się przez pokład do wnętrza transportera. - Toniemy! Potopimy się! - wrzasnął któryś z gangerów i rzucił się w górę by wydostać się z chyboczącego się na wodzie pudła.

- Siadać! Na ślepo macają! Zaraz będziemy na brzegu! Chcecie płynąć wpław przez to zmarznięte gówno?! - od frontu dobiegł ich rozzłoszczony krzyk czarnowłosego mafioza. A wsparł go chętnie but Paula który kopnął trzymającego się już włazu kolegę. Ten stracił równowagę i poleciał gdzieś na innych Runnerów siedzących na ławce. Wydawało się, że Guido może mieć rację. Bo znowu było słychać tylko miarowy bas silnika, szum fal a nad głowami wisiały wolno opadające race i sypały się śnieg z deszczem. Minęła sekunda. Potem kolejna. I nic się nie działo. Przewrócony Runner wycofał się na czworakach czy raczej koledzy z naprzeciwka zepchnęli go z siebie. Teraz wracał znowu na swoje miejsce macając po omacku drogę. I wtedy spadły na nich kolejne eksplozje. Tym razem spadały jedna za drugą bez chwili wytchnienia i było już jasne, że pojazdy Runnerów zostały zlokalizowane i poddane regularnemu ostrzałowi. I na tych pojazdach zapanował chaos.

Ludzie krzyczeli ze strachu albo próbując uspokoić innych. Wykrzykiwali pogróżki, spadali z ławek od pobliskich wybuchów, albo próbowali z powrotem się na nie wgramolić. Transporter na przemian to płynął chybotliwie jak dotąd gdy trafienia były gdzieś dalej to podskakwiał jak gumowa piłeczka gdy padały blisko. Gdy padały blisko wyrzucona w górę fontanna spienionej, lodowatej wody osuwała się z powrotem na dół zalewając przy okazji wszystko i wszystkich. Ludzie, stłoczeni na małej przestrzeni wewnątrz transportera, na zewnątrz czy w niewielkich łódkach ciągnionych za nim nie mieli dokąd uciec ani gdzie się schronić przed tym ostrzałem. Mogli liczyć tylko na swój fart, na sprzyjające oko duchów i jakiś cud. Nie wszyscy go doczekali.

- Guuidoo! Zmiotło nam jednego! Musimy wrócić po niego! - darł się do środka jakiś z gangerów rozpłaszczonych na dachu transportera. Wsadził głowę do środka aby ci wewnątrz mieli szansę go usłyszeć.

- Trudno! Z łodzi go wyłowią! Najpierw plaża! Potem się pozbieramy! Wytrzymajcie! Już blisko! - szefa w ciemnym zaułku kierowcy na samym przodzie wozu w ogóle nie było widać w tej czerni i czerni jego kurtki. Zupełnie jakby same duchy kierowały tym transporterem albo w ogóle nikt nim nie kierował. Słychać było tylko jego zawzięty głos. Ale fart zdawał się tego farciarza wreszcie opuścić. Gdzieś z zewnątrz odezwały się karabiny maszynowe. Ich wizg drażniąco szarpał uszy i nerwy gdy przecinały fale i grzechotały o kadłub.

Zaraz potem coś wybuchło. Blisko, bardzo blisko. Całym wielotonowym transporterem rzuciło jak szarpniętą przez olbrzyma zabwaką. Coś wybuchło już wewnątrz wozu. Z przodu, w silniku. Coś się oderwało czy wyrwało. Runner który właśnie miał skręcać fajka dla Brzytewki i Paula zaczął wrzeszczeć gdy gorąca para czy rozgrzany olej chlusnął na niego bo był najbliżej trafionego silnika. Zawył opętańczo i zerwał się na równe nogi chwytając za twarz i głowę. Ale stracił równowagę na kolejnej fali, kompletnie nieczułej na to co się na niej znajduje i oślepiony uderzył jednocześnie głową o dach transportera. Wciąż wyjąc z niewyobrażalnego bólu, upadł na kolana a następnie opadł na kolana Hektora i Brzytewki.

Coś puknęło w kadłub. Alice poczuła na twarzy coś ciepłego. Kolejny Runner zwalił się z ławki upadając bezwładnie na Paula i po nim osuwając się na jego i jej kolana. Poczuła jak strugi jego krwi zalewają jej uda. Skala krwotoku i bezwładność ciała natychmiast po trafieniu mówiły jej o bezpośrednim trafieniu w głowę. Trup na miejscu. Reszta Runnerów nie wytrzymała. Miała dość tego wodnego, chyboczącego się piekła, wrzasków poparzonego kumpla który przekrzykiwał swoim wyciem nawet silnik wozu, gorejącej dymem, temperaturą i rozgrzanym olejem atmosfery wozu. Rzucili się chaotycznie, jeden przez drugiego do sufitowych włazów byle wydostać się z tej prawie utopionej matni wciąż ostrzeliwanej eksplozjami i maszynówami. Ale przez ten chyboczący, piany ze strachu ludzki korek nie mogli się wydostać przeszkadzając sobie nawzajem.

- Widzę ich! - z zewnątrz z trudem przebił się głos młodego Pazura. Zaraz potem ciężka broń transportera wreszcie odpowiedziała ogniem. Po pokładzie słychać było jak toczą się łuski wystrzeliwane z broni. Niektóre sturlały się i wpadły eazem z wodnymi rozbryzgami do wnętrza ładowni. Wciąż wybuchały kolejne eksplozje i o fale siekły cekaemy Nowojorczyków skrytych w ciemnościach nocy. Mogli się posłużyć widzialnością jaką dawały im race a Runnerzy nie mieli jak im się zrewanżować.

- Dupy na ławki! - wrzasnął rozwścieczonym głosem Guido. Martwy Runner osunął się bezwładnie na podłogę wozu zepchnięty przez Paula. Białas zaczął znowu używać swoich przekleństw i butów by odepchnąć kolegów z bandy od włazu. Z góry po rękach zaczęła ich okładać Czacha bo już zaczynali przeszkadzać Pazurowi w ostrzale. Ten dla złapania równowagi i stanowienia mniejszego celu leżał rozłożony na dachu wozu.

Wreszcie coś zgrzytnęło. Od dołu. Pojazdem rzuciło i włączyły się gąsienice. W ostatniej prawie chwili bo od przebitego silnika temperatura wzrastała jak w saunie. Do tego dym i temperatura oślepiały wyżerając łzy z oczu. Guido darł się że jeszcze trochę, jeszcze kawałek. Paul i Hektor się darli by utrzymać przerażoną bandę w ryzach. Spalony olejem czy ropą Runner się darł. Przerażeni Runnerzy też się darli. Z bólu albo przerażenia. Na górze darł się Nix wciąż strzelając z karabinu. Wydarł się kolejny Runner trafiony przez cienki pancerz wozu. Teraz gdy wóz wyjeżdżał z wody stawał się coraz większym celem niż tylko cienką, płaską, płachtą płynącą po falach.

- To koniec! Brać broń i wypad! Broń skurwysyny! Bierzcie broń! - Guido oderwał się od swojego miejsca przeciskając się do środka przedziału desantowego. Wrzeszczał wskazując na podłużne, metaliczne kształty leżące na podłodze. Te które z takim mozołem zdobyli wymontowali z tych morderczych kutrów. Ale jego ludzie zdawali się mieć dość i gdy maszyna wreszcie uspokoiła się i stanęła w miejscu, gdy silnik zgasł, a tuż poza nim nadal eksplodowały pociski i siekły karabiny maszynowe każdy myślał o tym by ratować siebie a nie jakiś złom. Runnerzy próbowali to wyskoczyć przez górne włazy to otworzyć ten tylny gdy już nie groziło to zatopieniem pojazdu.

- Broń! Brać! Kurwa! Broń! Słyszysz!? Bierz to! I wypierdalaj! Ty! Pomóż mu! I wypierdalaj! Do lasu! Zejść z plaży! - szef widząc, że strach wśród bandy jest zbyt wielki by dało się opanować tylko słowem przystąpił do cięższych argumentów. Złapał po omacku jakiegoś faceta i w ciemnościach błysnęła smuga jego ciężkiego rewolweru. Facet jęknął od uderzenia ciężkim kawałkiem metalu. Zaraz potem kolejna smuga i kolejny bolesny jęk. W końcu szef złapał kolejnego i powalił go na kolana a potem butem przygiął do zalanej wodą podłogi wbijając go prawie o leżące wkm-y. W końcu ten złapał za niego. Potem ten drugi, właśnie trafiony pistoletem. I wybiegli przez trap tylnego włazu. I jakoś poszło. Nie chcąc narażać się już dobytej lufie szefa kolejni Runnerzy czym prędzej chwytali broń albo amunicję i wybiegali w ciemność. - Lećcie z nimi! Musimy mieć tą broń! Odpowiadacie za to głową! - Guido ponaglił Bliźniaków rzucając ich do tego zadania. Ci, mimo że jednemu została tylko jedna cała noga, a drugiemu tylko jedna cała ręka bez wahania pokuśtykali w ciemność za wybiegającymi kompanami.

- Guido! Odpal granaty dymne! Zasłonią nas! Zyskamy trochę czasu! - z góry dał się znowu słyszeć krzyk Pazura.

- Guido! Straciliśmy łódź Krogulca! Nie widzę ich! - zaraz skąd dobiegł kolejny krzyk. Za transporterem rzeczywiście była wciąż zaczepiona jedna z łodzi, obecnie już pusta i przechylona na piachu bombardowanym deszczem i zasypywanym śniegiem ale drugiej nie było nigdzie widać. Brzytewka została sama w pustym przedziale z jednym Runnerem martwym o przestrzelonej głowie, drugim wrzeszczącym w niebogłosy od rozgrzanego oleju i trzecim jęczącym od mniej zabójczego trafienia.

- Plakatowy to chodź tu i rzucaj te cholerne granaty! A ty leć na plażę i wypatruj tej cholernej łodzi! Nie mogą być daleko! - szef bandy szybko podjął decyzję. Jedna z sylwetek rzuciła się biegiem z powrotem w kierunku linii wody jaką właśnie opuścił transporter. Kolejne z trudem ale były widoczne jak kitrają się na plaży za jakimiś pniami czy kamieniami próbując znaleźć osłonę przed wybuchami i ogniem broni ciężkiej. Przez górny właz zeskoczył Nix a jego miejsce zajął Guido który teraz przejął rolę operatora ckm-u.

Alice była najbliżej “szoferki” więc pewnie jako jedyna słyszała jak Pazur kaszle, krztusi się od dymu i panującego po ciemku ukropu śmierdzącego palonym olejem. I jak najemnik wścieka się mamrocząc “gdzie to jest?!”. Ale w końcu chyba znalazł. Coś, świsnęło, coś stuknęło i rozległy się kolejne eksplozje. Ale tym razem cichsze. A w promieniu kilkunastu czy kilkudziesięciu kroków od kanciastej bryły pancerki rozkwitły kłęby czarnego dymu. Dym rozwiewał się stopniowo przez co powiększał swoją objętość i zasłona rosła. W końcu musiała się rozwiać ale na razie robiła swoje. Ogień z wrogich ckm wyraźnie zelżał a w końcu ustał. Podobnie eksplozje skończyły okładać plażę.

- Są! Widzę ich! Ale jeszcze kawałek! - ktoś wydarł się od strony jeziora i na falach dało się dostrzec podłużny kształt zagubionej łodzi i ledwo majaczące w niej sylwetki. Guido znów interweniował. Kazał najbliższym Runnerom wywlec rannych z wozu. Nix wrócił na dach i Alice słyszała jak się szybko naradzają. Mafioz z najemnikiem. Obaj byli zgodni, że mają tylko parę chwil zanim dym się rozwieje. Nie byli pewni, czy łódź Krogulca zdąży dopłynąć. Ludzie byli ranni i zmęczeni. Musieli dźwigać mnóstwo żelaza albo rannych.

- Musimy mieć osłonę by się oderwać. - powiedział w końcu Nix. Guido po chwili wahania skinął głową.

- Taylor, zabierz stąd wszystkich i spieprzajcie do lasu. Znajdziemy was. Poczekamy na Krogulca i dogonimy was. Brzytewka utrzymaj przy życiu tych co oberwali! Ale do cholery nie daj się zabić. I słuchaj Taylora. To kloc ale ma łeb na karku. - powiedział szybko Guido rzucając szybkie słowa i gesty. Łysol pokiwał głową i szybko zaczął wrzeszczeć na jeszcze pozostałych na plaży gangerów. Część z nich podbiegła do Alice by wziąć rannych. Nieregularny korowód w skórzanych kurtkach ruszył w stronę czarnej ściany zalewanego deszczem i śniegiem lasu.

- Mówca i Śliczny pójdzie. - odezwała się milcząca dotąd Czacha. Guido pokiwał zgodnie głową. Oboje z Nixem byli obecnie jednymi z nielicznych którzy wyszli z tego wszystkiego względnie cało. Teraz widząc zgodę szefa oboje odwrócili się i ruszyli z karabinami w dłoniach przy linii drzew. Zaraz potem zniknęli w czarnym dymie jaki otaczał transporter. Szef bandy wspiął się na dach transportera i zajął miejsce przy ckm. Metaliczne trzaski wskazywały, że wymienia zasobnik z amunicją. Gdy skończył wycelował go w tą samą stronę gdzie właśnie odtruchtała para uzbrojonych nowożeńców.

- Chodź Brzytewka. Oni sobie poradzą. Nic im nie będzie. - Taylor miał pewnie kłopot położyć swoją dłoń tak wysoko jak bark Alice więc wziął jej dłoń w swoją i pociągnął w stronę czerni lasu. Na plaży zostali już tylko we dwoje. Reszta znikła już między pierwszymi drzewami.




Cheb; rejon południowy; nadrzeczny sklep; Dzień 9 - przedświt; deszczośnieg; b.zimno.




Nico DuClare



Kanadyjka nie była pewna co ją obudziło. Ale gdy otwarła wciąż domagające sie snu oczy to ujrzała podobny widok jak gdy je zamykała. Otwarte drzwiczki pieca, przyjemny kolor łuny i ciepła jaki z niego bił, śpiącego Daney’a który pochrapywał cicho w swoim śpiworze. W tej łunie widać jego pokrytą błyszczącym w świetle pieca twarz. Usłyszała też kroki. Gdy spojrzała w stronę drzwi wejściowych ujrzała stojącego w nich Matt’a. Też na nią spojrzał, zacharczał, zakaszlał i splunął na zewnątrz.

- Obudzili cię? - zapytał chyba niezbyt zaskoczony. - Niedługo będzie świtać. Myślałem, by dać wam jeszcze z godzinę ale jak już wstałaś to chyba nie ma co się już kłaść znowu. - podzielił się z zastępczynią szeryfa swoimi przemyśleniami. Teraz gdy zwrócił jej na to uwagę DuClare zaczęła kontaktować przytomniej też to zauważyła. Że niebo jeszcze niby czarne jak w nocy ale już widać było pierwszy przebłysk przedświtu. Pewnie z pół godziny, może godzinę i nastanie pełny dzień. No i nadal było słychać bębnienie deszczu o ściany i dach oraz ściekanie strumyków wody tam gdzie ten dach przeciekał.

Drugą rzeczą był bliżej niesprecyzowany pogłos. Nie słyszała go zbyt wyraźnie więc trudno było jej ocenić. Gdy wstała i wzorem Matt’a wyszła na oścież zauważyła, że do padającego deszczu dołączył śnieg. I dalej było tak zimno, że szkoda było na zewnątrz wychodzić. Drugie zjawisko było trudniejsze do uchwycenia. Ale gdy się wsłuchała w odgłosy bagien na zewnątrz poza standardowym szumem wody, trzcin i drzew, poza ptakami szykującymi się na wstający dzień słyszała też coś jakby odległe stukanie. Trudno było oszacować odległość a więc i jak rzeczywiscie głośne może być źródło dźwięku ale jednak dźwięk jakoś dziwnie kojarzył się z odległymi eksplozjami. Pewnie mocniejszymi niż zwykły granat. I to całkiem sporo ich było jak jakieś odległe petardy czy fajerwerki. Tylko na niebie w tym deszczu, śniegu i jeszcze ciemnościach nic nie było widać, żadnych rozbłysków ani nic takiego.




Burt Lake; obrzeża; pustostan; Dzień 9 - przedświt; deszczośnieg; b.zimno.




Oriana Moroz



- Auuu… - jęk mężczyzny dochodził z ciemności. Zlewał się z monotonnym bębnieniem deszczu o ściany. Zresztą. O wszystko. Ale leżąca w tych samych ciemnościach kobieta nie mogła mu pomóc. Ani nawet sprawdzić źródła tych ręków. Poruszyła ramionami odruchowo ale nic się nie zmieniło. Nadal miała związane nadgarstki. Ale leżała w swoim śpiworze. Widać musiała mieć atak. Znowu. Chyba silny bo te nadgarstki miała przywiązane do czegoś. Jakiejś starej rury czy pręta. Nie mogła po ciemki ani spojrzeć ani wymacać dokładnie. Dłonie jej już mocno zdrętwiały. Pewnie i od tych więzów i od tego zimna. Pizgało strasznie. Zupełnie jak kiedyś w górach.

- Noo niee… - mężczyzna zbierał się powoli. Widziała kontur jego sylwetki. Usiadł i masował sobie głowę. Wydawał się być rozczarowany, przybity i zniechęcony. A może wciąż był zamroczony od tego uderzenia.

- Ori! - facet chyba otrzeźwiał na tyle by uzmysłowić sobie gdzie i z kim jest. Zerwał się po ciemku i przebył te kilka kroków do ogniska i do niej samej. - Ori? Ori nic ci nie jest? Nic ci nie zrobili? - zapytał klękając przy niej. Poczuła jego troskliwe dłonie na sobie gdy badał jej twarz, ramiona i śpiwór. Ale ciemność robiła swoje więc pewnie niewiele widział. - Czekaj, zaraz cię uwolnię. - odsunął się gdy uspokoił się, że jego pacjentka żyje i nie krwawi. Cofnął się trochę w stronę ogniska i przez chwilę szturchał w nim, dołożył drewna. Ale drewno było mokre więc syczało i puściło świeżą falę dymu z paleniska. Sato zakasłał ale pracował dalej. Drewno nieco podsuszyło się wewnątrz pomieszczenia i grzejąc się przy ognisku przez noc no ale nadal było mokre. Wydawało się, że w tym kawałku świata wszystko jest mokre.

Ogień w końcu pojawił się i młoda kobieta którą mężczyzna przy ognisku nazywał Ori mogła zobaczyć wreszcie jego samego. Twarz miał brudną od leżenia na ziemi. Warga zdążyła już mu spuchnąć i widoczna była cienka, czerwona kreska w miejscu przecięcia. Ale poza brudnym ubraniem, może jakimiś siniakami pod nim chyba nic mu nie było. W każdym razie nic co by krwawiło. Przynajmniej nie mieli do czynienia z jakimiś mordercami więc wciąż oboje żyli.

- Dobrze, teraz jest światło to cię uwolnię. - powiedział uspokajająco Harry. Miał taki zwyczaj, że mówił ludziom co im będzie robił. Tak by czuli się pewniej na badaniach. W końcu był lekarzem. W tym co się tutaj stało jednak ta specjalizacja zawodowa niezbyt mu pomogła. Johns by pewnie bardziej sobie poradziła. Ale nigdzie jej nie widziała. Nie pamiętała kiedy ostatni raz ją widziała. Chyba wczoraj. W dzień. Ale niezbyt pamiętała wieczór i to jak się kładli spać. Była jeszcze z nimi czy nie?

Podróżowali wciąż i wciąż na północ. A przewodnikiem była właśnie Johns. Aura niezbyt sprzyjała podróżom. Całymi dniami i nocami lało. Jak nie pierwsze pół dnia to drugie pół, jak nie w dzień to w nocy, jak nie w nocy to o świcie albo dla odmiany o zmierzchu. A to bardzo utrudniało podróż, rzeczy non stop były mokre i nie nadążały wysychać kiedy znów były potrzebne. Ale Chaaya nie traciła optymizmu i pogody ducha. Mówiła, że już blisko. Liczyła, że w ciągu dnia, może dwóch, powinni dotrzeć do Cheb. I jej rodzinnej enklawy w Cheb. A jakby znaleźć jakiś transport to może i szybciej. Tak mówiła jeszcze wczoraj, to akurat Moroz pamiętała bardzo dobrze.

Mogła wreszcie usiąść i rozetrzeć nadgarstki. Sato ją zbadał ale nic nie znalazł. Nie ruszyli jej przecież. Mieli ochotę. Słyszała ich zaskoczenie gdy stanęli przy jej śpiworze i świecili po niej latarką. Stali nad nią zastanawiając się czemu ten żółtek trzyma związaną laskę. Nie zapowiadało się, że zostawią ją ot, tak samopas i czuła, że chętnie by jej użyli. Przecież co mogła zrobić przywiązana do rury laska dwóm uzbrojonym facetom? Ale mieli inne priorytety i śpieszyli się. Więc zrobili swoje i się zmyli.

- O nie… - Harry wziął jedno z polan z ogniska i zaczął przyświecać po pomieszczeniu by oszacować straty. Widać było jeden wielki kipisz. Tamci dwaj co go podeszli, dali mu przez łeb, widać mieli niezłą wprawę w szabrowaniu. Po podłodze walały się rzeczy wyrzucone przez nich z plecaków. Teraz dopiero Ori zorientowała się, że jest plecak Johns ale jej posłanie zostało już zwinięte. Wyglądało więc jakby nocowała tutaj ale gdzieś wyszła. Widziała też co odkrywał właśnie Harry. Że zabrali jej broń, ammo i co cenniejsze i małe fanty. Usłyszała kroki na chwilę zanim w drzwiach pojawiła się sylwetka.

- Co tu się stało?! - zawołała zaskoczona Chaaya wchodząc do pomieszczenia. Przestraszyła Sato który akurat klęczał tyłem do drzwi sprawdzając zawartość swojego wybebeszonego plecaka.

- Nic nam nie jest. Ale napadli nas. Dali mi przez łeb. Ori chyba nie ruszyli. Zabrali jej broń. I moje pudło z lekami. - Azjata westchnął a Scarlett zachichotała słysząc wieści. W pudle z lekami Sato miał wiele, w tym te chyba najcenniejsze tabletki i ampułki z zastrzykami. Te które pewnie wpakował Ori wczoraj wieczorem gdy miała atak. Jeszcze działały ale bez nowej dawki zapowiadał się powrót schematu z wczorajszego wieczora. Jakikolwiek by on nie był.

- Złapiemy ich i odzyskamy nasze rzeczy. - powiedziała szybko kobieta z gwiazdą szeryfa w klapie kurtki. Chwilę rozmawiali z Sato a raczej Chaaya sprawnie przesłuchiwała świadka wyłuskując najważniejsze fakty. Dwóch mężczyzn. Jeden miał pistolet, drugi zadrutowany bejzbol. Zaskoczyli go i chciał coś wynegocjować ale dali mu przez łeb i zabrali co dali radę. I odeszli. Całkiem niedawno zanim Sato odzyskał przytomność i wróciła Chaaya.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline