Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 30-08-2018, 01:54   #641
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=VagES3pxttQ[/MEDIA]
Zrobili za dużo hałasu, zostali za długo w jednym miejscu… ale szybciej się nie dało jeśli chciało się pozbierać rozrzucony po walce ekwipunek, opatrzeć rany i próbować znaleźć rozwiązanie obecnej sytuacji. Ich lokum nie było bezpieczne, potrzebowali nowego, najlepiej suchego i z możliwością rozpalenia porządnego ognia. Szansy na przespanie choćby trzech godzin, zebrania sił. Stado Luci słabło, Sony ledwo poruszał łapami. Długi spacer odpadał… tak samo jak próba ucieczki przed mundurowymi. Oni mieli samochód, przewyższali ich liczebnie i sprzętowo. Latarki, karabiny… poza tym byli wypoczęci i zaniepokojeni - tropicielka widziała to w ich ruchach. Słyszeli awanturę, teraz widzieli ścierwa, puste łuski i zadeptaną ziemię. Nie musieli być geniuszami myślistwa żeby iść ich tropem, gdyby się uparli, a mogli. Szansa pół na pół. Wataha za to musiała odpocząć, daleko nie zajdzie w tym stanie. Nie ucieknie pościgowi, może nawet nie doczeka do świtu…
Wyjście było jedno, mimo że sama konieczność zdemaskowania pozycji przyprawiała Seaver o ból brzucha. Masa obcych ludzi… do których będzie musiała mówić. Pogładziła uspokajająco koński grzbiet, brytanom wydała cichą komendę aby poczekały, a sama przekradła się kawałek w bok, chcąc zacząć spotkanie samotnie. Na wypadek gdyby wróg miał złe zamiary. Wtedy zajmie się człowiekiem, pozostali dostaną szansę na ucieczkę. Poradzą sobie, wierzyła w nich. Ale nie chciała ich zostawiać na zawsze. Wciąż miała zadania, dała słowo i nie spieszyło się jej do krainy wiecznych łowów.

Światło latarki jednego z żołnierzy musnęło po niej. Nie była pewna czy jej właściciel usłyszał ją jakoś przez tą ulewę, dostrzegł ją czy też był to czysty przypadek. W każdym razie zaraz potem światło latarki wróciło i zatrzymało się na jej sylwetce.
- Hej, tu ktoś jest! - zawołał właściciel latarki do swoich towarzyszy. Latarka drugiego żołnierza, stojącego już na schodkach domu i oświetlająca dotąd pobojowisko wewnątrz dawnego sklepu również spoczęła na niej. Nie była pewna co się dzieje w samochodzie bo szoferka była ciemna a teraz dodatkowo światło latarek trochę ją oślepiało.

- Stój! Kim jesteś?! - żołnierz który oświetlił ją pierwszy teraz zwrócił się do niej bezpośrednio. Wyczuwała po głosie, że jest czujny i podejrzliwy. Ale to był raczej standard przy spotykaniu obcych i po nocy i na pobojowisku gdy nie miało się pojęcia na kogo się natknęło.

Przewaga uzbrojenia i ilości głów biła po oczach, szansa na wygranie starcia ot tak rysowała się praktycznie wcale, ale przecież nie po to Seaver ujawniła pozycję. Stojąc w strugach lodowatego deszczu raz jeszcze przeanalizowała szalony pomysł i jakkolwiek by do niego nie podchodziła, wychodziło że najważniejsze będą pierwsze sekundy. Z kapturem nasuniętym głęboko na czoło, z karabinem wiszącym na plecach i w luźnym prochowcu nie wyglądała na zagrożenie. Bezradność, pozorna bezsilność - na tym musiała bazować. Skostniałe dłonie trzymała otwarte na wysokości piersi, wodząc wzrokiem po sylwetkach żołnierzy mało widocznych ze względu na dające po oczach światło latarki.
Pierwszy problem pojawił się dość szybko… ludzka mowa, niby nic wyjątkowego. Ostatnie miesiące tropicielka nie odzywała się praktycznie w ogóle, nie w sposób który zrozumiałby drugi człowiek. Stado łapało impulsy, warkot i syczenie. Krótkie szczeknięcia i cmokanie, ruchy rąk i nieme komendy. Teraz należało przypomnieć sobie zgłoski, samogłoski. Sylaby i pełne słowa, a potem zdania. Chyba pamiętała jak się to robi, lecz niepokój ściskał jej gardło.
Kim była? Przemieliła na głucho jedno słowo, odkaszlnęła.
- Nikim - odpowiedziała ochryple i zgodnie z prawdą.

- Nie cwaniakuj! - odkrzyknął do niej ten który odezwał się pierwszy. Dalej jej nie ufał. Albo ufał jej tak samo jak ona im. Ale na razie też nie wykonywali żadnych, gwałtownych ruchów. Ten drugi zadowolił się tym, że stanął obok tego gadającego. Ale o ile ten pierwszy oświetlał latarką zalewaną deszczem sylwetkę obcej ten drugi po chwili podobnych manewrów przekierował swoje światło na tło za nią, tam skąd przyszła. Nadal nie widziała prawie w ogóle co robi tych dwóch z szoferki.
- To twoja robota? - ten wygadany skinął głową okrytą kapturem na rozbebeszony budynek wciąż oświetlany przednimi światłami pojazdu. Ten pasażer zaś zaczął widocznie szperaczem omiatać swoją strefę jakby się spodziewał, że ktoś może ich podejść z tej drugiej strony.

Kobieta pokiwała głową, potwierdzając i jednocześnie odpowiadając na pytanie bez konieczności używania słów. Dwóch… ktoś jeszcze siedział w samochodzie i na razie się ukrywał? Jakby się postarała dwóch może i przy odrobinie szczęścia dałaby radę unieszkodliwić.
- Szczury. Zmutowane - odchrypiała coś więcej, wskazując ruchem brody na zrujnowany sklep - Dużo. Uciekły. Na razie.

Mężczyźni spojrzeli po sobie i potem znów gdzieś w stronę oświetlonej sylwetki. Trawili tą odpowiedź widocznie zastanawiając się co dalej zrobić.
- To co z nią zrobimy? Przecież nie będziemy tu stać do rana. - odezwał się ktoś z szoferki. Wydawał się być zirytowany, zniecierpliwiony albo zdenerwowany, Luca nie była pewna.

- Zabierzmy ją ze sobą. Niech sierżant się tym martwi. - odezwał się ten dotąd milczący. Zaczął oświetlać boczną ścianę budynku sunąc i spojrzeniem i światłem po okolicy jakby zastanawiał się co i w jakiej kolejności sprawdzać.

- Chcesz ją zabrać? Widzisz te ślady? Ona nie jest tu sama. - powiedział ten co odezwał się pierwszy oświetlając coraz bardziej rozmoknięte ale nadal widoczne ślady przejścia stada Luci. Ten drugi też zawędrował światłem na ziemię.

- No to pojedzie z nami albo za nami. Zresztą co nas to obchodzi? Niech się sierżant martwi. - ten drugi wydawał się też być coraz bardziej niechętny przedłużania spotkania i braku decyzyjności.

- Tak już widzę jak za nami pojedzie. - odparł ten pierwszy wracając światłem do Luci.

- Myślisz, że będzie robić problemy? - ta myśli chyba przykuła uwagę i światło latarki tego drugiego po omiótł sylwetkę zatrzymując się na dłużej na twarzy kobiety.

- Już narobiła. Mogliśmy siedzieć w cieple zamiast przyjeżdżać na te zadupie. Psa by nie wygnał w taką pogodę. Skujmy ją i niech się sierżant z nią użera jak taki wyrywny. - do rozmowy znowu wtrącił się ktoś z szoferki.

- Po cholerę wyszła? Chce czegoś. Inaczej by nie wyszła. - ten drugi nadal oświetlał twarz kobiety i Luca miała wrażenie, że świdruję ją wzrokiem. To znowu na chwile pogodziło całą grupkę.

- Właśnie. Czego chcesz? - odezwał się ten najbardziej wygadany a reszta czekała na reakcję kobiety.

Najbardziej na świecie tropicielka chciała odpocząć. W ciepłym, suchym i bezpiecznym kącie doczekać świtu, a potem jechać w swoją drogę. Spięła się gdy padła propozycja związania, odruchowo uniosła górną wargę, pokazując zęby, ale prychnęła i uspokoiła się trochę, kiedy odezwał się ten co myślał. Nie lubiła takich, zawsze miała wrażenie, że wiedzą o niej wszystko i wszystkiego się domyślają.
- Lekarz - wychrypiała, przeglądając po kolei widoczne sylwetki w mundurach - Macie lekarza. Musicie. Mój przyjaciel… został ranny. Zapłacę.

Odpowiedź kobiety znowu powitała chwila milczenia gdy mężczyźni trawili ją w myślach. Ten drugi spojrzał wyczekująco na tego pierwszego ale, że ten nie zareagował od razu to ponaglił go oświetlając mu twarz. A raczej wojskowe poncho z kapturem zza którego wystawał tylko kawałek wygolonej brody pełnej ściekającej wody. Właściciel ten twarzy zirytowanym gestem odsunął latarkę kumpla.

- Mamy kogoś od leczenia. Ale w bazie a nie tutaj. - ten wygadany wskazał na kierunek z jakiego przyjechali czyli gdzieś w kierunku rufy pojazdu. - Ale musimy cię sprawdzić. I to. - wskazał w przeciwną stronę, w stronę oświetlanego budynku sklepu. - Idź przodem. Nie rób czegoś głupiego to my też nie będziemy. - dopowiedział ostrzegawczym i nadal nieufnym tonem.

- Ja ją mogę sprawdzić. - zaoferował się ten stojący obok z uśmieszkiem na tyle wyczuwalnym, że dało się to poznać nawet po ciemku.

- Ona idzie pierwsza. Nie wiadomo kto tam z nią jeszcze jest. - odparł ten pierwszy wskazując snopem szatkowanego kreskami kropel światła na odległą, mroczną ścianę lasu za plecami Luci. Ten drugi po chwili zastanowienia wzruszył ramionami dając sobie z tym widocznie spokój i znowu wszyscy czekali jak zareaguje obca.

Żart, lubieżny głos… tak brzmiał w uszach tropicielki i nie było to przyjemne. Kojarzyło się równie mało przyjemnie co konieczność posypywania ran solą. Dla dobra sytuacji powinna się zamknąć, ale zanim zacisnęła szczęki, wyrwało się spomiędzy nich złe warczenie.
- Nie będziesz mnie dotykał - kłapnęła zębami, zaciskają pięści. Dopiero kiedy odetchnęła dwa razy, mogła mówić normalnie. - Nie… nie tak. Nie chcę tak… - odwróciła głowę gdzieś w bok, nie mogąc na nich patrzeć - Jest moja wataha.Czwórka. Nikt więcej, nikt mniej. Mogę ich zawołać, ale nie strzelajcie. Nic wam nie zrobią - dopowiedziała, zostawiając “bez rozkazu” przemilczane.

- Wataha? - ten drugi zdziwił się na głos ale chyba obydwaj byli zaskoczeni albo zdziwieni odpowiedzią obcej.

- Kurwa chłopaki, lubicie moknąć po nocy? Ja mam limit na paliwo albo spadamy albo rozbijamy się na resztę nocy. Ale rozbijanie się mi za cholerę nie uśmiecha mówię od razu więc wiecie, weźcie się jakoś do roboty i tą paniusie też i w ten czy nazad no. - kierowca znowu oddał głos zniecierpliwieniu poklepując do tego ponaglająco blachę drzwi od zewnątrz. Musiał nie mieć płaszcza bo w ciemnościach Luca dostrzegła podwinięty rękaw i biel jego odsłoniętego kawałka ramienia.

- Nie. Najpierw sprawdzimy co tu się stało. Będzie w porządku to zawołasz swoich i pojedziemy do bazy. - ten wygadany nadal był czujny i podejrzliwy. Wydawało się, że wciąż podejrzewa jakąś zasadzkę. Powtórzył jednak gest wskazujący na postrzelany budynek.

- Nie… nie można tu zostać - Seaver wydobyła z siebie w miarę normalny głos, chociaż zanim się odezwała musiała pomyśleć i przypomnieć sobie jak to dokładnie leciało, ale jakoś szło do przodu. Wciąż nikt nie otworzył ognia, mały sukces - Dużo ich, za dużo. Na razie się schowały, ale słychać. W ścianach, pod podłogą. Drapią i kopią. Odpuściły… może do rana, a może… - wzruszyła ramionami, patrząc tym razem na ruderę - Nie lubią ognia.

- Zabiłaś jakieś? To pokaż mi ścierwo tego szczura.
- ten pierwszy wskazał znowu na budynek. Akurat z pierwszej fazy walk gdy padły pierwsze trupy nocnych stworzeń to padły gdzieś na zewnątrz albo w dawnym sklepie a nie w głębi budynku. Ale po ciemku gdy nie wiedziało się gdzie szukać nie było to pewnie takie łatwe i oczywiste do odnalezienia w tym deszczu. Chociaż po pobieżnym obchodzie pewnie z tymi latarkami co mieli trafiliby na nie.

- Tam pod oknem, od lewej strony - wskazała kierunek, robiąc krok w tamte rejony. Niewielki, powolny, a potem następny. Bez gwałtownych skoków, które prowokowałyby do otwarcia ognia prosto przez jej pierś - W kieszeni mam latarkę, sięgnę po nią. Prawa kieszeń na piersi. - Nie widząc protestu wyjęła latarkę czołową i po paru ruchach zamontowała ją na głowie, włączając jasny, ostry słup światła.

Luca czuła jak buty zagłębiają się w błotnistej brei ledwo zeszła z zalewanego kałużami asfaltu. Czuła też jak przechodzi przez jasno oświetlony fragment pustej przestrzeni przed przodem samochodu. Gdy wyszła z tego obszaru prawie od razu odprowadziło ją i światło dwóch latarek i po chwili dołączył jeszcze szperacz. Była pewna, że mają ją jak na dłoni. Wystarczyłoby, żeby pociągnęli za spust. W tej sytuacji poczułaby dopiero trafienie albo huk wystrzału jeśliby spudłowali. Słyszała też kroki tych dwóch na zewnątrz jak kilka względnie bezpiecznych kroków idą za nią. Ich buty też zapadały się w miękkiej, błotnistej mazi i mokrej trawie.

Tym trzyosobowym pochodem jakiemu przewodziła doszli do leżącego w trawie truchła. Przypominało rozmiarami bezwłosą małpę albo jakieś zdeformowaną miniaturkę człowieka z nienaturalnie przerośniętymi szponami.
- Co za pokraka. - splunął ten drugi gdy światła latarek żołnierzy też zogniskowały się wokół tego zabitego stwora.

- Pokraka, nie pokraka. Bierz to i zabieraj. - powiedział ten wygadany. Z szoferki doszły ich wesołe parsknięcia.

- A dlaczego ja? Sam to sobie weź jak to takie cenne. - drugi sprowokowany tymi chichotami albo mający wcale niegłupią niechęć do zapoznawania się z obcymi, szponiastymi stworami wcale nie wydawał się chętny. Ten drugi zaczął jednak z bliska oświetlać budynek. Wspiął się na jakimś występie i zajrzał przez rozwalone okno do środka.
- Albo wiem, jak ona mówi, że to rozwaliła to niech ona to weźmie. - ten drugi wyraźnie znowu wskazał na tropicielkę oświetlając latarką jej sylwetkę.

- Przymknij się. Nic nie słychać przez to twoje gadanie. - ten wspinający wciąż podtrzymywał się jedną ręką za parapet a drugą latarkę którą oświetlał wnętrze domu. Ten drugi rzeczywiście się przymknął. Przez chwilę cała trójka stała przy domu wsłuchana w szum deszczu, łomot kałuż pod nogami w które bębniły kolejne krople, stukot na dachu bezustannie atakowanym przez deszcz, szum spływającej po ścianach i z dachu wody. I gdzieś w tym wydawało się, że słychać coś. Trzeszczenie, szuranie albo chroboty. Mogło to być cokolwiek ze starym budynkiem katowanym nocną ulewą włącznie. Ale nie musiało. Żołnierze chyba naoglądali i nasłuchali się dość bo w końcu ten co miał wziąć złapał za rozstrzelaną maszkarę i szybkim krokiem zaczął wracać do pojazdu.

Ten drugi zaś znowu wrócił na ziemię i zaczął się powoli cofać, też w stronę pojazdu. Przełożył broń w ręce tak by łatwiej mu jej było użyć w razie potrzeby.
- Spieprzamy stąd. - powiedział może do siebie, może do odchodzącego kumpla a może i do obcej.

Seaver nie protestowała. Też chętnie opuściła pobliże budynku, wycofując się rakiem i rozglądając aby nic tym razem nie wzięło jej z zaskoczenia. Martwiła się o schowane obok stado, Sony ciągle… wyglądał źle.
- Wasza baza - powiedziała do tego bardziej wygadanego - To tam gdzie metalowy ptak? Na płaskiej płycie… lotnisku - przypomniała sobie jak to się chyba nazywało.

- Widziałaś? To byłaś tu już w dzień. - powiedział ten co z nią wracał. Ten drugi zdążył wrócić na tył samochodu gdzie po prostu wrzucił truchło w głąb pojazdu. Czekał na podchodzącą dwójkę.

- To co? Zawijamy się? - do rozmowy znowu wtrącił się kierowca znowu ponaglając uderzeniami dłoni w blachę drzwi.

- Już prawie! - odkrzyknął mu ten co podszedł z obcą kobietą do tyłu samochodu. W świetle latarek tył okazał się skrzynią załadunkową przykrytą zwykłą plandeką. Z podłogi na zewnątrz spływały kolejne strumyki wody obecnie mieszające się już z ciemnym, krwistym płynem.

- Dobra, wołaj tych swoich. Tylko bez głupich numerów. Bo ciebie na pewno zdążymy kropnąć. - powiedział ten wygadany. Dał znak głową i samochód ruszył. Cofnął się tak, że znowu wrócił wszystkimi, czterema kołami na zalewany ulewą asfalt. Teraz oświetlał tą część drogi jaką pierwotnie Luca pewnie by oddalała się ze swoim stadem, po jednej burcie miał zrujnowany budynek a po przeciwnej drogę prowadzącą do bazy. W tej pozycji szperacz mógł oświetlać i ten dom i nomen omen, ten rejon lasu gdzie przewodniczka zostawiła swoje stado. Ten mniej wygadany zgasił swoją latarkę a ten co gadał z Lucą oświetlał po okolicy. Miała dziwne wrażenie, że jego kumpel bardziej niż po okolicy to przypatruje się jej. Nie była jednak pewna czy sam czy z lufą.

Nie ufali sobie - tego naiwnego uczucia nie było po żadnej stronie. Ona patrzyła wilkiem na nich, oni na nią. Dobrze, że nie na tropicielkę padło niesienie ścierwa. Wystarczyło jej kontaktu z mutantami na jedną noc, albo i cały tydzień.
- Nie zrobią wam krzywdy - powtórzyła chrypiąco, jakby to było ważne - Po ostatnią będę musiała iść, jest przywiązana do drzewa - dodała tonem wyjaśnienia, a potem zagwizdała krótko przez zęby, wychodząc trzy kroki do przodu, na spotkanie rodziny.

Ewentualny szok został nieco złagodzony. Albo przez ostrzeżenia obcej kobiety albo przez szperacz w którym widać było zarys zbliżających się sylwetek. A potem z każdym krokiem coraz więcej szczegółów.
- To jakieś psy? - zapytał niepewnie ten wygadany gdy jeszcze nie wszystko było widoczne dokładnie.

- Stary to jakiś pieprzony wilk! I chyba czarna owca… - odezwał się ten drugi, skryty w ciemnościach gdy rozpoznał z czym mają do czynienia. Chociaż ta owca nie zabrzmiała zbyt pewnie. W końcu czworonogi podbiegły do przewodniczki i dały się jej pogłaskać patrząc na dwunogów z tym samym zaufaniem jakie oni obdarzali ich.

- Dobra, pójdą na pakę. - machnął ręką wygadany żołnierz wskazując na zalewaną deszczem burtę wozu.

- To kogo chcesz odwiązać? - zapytał żołnierz przy pace pojazdu. Obydwa zwierzaki patrzyły nieco wilkiem nie tylko na żołnierzy ale też i na warczący silnikiem pojazd.

Luca skrzywiła się, przez chwilę patrząc na żołnierza nie umiejącego odróżnić psa od owcy. Owce miały kopyta, Sony wielkie, kudłate łapy… ale to były szczegóły.
- Kay. Pojadę… konno - odpowiedziała na pytanie, wskazując głową między drzewa. Klęczała przy parze brytanów, mrucząc do nich i tarmosząc mokre futra. Nie wiedziała jak rodzina zareaguje na wycieczkę autem.
- Nigdy nie jeździły - podzieliła się zauważonym problemem, obejmując ramieniem psi kark i przykładając czoło do czoła wilka - Mogą się zdenerwować. Pójdziemy za wami. Do lekarza.

- Co? Nie no Travis chyba jej to wybijesz z tej zmokłej główki co?! Mamy sie wlec jak jakaś szkapa? Hej, paniusiu! Od jakiegoś czasu wynaleziono konie zmechanizowane! Właśnie po to by się nie wlec z jakimiś szkapami!
- odezwał się kierowca i wydawał się już być naprawdę zdenerwowany tym całym przedłużaniem sprawy. Reszta też wydawała się mieć ochotę jak najszybciej wrócić do bazy, do ciepłego kąta niż włóczyć się po tej nocnej ulewie.

- Podjedziemy. Pakuj się na skrzynię i pokaż gdzie masz tego konia. - zdecydował ten najbardziej decyzyjny wskazując na otwartą pakę pojazdu. - Zwierzaki jak sobie chcą, jak nadążą niech zasuwają. - spojrzał na dwa, zmokłe, czarne futra jakie kręciły się u kolan Luci. - Potem pojedziesz z nami. Uwiążemy konia i pojedziemy wolno by nadążył. Ale ty jedziesz z nami. - wskazał znowu na skrzynię pojazdu.

- I tak będziecie jechać wolno - Luca przekrzywiła kark, przypatrując się zbieraninie w mundurach. Potem popatrzyła na kudłate psisko i odpuściła. Wstała z klęczek i pstryknęła palcami na pakę, szczekając krótko. Sony’emu przyda się podwózka po ostatniej walce. Vito też był zmęczony… cała wataha padała na pyski.
- Usiądę z nimi. Z tyłu - zachrypiała zanim ktoś wpadł na pomysł aby ja ulokować z przodu, albo coś. Dała znak aby dwa psiska warowały, a sama odwróciła się do ściany zieleni.
- Ktoś idzie? - rzuciła przez ramię - To za tymi leszczynami.

- Chyba ci pokibicujemy stąd. Stan, poświeć jej.
- powiedział ten od gadania i nie ruszył się z miejsca by podążyć za obcą w ciemności zalewanego, nocnego lasu. Na jego słowa zareagował pasażer szoferki bo silny, strumień światła zaatakował pobocze i ścianę lasu. Ciemność zniknęła zastąpiona przez szumiące i poruszające się kształty drzew i krzewów. W tym świetle jeszcze nie było widać Kay ale musiała być tuż za tą pierwszą warstwą roślinności. Dwa psowate zaś z wywieszonymi ozorami na wpółleżały u wrót paki pojazdu. Podjechali tylko kawałek ale samochodem rzeczywiście było o wiele szybciej i wygodniej niż pieszo a nawet konno. Ale też na pewno i głośniej wydawało się, że cała buda pojazdu zgrzyta na każdej, większej nierówności czy machnięciu kierownicą. Kierowca jakby uparł się, żeby nie jechać wolno więc ledwo co ruszyli i musieli hamować.

Kobyła czekała na nią i powitała ją z przyjaznym parsknięciem. Odwiązanie i powrót do samochodu odbył się też bez przeszkód. Kay chyba z całej gromadki Luci była najbardziej cywilizowana z ludźmi i obyta z pojazdami bo chociaż strzygła uszami i węszyła chrapami wydawała się spokojna. Ani ludzie ani pojazd nie wywoływali w niej lęku. Dała się też bez trudu przywiązać do burty pojazdu.

Sprawnie też poszło zapakowanie się na pojazd. Kierowca nie był zadowolony, że musi się wlec w tempie leniwej kobyły. Dwaj piesi żołnierze wydawali się mieć wątpliwości czy ustąpić miejsca zwierzyńcowi przy końcu paki. Ale po chwili mruczano - szeptanej narady podczas pakowania się chyba postanowili być bliżej szoferki. Po jakimś czasie dopiero Luca zorientowała się, że w głębi paki właściwie widzi tylko jaśniejszy prostokąt tylnej szyby szoferki a tych dwóch w ogóle. Słyszała czasem jak grzechotało ich oporządzenie albo ich oddechy ale praktycznie ich nie widziała. Samochód zaś wlókł się i wlókł bo kierowca mimo wszystko zmniejszył prędkość na tyle by koń mógł nadążyć. Słychać było tylko skrzypienie pojazdu i bębnienie deszczu o plandekę. Na pace było podobnie zimno jak na zewnątrz ale chociaż nie padało. Obydwa psowate były zaniepokojone ale trudno było powiedzieć czy to przez jazdę samochodem, zezwłok stworzenia leżący prawie tuż pod nozdrzami czy obcych ludzi też będących dosłownie o krok od nich.

- Nazywasz się jakoś? - zapytał ten co zwykle prowadził rozmowy.

- Tak - odpowiedź padła gdzieś spomiędzy mokrej sierści, do której Seaver przytuliła twarz. Ciężko było przyznać, ale taka jazda wygodą biła na głowę zwykle stosowany przez tropicielkę sposób podróży. Przyjemna rzecz, gdy nie pada na głowę, da się swobodnie wyciągnąć nogi, a plecy i uda nie pieką od ciągłego spinania w siodle… tylko ten co gadał. Travis? Chyba jeden z kumpli tak go nazwał. Chyba, bardziej kobieta zwracała uwagę na otoczenie bojąc się nowej fali zmutowanych gryzoni. Albo strzału w plecy.

- No to żeśmy se pogadali… - mruknął drugi głos z przeciwnego narożnika pojazdu. Dalej znowu było słychać odgłosy deszczu, jadącego powoli pojazdu i końskich kopyt na asfalcie za pojazdem. Po ciemku nie było tak łatwo ocenić czas i odległość, zwłaszcza, że jedynym sensownym punktem odniesienia był budynek sklepu jaki przez jakiś czas widzieli za sobą. Ale i on w końcu zniknął gdy zatonęli w ciemnym tunelu przesieki jaką przebijała się droga.

- Ten lekarz to dla kogo? Dla tego psa? - zapytał po jakimś czasie znowu ten pierwszy.

- Tak - znowu ta sama odpowiedź, chociaż teraz kobieta przekręciła twarz aby gapić się na gadułę. Ciągnął ją za język, nie ufała mu za grosz. Z drugiej strony nie rozwalili jej na poboczu, ani nie okradli. Darowali sobie nawet przeszukanie, więc chyba powinna być im wdzięczna. Tak… pewnie powinna, ale i tak ciężko szło jej nie warczeć przy zamknięciu na tak małej przestrzeni z takim tłumem ludzi.
- Dla Sony’ego - dodała bardzo powoli, próbując wyczuć rozmówcę… tylko z ludźmi nie szło jej tak jak z rodziną albo zwykłymi stworzeniami lasu. Przesunęła dłoń i pogłaskała wilczy łeb, wskazując go ruchem głowy - Vito… a ty? - na koniec zwróciła się do gadającego. - To wasz metalowy ptak?

- Travis. Starszy szeregowy Travis Mastin. A to Elbert.
- w ciemności nie widać było ruchów i gestów ale łatwo można było sobie wyobrazić jak wskazuje na kolegę siedzącego naprzeciwko.

- Czemu się jej przedstawiasz? Ona nam nie puściła pary z gęby jak się nazywa. A psy to wiesz, jak to z psami. - ten drugi też machnął ręką albo pewnie wykonał podobny gest a w głosie pojawiła się niechęć.

- To jak? Powiesz jak masz na imię? -
zapytał głos Travisa gdy dalej z mozołem przedzierali się przez nocną ulewę a za tylną burtą człapała Kay.

Żałowała że spytała… ale chciała jakoś… ludzie do siebie mówili, a żołnierze mieli ją za dziwaka, do tego obcego. Nie powinna być bardziej podejrzana niż zwykle.
- Nikt - wypaliła od razu, zanim pomyślała i zaraz ugryzła się w język, zbijając się w sobie i tęsknie rzucając spojrzeniem za rampę auta. Jak to było z tym dziwaczeniem?
- Nie… nie jestem w tym dobra. - westchnęła i wyjaśniła chrypiąc znowu jak zdarta płyta. Patrzyła przy tym na pokrwawione, brudne dłonie - Rozmowy. Odwykłam. Luca - wreszcie dała za wygraną, zamykając oczy jakby szykowała się na strzał w potylicę.

- Jakaś dzika. - skwitował po paru zgrzytnięciach pojazdu Elbert. Drugi z mężczyzn nie odezwał się. Samochód zaczął robić jakiś zakręt i to na chwilę wszystkich zaabsorbowało.
- Zaraz będziemy. - dopowiedział jeszcze ten sam głos i po jakimś czasie rzeczywiście skręcili znowu. Luca rozpoznawała widoczne zza paki zdewastowane ogrodzenie i dom w jakim rozbiła się na nocleg kilka godzin temu. Rzeczywiście już byli blisko. Samochód przejechał przez starą bramę. Jakaś sylwetka krzyknęła coś pytająco a kierowca odpowiedział równie krótko. Po jakimś czasie zatrzymali się a silnik zaterkotał i zgasł.

Stali przed jakimś większym budynkiem który wyglądał jak jakiś magazyn. Na szczęście miał daszek i pod nim zatrzymał się pojazd.
- Wysiadka. - odezwał się starszy szeregowy i ruszył się ze swojego miejsca by dać gestem znać a nie tylko słowem. - Weź to ścierwo, trzeba pokazać sierżantowi. - powiedział do kumpla.

- Znowu ja?! A co? Ona nie może? - zapytał z wyraźną pretensją Elbert. Z przodu szoferki trzasnęły drzwi gdy dwójka najwidoczniej też już wysiadła na zewnątrz.

Luca w tym czasie wyskoczyła z samochodu, a za nią to samo zrobiły dwa psy chociaż Sony’emu wyszło ciężko i warknął głucho jakby coś go zabolało. Vito milczał, ale to też nie było dziwne.
- Gdzie lekarz? - spytała tego wygadanego, biorąc się za odwiązywanie lejców Kay. Na razie szło dobrze, jeszcze żyli, nikt nie zabrał im dobytku, ani nie założył wspomnianych kajdanek. Tropicielka miała nadzieję, że rozmowa z sierżantem odbędzie się po tym, jak jej przyjaciel trafi do lekarza… mogli przecież działać jednocześnie, a kto wie? Gdyby poszło aż za dobrze może nawet… pozwolą jej schować się gdzieś na uboczu i poczekać do rana? Pod osłoną tylu sztuk broni nie trzeba by robić wart, tylko wyspać porządnie przed dalszą drogą. Marzenia ściętej głowy pewnie, ale pomarzyć dobra rzecz.

- Tutaj. - wygadany wskazał na drzwi w magazynie. Były obok takich dużych, zdolnych pewnie pomieścić i ciężarówkę. Jedne i drugie zdawały się być tak samo zamknięte. Chociaż z bliska na ciemnym asfalcie Luca dostrzegła sporo niedopałków. Nie była pewna od jak dawna tu leżą ale pewnie nie utrzymałyby się tutaj całymi latami. Wygadany dał znak by iść za nim a reszta obsady terenówki zaczęła bez pośpiechu również zmierzać w tym kierunku. Tropicielka jednak zorientowała się, że nie chcą jej ani jej stada mieć za nie pilnowanymi plecami.
- Weź konia. - powiedział już prawie spod drzwi jakby przypomniał sobie o największym zwierzaku jaki towarzyszył obcej. Reszta czekała aż cywile się przepakują z wozu do środka.

Kobieta obejrzała budynek i nie podobał się jej, nic a nic. Wyglądał jak cela, pułapka… do tego pod nadzorem. Więzienie bez szansy na ratunek, wydostanie, gdzie zostanie zdana na łaskę oprawców, strażników - różnie się mówiło.
- Chcecie mnie zamknąć? - spytała wygadanego, ściskając mocniej końską uzdę. Popatrzyła też na niego czujnie próbując w mroku nocy wyłapać detale jego twarzy. - Nadzór, pod klucz?

- Mielibyśmy ci oddać do dyspozycji cały magazyn? Nie schlebiaj sobie.
- powiedział z wyczuwalną ironią zapytany żołnierz po tym jak chyba każdy z nich prychał czy coś jęknął równie ironicznie. Ten co trzymał zabitego stwora mruknął pod nosem chyba coś o cholernych dzikusach. Minął kobietę, minął swojego kumpla który mu otworzył drzwi i wszedł do środka. Wewnątrz było chyba jakieś małe pomieszczenie bo Luca dojrzała tylko ściany i kolejne drzwi. Co było dalej nie widziała bo ten drugi pieszy zniknął jej z pola widzenia.

- Nie rób scen paniusiu, nie mamy tu całej nocy, żeby słuchać twoich fochów. - ni to warknął ni to jęknął kierowca. Przy okazji teraz tropicielka dostrzegła, że ma dobrze uwidoczniony brzuch i jest dobrze zbudowanym facetem. Przy nim i ona i reszta pasażerów terenówki wydawała się dość mikra, zwłaszcza pod względem masy. Facet stał za nią, wydawał się zniecierpliwiony czekaniem kiedy ona i jej stado wejdzie do środka.

- Co to znaczy “fochów”? - spytała zanim pomyślała, marszcząc czoło. Szybko warknęła i kręcąc głową zacmokała na stado. Nie zabrali jej broni, nie mogło być… aż tak źle. Zawsze mogło być gorzej, nie? Przynajmniej w razie kłopotów będzie czym sie bronić mimo mikrych szans. Do tego grubas… już go nie lubiła. Wielki kawał chłopa, pewnie agresywny. Na pewno, oni zawsze tacy byli.

Odpowiedzią na pytanie Luci było… no była dość niejednoznaczna. Ktoś westchnął, ktoś jeknął, ktoś coś cicho powiedział, uderzył się dłonią w czoło czy pokręcił głową. Travis w końcu się odezwał.
- Lekarz jest w środku. Nie przedłużaj i nie kombinuj. - wskazał głową na otwarte drzwi które trzymał wolną dłonią. Jego kumpel musiał już wejść gdzieś dalej bo przez chwilę na ścianie widać było światło które znikło gdy wewnętrzne drzwi się pewnie zamknęły. Psy popatrzyły to na swoją przewodniczkę to na ludzi dookoła to gdzieś w ciemność gdzie ludzki wzrok nie sięgał. Miały wywieszone jęzory, postawione czujnie uszy i węszyły jak to zwykle robiły w nowym miejscu. Kay trzymana za uzdę czekała cierpliwie i spokojnie na dalszy rozwój wypadków. A deszcze nadal cierpliwie łomotał o dach i ściany magazynu zmieniając się w dalszej odległości w bezustanny, monotonny szum.

Jednak pytanie nie miało sensu, cierpliwość ludzka zaczyna siadać, więc tropicielka włączyła latarkę aby przynajmniej od progu zobaczyć w co się pakuje. Jeszcze nie brała broni do rąk, podeszła na tyle spokojnie na ile pozwalały napięte nerwy. Prosto do czarnego otworu drzwi i mijając tego wygadanego który przedstawił się jako Travis starszy szeregowy.

Za drzwiami był mały korytarzyk, właściwie dość ciasna klitka. Na ścianach z jednej strony były jakieś stare tablice z jakimiś bielejącymi się na niej kształtami a z drugiej chyba wieszaki. No a naprzeciw były kolejne drzwi. Otworzyły się bez oporu za to ze zgrzytem. Wewnątrz dla odmiany była duża przestrzeń która jak najbardziej pasowała do wnętrza magazynu. Uwagę przykuwały od razu ogniska i koksowniki jakie były rozłożone w tym magazynie. Poza tym coś jeszcze było. Chyba jakieś stare skrzynie i regały. No i sylwetki. Przy każdym źródle światła i ciepła było ich kilka. Niektóre stały ale większość siedziała lub leżała. Chyba wszyscy byli w mundurach. Przynajmniej ci najbliżsi. I chyba wszyscy chociaż raz podnieśli głowy by w naturalnym odruchu sprawdzić kto przyszedł. Ale też i spora część chyba po prostu spała. Jak na tak duże pomieszczenie i dużą ilość ludzi było dość cicho.

- Tędy. - Travis przeszedł również przez drzwi i wrócił do roli przewodnika. Wyprzedził Lucę i jej podopiecznych i zaczął się kierować do jakichś skrzyń przy jakich stał już jego kumpel. Na tych skrzyniach leżał stwór rozstrzelany przez Lucę albo rozszarpany przez jej stado. Nie była po ciemku pewna. Za Travisem weszła ostatnia dwójka z terenówki i razem ruszyli w stronę tych skrzyń. Przy skrzyniach stało trzech facetów którzy dotąd chyba słuchali Elberta. Ten widząc, że nadchodzi reszta patrolu i ich gości powiedział na tyle głośniej, że go usłyszeli.

- No przecież mówię, kompletny rozpierdol, zapytajcie Travisa. No a to ta dzika co mówiłem… - ostatnie zdanie dorzucił nieco ciszej ale wszyscy byli już na tyle blisko by to usłyszeć.

- Travis co tam się stało? - zapytał jeden z trzech facetów tego podchodzącego i zerkając na Lucę i jej zwierzyniec.

- Myślę, że ona rozłożyła się na noc. Dość pechowo. I w nocy zostali zaatakowani przez to. - wskazał na leżące na skrzyniach truchło a chwilę wcześniej na swoich gości. - Myślę, że to, nadal tam jest. Słyszeliśmy jak tam jest. Lepiej tam nie łazić. Nie po nocy. Jeśli o mnie chodzi to ja bym to wolał rozwalić miotaczami albo granatami. - wyraził swoją opinię dość spokojnym tonem.

- A ona? Co z nią? - ten pytający zza skrzyń był starszy od Travisa. Teraz w świetle ogniska i koksownika Luca widziała szczegóły jakie dotąd jej umykały. Travis i Elbert wydawali się dość podobni sylwetkami i wiekiem. Tyle, że jeden miał ciemne włosy a drugi jasne. Obydwaj byli ostrzyżeni na krótko i mogli być w jej wieku. Kierowca był starszy i grubszy. Nosił też obfite bokobrody. Czwartego żołnierza nie widziała dokładnie ale wydawał się szczupły i młody. Może młody facet a może po prostu dziewczyna. Wszyscy mieli karabinki. Klasyczne M 1 na amunicję pośrednią. Nie umywały się siłą ognia do jej karabinu ale nadal miały przewagę nad każdym czterotaktem i większością broni cywilnej. Poza tym mieli na sobie kamizelki taktyczne nie była pewna czy pod nimi mają jakiś pancerz. To wszystko sprawiało, że wyglądali jak prawdziwi żołnierze. Właściwie to nawet wszyscy mieli całkiem podobnego kroju te mundury co było wcale nie takie częste. Trudno było skompletować jednolity ubiór dla kilku osób nie mówiąc o większych grupach. Chyba, że ktoś się dorwał do jakichś magazynów albo gdzieś działała jakaś szwalnia czy chociaż krawiec szyjący na zamówienie.

Facet z którym rozmawiał Travis wydawał się o pokolenie starszy. Był poważny i wydawał się ważny. Pytał Travisa a ten mu odpowiadał a reszta czekała na wynik tej rozmowy nie wtrącając się w nią.

- Ona chyba jest cała. Ale ma rannego. Znaczy psa. Chce lekarza do niego. - powiedział w końcu Travis zerkając na obandażowane czworonożne cielsko o mokrej sierści. Na chwilę zapanowała konsternacja wśród zebranych gdy chyba wszystkie spojrzenia osób przy skrzynkach skierowały się ku Sony’emu.

- Mam marnować lekarza dla psa? - zapytał w końcu ten po drugiej stronie skrzyni i wydawało się, że pomysł nie przypadł mu do gustu.

- Mówiła, że zapłaci. - powiedział skromnie Travis i trochę brzmiało jakby się tłumaczył. Teraz więc dla odmiany wszyscy chyba spojrzeli na Lucę.

- Czym chcesz zapłacić? - ten najważniejszy z nich wszystkich zwrócił się pierwszy raz bezpośrednio do kobiety.

Odpowiedziała mu cisza. Długa i ciężka, gdy tropicielka zaciskała usta i szczęki, to je rozluźniała. Przez większość czasu było dobrze - stała w cieniu, ten wygadany mówił i odpowiadał za nią. Przemilczała fakt, że do niczego w zrujnowanym sklepie by nie doszło, gdyby ludzie w mundurach nie kręciliby się jej pod poprzednią kryjówką. Niestety nadszedł czas gdy uwaga zwróciła się na ten obcy element, a ten nie bardzo czuł się pewnie w otoczeniu zgrai obcych ludzi w ilości… jakiej nie pamiętała by przez ostatnie dwa lata miała okazję dostrzec naraz w jednym miejscu.
- Nabojami - odchrypiała cicho, nasuwając kaptur głębiej na twarz - Czterdziestkami albo natowskimi 5.56. Co wolisz.

- 5.56.
- ten starszy odparł szybko i krótko wykonując przywołujący gest dłonią. Poczekał aż gość wyjmie z kieszeni dwa naboje i położy je na skrzyniach. Wtedy je wziął i obejrzał. Chyba był zadowolony bo zerknął na Elberta i skinął głową machnął nią gdzieś w głąb magazynu. Żołnierz teatralnie westchnął by dać znać jak mu to ciąży ale na więcej się nie odważył tylko podążył gdzieś w głąb magazynu między te sylwetki, koksowniki i ogniska.
 
Driada jest offline  
Stary 30-08-2018, 01:57   #642
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
Przez chwilę wszyscy stali w milczeniu czekając na nie wiadomo co. Przy okazji Luca dostrzegła, że wszyscy mają jakieś kolorowe znaczki naszyte na rękawy. Ale Travis i cała patrolowa czwórka mają inne niż ci co stali przy skrzyniach.
- Ile ich tam było? - zapytał w końcu ten starszy i ważniejszy machinalnie stukając czubkiem naboju nadal trzymanego w dłoni i patrząc na rozprute nabojami truchło stwora.

- No widziałem na zewnątrz tego. I ślady walki. A wewnątrz jeszcze kilka. I przestrzeliny. - odpowiedział żołnierz też patrząc na truchło i trzymany przez szefa nabój.

- Świetnie Travis. Ale myślę, że nasz gość w tej materii jest lepiej zorientowany. - westchnął szef i Travis żachnął się jakby zorientował się, że strzelił gafę czy coś podobnego. - Więc? Ile ich tam mogło być? Ile ich mogło tam jeszcze zostać? - szef popatrzył znowu na Luce i znowu uwaga wszystkich skupiła się na niej.

Raz jeszcze przeleciała jej przed oczami walka w ruinach, pół minuty mieliła coś niemo, a potem wyprostowała plecy, stając przodem do tego co szefował. Mieli ładne znaczki, kolorowe. Odznaczały się na mundurach pogodnym akcentem. Jak pierwsze wiosenne kwiaty na burozielonej łące.
- Dużo - odpowiedziała zgodnie z prawdą i niechętnie rozwinęła czując że mężczyzny nie zadowolą niepełne informacje - Za dużo na małą grupę ludzi. Półtora magazynka i ciągle przychodziły nowe. Ogień. Boją się ognia. Zostało… sporo - westchnęła, zezując dyskretnie tam gdzie podążył ten drugi żołnierz z paki. Poszedł po lekarza? Czy po sznur i kajdany?
- Duży miot… stado. Drugie tyle zostało - zaczęła chrypieć i brzmieć kanciasto, więc odkaszlnęła - To… - zacięła się i pokręciła głową - Trudna zdobycz, my. Nie opłacało im się nadal walczyć. Za… duże straty. Są… łatwiejsze łupy.

- Półtorej magazynka? Strzelałaś pojedynczo czy tripletami?
- zapytał jeden z tych co do tej pory się nie odzywał. Ale zanim Luca zdążyła odpowiedzieć odezwał się ten szef.

- Tripletami. - powiedział wskazując nabojem na poszarpane pociskami truchło.

- Ma wojskowy mag. 7.62 na 20 nabojów. - dorzucił Travis który widocznie przyjrzał się jej broni teraz albo wcześniej. - Ale karabin ma jakiś dziwny. - dodał z zastanowieniem. Ten który pytał się o rodzaj ognia obszedł kobietę by dojrzeć tą broń i pokiwał głową.

- Wojskowy 417. Ciekawe. - dorzucił też z zastanowieniem. Reszta wojskowych też wydawała się być zainteresowana tym odkryciem.

- Pewnie z kilkanaście. - szef wrócił do głównego wątku dyskusji gdy chyba liczył na głos ile mogło być tych przeciwników. - I boją się ognia? Dobrze więc rano spalimy tą budę do gołej ziemi razem z nimi w środku. - zdecydował w końcu. Akurat od strony magazynu zaczął zbliżać się jakiś facet. Podchodził w rozpiętym mundurze gdzie dopiero dopinał jego koszulę i przesunął dłonią po włosach. Całość wyglądała jakby właśnie ktoś go obudził ze snu.

- Już jestem. Ten koleś co mnie budził to sobie jaja robił? Jakiś pies jest ranny? - zapytał rozglądając się po zebranych osobach. Popatrzył też na Lucę i jej czworonogi. Chyba się zdziwił jak je zobaczył i uzmysłowił sobie, że to nie żarty.

- Nie Vaugh, to nie żarty. Pani płaci poważną walutą więc się postaraj. - odpowiedział szef podnosząc w dłoni dwa otrzymane od Luci naboje. - Rozlicz się potem ile co i jak. - dorzucił jeszcze i przeniósł spojrzenie na Lucę.
- A to na zaliczkę. - i schował trzymane naboje do swojej kieszeni.

- No dobrze. - lekarz w rozchełstanym mundurze westchnął i podszedł do zranionego czworonoga. Musiał mieć jakieś obycie ze zwierzętami a może miał po prostu instynkt. W każdym razie dał do sprawdzenia swoją dłoń Sony’emu gdy klękał przy nim by go uspokoić. Potem poklepał go po barki i zaczął przesuwać dłonią po mokrej sierści.
- Jesteś jego właścicielką? Pozwolisz tutaj? - zwrócił się do Luci przywołując ją do siebie i zranionego zwierzaka. - Widzę, że nie ma żadnych złamań poza tym co ma tutaj. Tutaj go boli. Ale by sprawdzić co tam jest będę musiał zdjąć te bandaże. - powiedział łagodnym tonem zerkając czasem na kobietę ale bardziej poświęcając czas badanemu zwierzęciu. W tym czasie osobnicy przy skrzynkach zaczęli o czymś rozmawiać i tropicielka niezbyt słyszała o czym.

Luca energicznie pokiwała głową, od razu podchodząc i klękając po drugiej stronie przyjaciela z zaciętą miną. Słuchała diagnozy z sercem stojącym w gardle. Gdyby wcześniej pomyślała Sony nie musiałby cierpieć.
- Nie… nie właścicielka - wychrypiała głucho, gładząc masywny, mokry kark. Za plecami czuła że Vito też przysiadł i obserwował - Ja… opiekuję się nim, a on mną. Jesteśmy… jednym stadem - wyjaśniła chociaż nie wiedziała po co. Mrugała do tego szybko odganiając wilgoć z kącików oczu.
- Proszę… - dodała cicho - Zapłacę. Dobrze zapłacę. Zrób… żeby go nie bolało.

- Tak, tak, oczywiście.
- mężczyzna odpowiedział ze zrozumieniem ale dość machinalnie. Zdejmowanie bandaża z psa chyba bardziej go absorbowało. Gdy zdjął go zmarszczył brwi obserwując i dotykając ostrożnie gdzieś w pobliżu rany. W końcu nawet zbliżył twarz i powąchał to miejsce.
- Co go tak urządziło? I słabe światło, chodź z nim do światła. - powiedział w końcu wstając na nogi i dając ręką znać by podeszli bliżej ogniska płonącego przy skrzynkach.

- O takie coś. - odezwał się kobiecy głos milczącego dotąd żołnierza gdy wskazał truchło leżące na skrzynkach.

- Ale paskudztwo… Ale dobrze, że przywieźliście. - powiedział lekarz i podszedł do truchła. Oglądał je i w końcu wyjął z kieszeni jakieś rękawice i zaczął podnosić i oglądać głównie szpony, łapy i szczęki człekokształtnego stwora. Na tyle to przykuło uwagę innych, że przestali rozmawiać i też obserwowali z zaciekawieniem jego poczynania.

- Wie pan co to jest doktorze? - zapytał szef gdy medyk chyba już się naoglądał co chciał ale jeszcze stał przy skrzynkach.

- Jakiś człekokształtny. - głos medyka był zamyślony ale reszta zareagowała sapnięciami więc dopowiedział coś więcej. - Mutant. Może i ludzkiego albo i małpiego przodka. Drapieżnik sądząc po szponach i szczękach. Może padlinożerca sądząc po zapachu. Trzeba uważać na zakażenie ran. Ale chyba raczej nie ma sam w sobie jadu chociaż nie jestem pewny co do śliny. - dopowiedziała resztę diagnozy wciąż głównie patrząc na ścierwo rozłożone na skrzynkach.

- Słyszałem o czymś podobnym. Na Wschodnim Wybrzeżu albo w Appalachach. Nie jestem już pewny. Coś takiego małego ze szponami, co poluje w stadach. Bardzo groźne dla kogoś w pojedynkę. Kitrają się po dziurach. No ale nie wiem czy to właśnie o takie coś chodzi. - odezwał się ten który pytał się wcześniej Luci o triplety. Reszta teraz słuchała jego patrzyła na siebie to kiwała głowami.

- Dobra, mniejsza z tym. Daj go tutaj. - lekarz w końcu machnął ręką i ukląkł przy ognisku dając znać Luce i Sony’emu by do niego podeszli. Wyjął jakieś butelkę z plecaka który dotąd trzymał w jednym ręku i jakąś szmatkę. Nasączył nią płynem i popatrzył na zwierzaka. - No nie wiesz przypadkiem ile waży twój przyjaciel? - zapytał patrząc na podchodzącego psa.

Kobieta podrapała się po włosach pod kapturem… pytał jej? Skąd miała wiedzieć?
- Yyy… dużo - mruknęła, znowu kucając obok psa i przyjrzała mu się krytycznie - Jak młoda locha dzika. Kay może go nieść… ale niewiele więcej wtedy i… - zacięła się, drapiąc się po głowie z drugiej strony wybitnie zakłopotanym gestem.

- Młoda locha dzika mówisz? - lekarz zastanowił się nad tą odpowiedzią i zerkał krytycznie na Sony’ego. A Sony ze swoim psim spojrzeniem rewanżował mu się tym samym. Przymknął oczy gdy dłoń mężczyzny poklepała go po wielkim i mokrym łbie.
- Dobrze, spróbujmy. - powiedział w końcu gdy się chyba namyślił.
- Weź trzymaj to przy jego pysku. To go uspokoi i może zaśnie. Niewiele zrobię jeśli będzie się rzucał. - powiedział przekazując nasączoną jakimś chemicznym czymś o mocnym zapachu szmatkę w dłonie właścicielki psa. Sam znowu zaczął wyjmować coś z plecaka. Okazało się, że jakieś nożyczki. - Będę musiał wyciąć mu sierść wokół rany. Łatwiej będzie operować wokół rany i zmniejszy ryzyko, że jakieś włosy ugrzęzną w ranie. - powiedział szykując się do kolejnych etapów udzielania pomocy Sony’emu.

- Byłaś w pobliżu lotniska w dzień? - zza pleców klęczącej kobiety dobiegło ją pytanie szefa.

- No nie podniosę go już… jak był mniejszy to tak, ale teraz urósł… - tropicielka wymamrotała pod nosem, a potem nagle się zamknęła i tylko słuchała, a im więcej słyszała tym mniej się jej to podobało. W końcu podniosła głowę i popatrzyła lekarzowi w twarz z bliskiej odległości.
- Uśnie… ale się obudzi, tak? I nic mu nie będzie. To nie… trucizna? - musiała zapytać, ściskając szmatę… a potem wtrąciło się towarzystwo z tyłu. Luca westchnęła ciężko. No tak… sama pytała Travisa o metalowe ptaki, a wyglądał na bystrego.
- Nie - odpowiedziała temu co rządził. Zrobiła przerwę i dodała żeby się odczepił - O zmierzchu. Szukaliśmy miejsca na nocleg… ale się zaczęliście kręcić.

- Nic mu nie będzie. Będzie oszołomiony a przy dłuższym kontakcie po prostu zaśnie. Dopiero jakby nadal trzymać szmatkę przy pysku to zasnąłby tak, że już by się nie wybudził.
- odpowiedział lekarz wyjmując swoje kolejne przybory do pracy. Pies ufnie przyjął kobiecą dłoń chociaż zapach chyba mu się nie spodobał. Próbował uniknąć śmierdzącej chemikaliami szmatki więc Luca musiała go przytrzymać za łeb dość mocno. W końcu jednak zaczął się rzeczywiście uspokajać ale wciąż stał na własnych nogach. Doktor przystąpił do przystrzyżenia sierści wokół rany więc na zimny beton spadały kolejne, czarne, mokre kłaki.

- Od jak dawna jesteś w tej okolicy? Jak się nazywasz? - zapytał szef nie rezygnując z dalszych pytań. Luca wyczuwała, że pytania są ważne. Wszyscy wokół skrzynek wydawali się czekać z rosnącym napięciem na te pytania i odpowiedzi.

Trafił się upierdliwy jak wesz i komar w jednym… czego od niej chciał? Myślał że szpieguje? Po co? Dla kogo? Nie umiała zgadnąć, ani wyjaśnić. Dla tych gangerów o których pisali w gazetach? Bez sensu.
- Wczoraj wieczorem przyjechaliśmy, rano odejdziemy dalej - chrypiała patrząc uparcie na operowanego psa, a nie człowieka w mundurze - Mam na imię Luca i jestem nikim.

- I gdzie zamierzasz pojechać dalej?
- facet nie ustawał w pytaniach podobnie jak ten drugi w opatrywaniu Sony’ego. Pies zaczął już wyraźnie słabnąć. Chwiał się na swoich łapach i w końcu na wpół bezwładnie usiadł na tylnych łapach. Lekarz na chwilę przerwał swoje wycinanie sierści czekając aż ruchy zwierzaka się ustabilizują a potem wrócił do swojej roboty.

- Widzę, że mocno oberwał. Szponami. Kilka razy. Na szczęście narządy wewnętrzne raczej nie są naruszone. Ale stracił mnóstwo krwi. To go osłabiło. Potrwa zanim organizm zregeneruje tą stratę. - lekarz mówił cicho i nadal zdawał się być bardziej zaabsorbowany tym co robił niż tym co mówił.

- Północ - kobieta odpowiedziała, głaszcząc ciężko oddychający psi bok. Chyba wiedziała o co chodzi, ale wolała udawać głupią. Dzikuskę. Tak było prościej. Przytaknęła lekarzowi, sapiąc cicho pod nosem. Jeszcze kawałek… kawałeczek. Dzień, może dwa i wreszcie odpoczną. Zostaną w tym całym Cheb tyle ile Sony będzie potrzebował, a potem… pewnie ruszą dalej, ale jeszcze nie wiedziała gdzie.

- Północ. Na północ stąd jest już tylko jezioro. Bez łodzi nie da się płynąć dalej. Więc potem trzeba iść brzegiem na wschód albo zachód. W którą ci po drodze? - szef nadal dopytywał się o kolejne szczegóły. Sony zaś w końcu opadł na przednie łapy chociaż jeszcze chwiejący się coraz bardziej łeb trzymał pionowo.

- Rany są świeże. Bedę musiał przemyć. Pewnie będzie go piekło. - powiedział spokojnie lekarz dając znać, że mimo znieczulenia pies może jeszcze coś poczuć. A jak poczuje pewnie mógł się szarpnąć bo piekący płyn dla nikogo nie był przyjemny a zwierzęciu nie było tak łatwo wytłumaczyć jak dorosłemu człowiekowi, że to konieczne dla jego zdrowia i dobra. Medyk zaczął szykować kolejną szmatkę nasączając ją płynem z kolejnej butelki.

Seaver objęła psisko, przytulając je mocno i unieruchamiając jednocześnie głaskała je po mokrej sierści i mruczała uspokajająco. Nieprzyjemne zabiegi… nikt ich nie lubił, ale niestety gdy się ich potrzebowało, brakowało nagle miejsca na grymaszenie. Z drugiej strony lekarz był miły i lubił zwierzęta. Luca nie chciałaby, aby Sony przypadkiem zrobił mu krzywdę w odruchu obronnym. Co innego szefowi żołnierzy, ciągle drążącemu temat…
- Tam gdzie mniej bandytów - burknęła wreszcie przekręcając głowę do przesłuchującego - Ludzie gadali po drodze… że tu są… - skrzywiła się - Źli ludzie. Dlatego pół nocy spędziliśmy z wami, za płotem. W tej ruderze z czerwonymi drzwiami. Duża grupa drapieżników odstrasza mniejsze… - wróciła spojrzeniem do czworonoga - Bezpieczniej w cieniu… no ale się zaczęliście kręcić. Podeszliście za blisko… zapłacę wam i odejdziemy.

Facet obszedł grupkę psio - ludzką tak by stanąć przed kobietą. Przez co oboje widzieli swoje twarze chociaż gdy ona klęczała wtulona w psiego przyjaciela to on, stojąc, zdecydowanie górował nad nią wzrostem. Musiała zadzierać głowę by na niego spojrzeć tak samo jak on opuszczać swoją by zrobić to samo.
- A wiesz kim jesteśmy? - zapytał patrząc na nią pytająco.

Sony w końcu uległ temu czemuś na szmatce przyciśniętej do pyska bo w końcu złożył swój wielki i mokry łeb na udach swojej opiekunki. Lekarz zaczął przemywać ranę ostro pachnącą alkoholem szmatką. Ruchy miał pewne i delikatne więc musiał to robić nie pierwszy raz. Sony jeszcze coś musiał czuć bo szarpnął łbem jakby chciał go złapać za krzywdzącą go rękę. Był już jednak zbyt osłabiony i kobieta bez trudu przytrzymała mu głowę swoimi dłońmi i ramionami. Podobnie gdy starał się szarpnąć, powstać czy strząchnąć dłonie doktora z siebie. Ale ruchy już miał niemrawe, nieskoordynowane i słabnące.

Gra w sto pytań zaczynała przyprawiać tropicielkę o chęć szybkiej ucieczki. Panika powoli wkradała się do jej głowy, a ona nie umiała się jej pozbyć. Zabrała szmatkę sprzed psiego pyska żeby przypadkiem nie przejść do etapu opisanego przez lekarza jako sen bez końca.
- Yyy… żołnierzami? - spytała niepewnie, przeskakując wzrokiem od twarzy szefa do jego munduru i podobnej bluzie jaką miał lekarz. Popatrzyła też na Travisa Wygadanego. Pozostali też mieli podobne mundury…

Dowódca pokiwał w odpowiedzi krótko ostrzyżoną głową i spojrzał ponad głową Luci na resztę żołnierzy. Organizm Sony’ego w końcu się poddał. Albo zasnął albo zapadł w podobny letarg.
- Odstaw szmatkę. Przystaw znowu jeśli zacznie się budzić albo szarpać. - polecił jej lekarz i wydawał się być bardzo skoncentrowany na tym co zaczynał robić. Czyli zszywać oczyszczone właśnie rany. Pracował igłą i nitką tak samo pewnie jak przed chwilą nożyczkami i szmatką. Wielkie psisko reagowało czasem jakimś skurczem mięśni jakby odganiało jakąś muchę ale trudno było powiedzieć czy to wina snu czy coś tam jeszcze odczuwał. Na pewno robiło się to spokojniej niż “na trzeźwo”. Wątpliwe było by “na trzeźwo” wielkie psisko dało wbić sobie w siebie igłę i to tyle razy co wymagały tego jego rany.

- Bandyci mówisz tu się kręcą. A wiesz może jacy? Słyszałaś coś o nich? - dowódca mundurowych niby przyglądał się pracy swojego lekarza ale tropicielka wiedziała, że czujnie ją obserwuje i słucha.

- Jacyś Sand Runners. Ludzie mówili… we wioskach - Seaver podrapała się po nosie, w panice szukając w pamięci tych właściwych słów - No po drodze… że byli tu w zimie. W okolicy… i zaatakowali miasteczko, ale miejscowi dali im odpór… było o tym w gazetach, ale nie umiem czytać… to mi opowiadali. Jak… czasem musiałam uzupełnić zapasy. A ludzie mówią. - popatrzyła na dowódcę - Pomyślałam że jak tu są, ci źli ludzie w maszynach, to do was nie podejdą. Wy macie mundury… oni mieli mieć skórzane kurtki.

- Sand Runners.
- mężczyzna pokiwał głową. Nie wyglądał na zaskoczonego tą nazwą. Lekarz w tym czasie dalej zszywał kolejne rany na boku i grzbiecie wielkiego psiska. - Dobrze. Możesz zostać z nami na noc. Ale ostrzegam. Jeśli ty lub twoi podopieczni zaczniecie stwarzać problemy albo się stąd ulotnić to potraktuję to jak akcję wroga. I zastrzelimy was. Więc lepiej siedźcie cicho i spokojnie odpocznijcie. - powiedział dowódca gdy w końcu się zdecydował na jakiś ruch.

- Twój przyjaciel lepiej by nie podróżował w tym stanie. Jak już, to lepiej by nie samodzielnie, a jeszcze lepiej by nabrał sił. Za jakiś tydzień będzie można zdjąć szwy. Nie wiem czy czujesz się na siłach zrobić to sama. - odezwał się w końcu lekarz nie przestając zszywać ran Sony’ego. Co jakiś czas wacikiem przemywał ranę więc obok już leżało kilka takich zakrwawionych wacików.

- A czy… będziesz tu za tydzień? - najpierw zajęła się najważniejszą sprawą, czyli lekarzem. Zdjąć szwy to nic, gorzej je założyć. Tydzień… siedem dni - tyle nie mogli czekać. Tak samo jak odpadało rozdzielanie się. Słowa dowodzącego ją za to zaskoczyły. Uniosła głowę i przypatrywała mu się równie czujnie co nieufnie. Mimo że on i jego ludzie udzielili jej pomocy, a do tej pory nie wyskoczyli z niczym nieprzyjemnym w dosadny sposób.
- Możemy iść za płot… gdzie poprzednio - zaczęła powoli i nagle ramiona jej opadły - Uciekać? Bez niego? - wskazała nieprzytomnego psa a głos się jej załamał. Przepiła słabość wodą z manierki i prychnęła - Słyszałeś, musi odpocząć… przynajmniej do rana, bo potem… trzeba iść. Puścisz nas rano?

- Nie. -
padła krótka, wojskowa odpowiedź. - Za dużo widzieliście. Wypuszczę cię gdy sami będziemy stąd odchodzić. Jeśli spróbujesz ucieczki przez ten czas będę musiał potraktować cię jak szpiega Sand Runnerów. Do tego czasu jesteś naszym gościem. Chyba, że sama zepsujesz ten status. - głos dowodzącego tym miejscem faceta wyraźnie stwardniał i mówił jak najbardziej poważnie darując sobie dalsze podchody.

- No jak słyszałaś. Mój los nie należy do mnie tylko do służby. - lekarz machnął głową w stronę stojącego obok dowódcy. Kończył już zszywanie i została mu jeszcze ostatnia, krwista pręga. Widocznie uznał, że dowódca skutecznie za niego odpowiedział na pytania co do adresu i dyspozycyjności względem pacjentów.

Więc jednak więzienie… inaczej byłoby zbyt pięknie. Seaver wstała, ściągając kaptur i stając twarzą w twarz z dowódcą.
- Muszę iść - powtórzyła - Nie do bandytów. Do Cheb, na chwilę. Tylko na chwilę - też przestała owijać w bawełnę - Muszę dostarczyć...coś. Wiadomość. List. To… ważne. Obiecałam. Dałam słowo, że... - poczuła złość, bo obraz się jej zamazał, a oczy zapiekły, ale ciągle gapiła się mężczyźnie w twarz - Sand Runners ciągle tu są? Nie obchodzą mnie. Chcę… zrobić swoje… i wreszcie… to ważne. - powtórzyła, zapętlając się i kręcąc głową aż dodała cicho - Proszę… boisz się, rozumiem. Nie znamy się, nie ma… nie ufasz mi. Obca, inna. Dzikus… nie muszę iść sama. Żebyś miał… pewność że wrócę. Sony… jest ranny. Słyszałeś lekarza. Zostanie. Wrócę. Pod… nadzorem. Tylko oddam list. I będę siedzieć ile chcesz.

- List?
- dowódca zmrużył brwi i oczy gdy kobieta wyjawiła mu swój cel i motyw. Podobnie przed chwilą pokiwał głową gdy padła nazwa “Cheb” jakby znowu coś mu się w głowie poukładało kolejnym elementem brakującego puzzla na odpowiednie miejsce. Tym razem pokręcił lekko głową i machnął ręką.
- Dostarczenie listu do Cheb to nie problem. Załatwimy ci to. Ale jeśli nie chcesz to będziesz musiała się z tym wstrzymać aż nie zwiniemy obozu. Ale nie mogę cię wypuścić z obozu. - pokręcił znowu głową dając znać, że nie chce się zgodzić na takie ustępstwo.

Lekarz skończył zszywanie bo zbierał swoje przybory małego krawca. Teraz z kolei wyjął z plecaka paczkę, z niej wyłuskał bandaż i zaczął bandażować dopiero co z operowane miejsce.

Zamknięcie na nie wiadomo jak długo z…. całym tabunem obcych ludzi. Ledwo pomyślane już wyglądało Luce na żywy koszmar.
- Muszę sama...dostarczyć do… do adresata - pokręciła głową i nagle ją uniosła - Nie puścisz mnie, ale możesz wysłać informację do miasta. Że… jest przesyłka. Wtedy nie będzie uciekania, ani… rozumiem cię, zmniejszasz ryzyko. Też bym tak zrobiła - sapnęła ciężko, ale bez złości. Tylko z potwornym zmęczeniem - Będzie chciał przyjdzie po list, a wtedy… będę wolna. Jak nie… poczekam. Długo tu zostaniecie?

- To nie do końca zależy od nas.
- odpowiedział dowódca ale nieco już łagodniejszym choć wciąż nie łagodnym tonem. - Ale pewnie dłużej niż idzie list do Cheb. - dopowiedział prawie od razu. - Nie wiem jak chcesz wysłać list jeśli mówisz, że nie umiesz czytać. Ale jeśli ci to potrzeba ktoś z nas może ci napisać taki list a potem poślemy go do Cheb. - powiedział znowu jeszcze ciut łagodniej. - Na razie się rozgość. Travis oprowadź ją i znajdź jej miejsce. I szykuj się na rano. Pojedziecie z rana do tego domu z saperami. A teraz możecie odmaszerować. I dobra robota Travis, oby tak dalej. Spróbujmy wszyscy odpocząć, niewiele już tej nocy zostało. - mężczyzna pożegnał się, reszta mu zasalutowała po czym on i pozostałych dwóch którzy czekali na nich przy skrzyniach odeszli.

- I sprzątnijcie to ścierwo, żebym rano tego nie widział. - jeden z tych odchodzących, ten który pytał się o triplety odwrócił się jeszcze prawie w ostatniej chwili i wskazał na wciąż leżące na skrzyniach truchło.

- Tak jest panie poruczniku. - odpowiedział bez większego entuzjazmu Travis.
W końcu tamci tamci zniknęli gdzieś za jakimiś drzwiami a trójka patrolowców przyglądała się im, sobie, lekarzowi który już kończył robotę i zbierał swoje rzeczy i coś mało wyglądali na zadowolonych.

- Gnojek. - burknął kierowca i splunął w ślad za odchodzącymi oficerami.

- Poczekaj aż się Elbert dowie, że zaczynamy jazdę z samego rana. - prychnął Travis zerkając gdzieś w ciemność sufitu i kładąc sobie ręce na biodrach.

- Kurwa przecież jak mamy nockę to przecież dzień powinniśmy mieć wolne nie? Regulamin to kurwa ich nie obowiązuje? - kierowca z pretensją wskazał na drzwi za którymi zniknęli oficerowie.

- No dobrze panowie, ja swoje zrobiłem. Spróbuje skorzystać z rady kapitana i spróbować się jeszcze przespać. - lekarz wstał i uśmiechnął się do wszystkich po czym znowu chwycił swój plecak i ruszył w głąb magazynu.

- Ej doc! - zawołał za nim kierowca. Lekarz zatrzymał się i odwrócił z pytającym wyrazem twarzy. - Miałeś ją skasować. - przypomniał kierowca wskazując na Lucę.

- A co zrobimy z tym? - kobieta w mundurze wskazała pytająco na ścierwo leżące na skrzyniach z wyraźną niechęcią malującą się na twarzy. - I z nią? - zapytała zerkając na obcą kobietę ale z mniejszą niechęcią niż okazała szponiastemu ścierwu.

- Dobra doc, to kasuj ją i wracamy do wyra. Bishop weź to wywal gdzieś na zewnątrz. Słyszałeś jaśnie pana porucznika, mamy mu nie zabrudzać posesji. A ty w ogóle masz jakiś śpiwór? - Travis w końcu opuścił głowę i rozdysponował kolejne polecenia.
Na końcu też zapytał Lucę o śpiwór. Medyk zaś wydawał się podobnie szczęśliwy z otrzymanego zadania jak Bishop ze swojego.

- Sam? Na zewnątrz? To wbrew przepisom. Ktoś musi mnie ubezpieczać, nie mogę pójść sam. Jak pójde sam a coś mi się stanie… - grubas z bokobrodami zaprotestował energicznie przed wykonaniem polecenia Travisa.

- Dobra kurwa bierz go. - prychnął zirytowany Travis wskazując na ścierwo i wyciągając znowu swoją latarkę. Obydwaj nałożyli znowu kaptury i większy z nich z niechęcią malującą się na twarzy złapał za truchło by je wynieść. - Stan, znajdź jej jakieś miejsce. - Travis rzucił do ostatniej z patrolu jaka została przy Luce. Ta pokiwała głową przesuwając spojrzeniem po jej sylwetce.

- Daj ze dwa naboje bo muszę coś pokazać w papierach, że wziąłem. - medyk chyba w końcu się namyślił ale mówił szybko i niechętnie jakby chciał jak najszybciej załatwić niewygodną sprawę i mieć to już z głowy.

Wyjście samemu w noc,bez nikogo kto zatruwa okolicę obecnością.Tylko deszcz, noc… i cicha samotność. Jak można było tego nie lubić, albo się obawiać? Na terenie w większości opanowanym przez współplemieńców… i jeszcze z ich cieniem za plecami. Seaver pokręciła głową, przysłuchując się całej wymianie zdań w milczeniu i tylko głaskała Sony’ego po boku, przyglądając się jak powoi się budzi. Liczyła jego oddechy, myląc się co i rusz, więc zaczynała od początku. Na pytanie o śpiwór pokiwała przytakująco… przy nabojach się zdziwiła. Podniosła mętny wzrok na lekarza, zupełnie jakby widziała właśnie białego kruka, albo pierwszego dorodnego jelenia po zimowym głodzie. rozsupłała sakiewkę przy pasie, odliczyła należność i podała medykowi z głuchym “dziękuję”.

- Przyjdź z nim rano na zmianę opatrunków. Znaczy nie teraz rano tylko jutro. Chyba, że zacznie się coś dziać to też przyjdź. - powiedział doktor na pożegnanie biorąc dwa naboje zapłaty i odszedł skąd przyszedł. W międzyczasie za zakapturzoną w peleryny dwójką zamknęły się wewnętrzne drzwi magazynu.

- Dobra, to będziesz spać z nami. Potem najwyżej coś ci poszukamy. - Stan popatrzyła chwilę na rozchodzące się sylwetki a potem machnęła ręką na Lucę by poszła za nią. Skierowała się w stronę ściany i jednego z ognisk przy skrzyniach. Z bliska widać było już zakutaną w śpiwór sylwetkę śpiącego Elberta.
- Ten to zawsze wie jak się ustawić. - warknęła trochę ze złością a trochę z zazdrością dziewczyna w mundurze. Potem nagle uśmiechnęła się niespodziewanie.
- Ale będzie miał pobudkę jak tylko Travis wróci. - powiedział z satysfakcją i zaczęła ściągać z siebie oporządzenie. - Rozbij się gdzieś tutaj. - rzuciła do Luki wskazując miejsce przy ognisku. - I coś zrób z tym zwierzyńcem. Wiesz, żeby nie latały i były cicho. - machnęła ręką w stronę stada brunetki. Sama kręciła się przy jednym ze śpiworów zdejmując kolejne mokre łachy.

Tropicielka wybrała najbardziej oddalony od reszty skrawek terenu, pilnując aby przynajmniej z dwóch stron coś chroniło jej plecy. ściana magazynu, sterta skrzyń. Dopiero wtedy rozłożyła na podłodze pierwszą warstwę koców wyciągniętych z juk. Kay stanęła przy ścianie, uwiązana do wystającego drutu zbrojeniowego i przykryta derką. Przy ogniu zaś wpierw na posłaniu wylądował Sony, przy nim Vito. Luca kręciła się, rozwieszając mokre ubrania na skrzyniach, żerdziach i wszystkim co znalazła. Obawiała się powrotu głośnej reszty, hałasów.
- Są cichsze niż… ludzie - mruknęła z przekąsem, moszcząc się pomiędzy dwoma włochatymi cielskami i całość konstrukcji nakrywając śpiworem. Karabin i pistolet też się tam znalazły.

Druga z kobiet na chwilę, dłuższą chwilę zawiesiła wzrok widząc jak ta obca, mości się w swoim śpiworowo - zwierzęcym gniazdku. Nago. Sama została w podkoszulku i bieliźnie i tak wpakowała się do śpiwora. Swoje ubrania też rozwiesiła po okolicy by się wysuszyły. Nie zdążyły zasnąć gdy przy ognisku pojawił się ruch i wrócili Travis z Bishopem. Stan podniosła nieco głowę ale nikt się nie odzywał. Do czasu aż wzrok Travisa nie spoczął na śpiącym Elbercie. A raczej porzuconych przez niego bezwładnie częściach ubrań i ekwipunku. Starszy szeregowy bez ceregieli pchnął swoim mokrym butem śpiącego tak mocno, że ten przetoczył się na drugą stronę budząc się od razu.

- Co jest kurwa?! - syknął mało przytomnie z mieszaniną zaskoczenia i strachu, tak typową dla kompletnie zaskoczonych i rozbudzonych ludzi. Stan prychnęła cicho ale nie otwierała oczu. Bishop z mozołem szykował się do rozdziewania i kolejnych etapów układania się do śpiwora.

- Kto to ma za ciebie zrobić? - Travis wskazał na porzucone łachy kumpla.

- Kurwa i dlatego mnie budzisz? Pojebało cię? - Elbert wydawał się zarówno wkurzony jak i rozczarowany powodem nagłej pobudki.
- Daj se siana Travis co? Rano to się posuszy, do rana i tak nie wyschnie. - powiedział ze złością próbując przeturlać się na swoje miejsce.

- Rano wracamy w tamtą ruderę. Saperzy mają ją wypalić by nic nie zostało. - Bishop z cieniem ponurej satysfakcji poinformował kumpla co przespał przy skrzyniach.

- Że co?! Mamy przecież nockę to dzień powinniśmy mieć wolne! Co za debil to wymyślił?! - złość Elberta wydawała się prawie wiernym odwzorowaniem złości obydwu kumpli gdy dowiedzieli się o tym samym przy skrzyniach.

- Stary. Jak chcesz leć do niego z reklamacją. Właśnie polazł się lulać. - Travis wskazał gdzieś w stronę gdzie po drugiej stronie magazynu odeszli oficerowie. Widząc i słysząc to wszystko Elbert ze złością uderzył w swój śpiwór potem z niechęcią się z niego wygrzebał i podobnie jak dotąd czyniła to reszta zaczął rozwieszać swoje ubranie do wysuszenia.

- Kurwa traktują nas jak czarnuchów do czarnej roboty. Niech sami tam jadą. Co za kurwa problem trafić? Cały czas prosto aż do podziurawionego domu z tym podziurawonym ścierwem… - mamrotał przy tym dając upust złości. Travis i Bishop w tym czasie zdołali się już rozebrać do koszulek i bielizny więc mogli wreszcie zagrzebać się w swoich śpiworach.

Ludzie robili tyle hałasu, całkowicie niepotrzebnego. Dochodziła wilcza godzina, wciąż mieli czas aby trochę odpocząć. Do tego należało się zamknąć i spać - niby proste, ale jak widać skomplikowane. Luca zaciskała powieki aż w końcu dała sobie z tym spokój. Zamiast tego w milczeniu wykopała się z legowiska i na palcach przeszła do stojących nieopodal juków. Otworzyła je i po krótkich poszukiwaniach zamruczała cicho, wyciągając ostrożnie długie, beznogie stworzenie o łuskowatej skórze. Uśmiechnęła się do niego, gładząc rogowaty łebek, a potem owinęła je wokół szyi i ramienia, przyglądając się jak żmija bada powietrze językiem. Musiała spać, bo poruszała się leniwie i powoli, czyli jak przez większość życia. Z ostatnim członkiem stada wróciła do posłania, układając się od nowa do snu z tym, że gadzinę złożyła w nogach legowiska.
- Gambel - burknęła w powietrze, pokazując gada - Lubi ciepło… nie powinna do was przyjść. Spokojnie… kąsa jak gdy się nerwowo wierzga.

- Jak przypełznie do mnie rozwalę jej łeb.
- burknął w końcu Bishop po dłuższej chwili konsternacji całej trójki mężczyzn. Spojrzeli w stronę ruchu pewnie odruchowo ale gdy ujrzeli wychodzącą z posłania kobietę która podeszła do juków, postała przy nich a potem wróciła z powrotem i do tego nago a potem nago z wężem to coś jakby nie mogli od niej oderwać wzroku. Do czasu aż w końcu odezwał się kierowca.

- A właśnie. Zapomniałam wam powiedzieć. Ona śpi bez ubrania. - powiedziała znowu z zamkniętymi oczami Stan lekko machając głową w stronę posłania Luci. Do tego uśmiechała się szelmowsko na twarzy.

- No nie da się ukryć. - powiedział w końcu Travis zagrzebując się w swoim śpiworze.

- Ej to super! Ja jestem za! - Elbert wydawał się jedyny któremu zakłopotanie uległo radości. - Słuchaj mała, zostaw żmiję bo cię pokąsa czy co. Chodź do mnie, pogrzejemy się a ja mam wygodny śpiwór. Specjalna edycja, superciepły, chodź, sama zobaczysz! - zachęcająco poklepał swój śpiwór i rozchylił go zapraszająco do środka.

- Kąsa tylko na rozkaz - Seaver ułożyła się wygodnie, nakrywając trzy ciała śpiworem - Dobrze. Będzie ci wygodnie spać. Tu mi ciepło… i wolę sprawdzone węże. - coś w jej twarzy drgnęło, prawie jak uśmiech - Ten nie wpełza gdzie nie trzeba i bez pytania… mały.

Poza natrętem pozostała trójka jak się nie roześmiała to chociaż prychnęła z rozbawienia. Zaczął coś mówić i nawet się podniósł chyba by podejść do Luci bliżej ale Travis był szybszy.
- Chcę się przespać do rana. Jak mi będziesz to utrudniał to przypomnę sobie, że wóz właściwie wymaga strażnika. - powiedział podnosząc głowę i zerkając na stojącego przy nim kumpla który właśnie miał minąć jego śpiwór.

- No weeźź… Chyba byś mnie nie wygnał na dwór w tak chujową pogodę co? Swojego najlepszego kumpla? Z powodu takiej błahostki? - Elbert wydawał się być i oburzony i zaskoczony wypowiedzią kumpla. Albo sprawdzał jak bardzo mu na tym wszystkim zależy.

- Mam dość. I chcę spać. Chcesz mi nadal przeszkadzać? - kumpel zapytał kumpla i przez chwilę mierzyli się wzrokiem. W końcu Elbert chyba jednak wolał nie ryzykować bo wyrzucił ramiona w powietrze i wrócił do swojego śpiwora.

- Tylko żartowałem nie? A w ogóle to ty właśnie spać po nocach ludziom nie dajesz, budzisz ich i w ogóle… - zaczął mamrotać gdy zagrzebywał się w swój śpiwór aż w końcu wszystko zlało się w trzask ogniska, przytłumione bębnienie kropel o ściany i dach i słyszalny gdzieś w tle szum padającego poza ścianami deszczu.

Do tego odgłosy typowe dla obozujących większa grupą ludzi. Oddechy, chrapanie, skrzypienie, czasem przyciszony głos, stukanie. Wszystko to w połączeniu z aurą i wydarzeniami ostatniej nocy i dnia bardzo skutecznie usypiało. Luca miała czuwać, pilnować... ale wystarczyło pięć minut i padła nieprzytomna, a jej ostatnią sensowną myślą było że Vito wciąż czuwał i powinien ja obudzić zanim będzie za późno.


 

Ostatnio edytowane przez Driada : 30-08-2018 o 02:47.
Driada jest offline  
Stary 02-09-2018, 01:28   #643
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Każde spotkanie doprowadza do rozstania i tak zawsze będzie, dopóki życie jest śmiertelne. Nic nigdy nie było na zawsze, zwłaszcza gdy trudniło się zawodem związanym z wojną i cierpieniem, oraz znajdowało pośrodku konfliktu zbrojnego w czasie jednej wielkiej niewiadomej. Obejmując Tony’ego, trzymając kurczowo jego mundurową bluzę, bawiąc się bezmyślnie troczkami od przeciwdeszczowego płaszcza, Alice w sercu czuła pustkę. Zimna, czarna dziura powiększała się w postępie geometrycznym, powoli wypełniając niewielkie ciało aż pod czubek rudej grzywki. Pusta skorupa uśmiechała się jednak, żartowała. Obiecywała obco brzmiącym głosem, że wszystko będzie dobrze. Jeszcze się spotkają, już niedługo. Tylko Runnerzy coś załatwią, a potem wrócą. Do siebie - ona i on.
Udawała brak lęku, pogodę ducha, prosiła aby on uważał tak samo, jak on prosił o to ją… oboje jednak wiedzieli że w praktyce wyjdzie jak zwykle. W tym również byli podobni: dwumetrowy Pazur i półtorametrowa lekarka. Robili co musiało zostać zrobione, kładąc własne dobro na bok, bo tak trzeba.
- Też cię kocham tato… - objęła go ostatni raz, gubiąc dwa uderzenia serca, zaś rozłąkę fizyczną odczuwając na podobieństwo ciosu w żołądek. Ciężko szło nie myśleć o prostej, mało skomplikowanej prawdzie: właśnie mogli widzieć się po raz ostatni i to w chwili, kiedy wreszcie się odnaleźli. Jedna doba - tyle udało się im dla siebie wyrwać. Parę godzin pełnych radości, smutku, śmiechu, goryczy… wspólnego życia we dwójkę, gdy świat nabiera nagle barw i intensywności dzięki przezywaniu go z drugą osobą.
- Ty również na siebie uważaj. Pamiętaj proszę o zmianie opatrunku i dbaj o resztę… jeśli nie wrócimy do jutra znajdź Kate. Jest dobrym lekarzem… i dobrym człowiekiem. Pozdrów ją ode mnie - dopowiedziała, gdy czyjeś ręce porwały ją do góry, prosto na transporter. Uśmiechała się czule, z nadzieją, a pod maską spokoju czuła ból pękającego serca. Oboje znali tę grę aż za dobrze. Żegnając się lepiej zapamiętać uśmiech na twarzy na najbliższej osoby, niż potok łez oraz jawny strach. Tak prościej, pamiętać to co dobre, gdyż pamięć pozostawała czasem jedynym czynnikiem utrzymującym umysł człowieka w ryzach i niepozwalającym do końca zwariować.

Jeszcze chwilę, szybko blednące plamy twarzy, nieco rozmazane ruchy dłoni, ledwo widoczna sylwetka, wreszcie zamazany cień już prawie nie do odróżnienia na tle lejącej się z nieba kurtyny deszczu. Wreszcie został tylko warkot silnika pojazdu, zgrzyt gąsienic i wstrząsy kanciastego pudła jakim podróżowali. Wewnątrz pudła było prawie idealnie ciemno. Ciemności rozjarzały głównie ogniki papierosów. Słychać było czasem urwane przekleństwo czy jęk gdy ktoś uderzył głową o ścianki tego pudła. Jechali głównie w takt wywrzaskiwanych przez Nixa komend. Siedząc przy górnym włazie musiał krzyczeć nachylając się w stronę włazu by załoga wewnątrz mogła go usłyszeć i przekazać kierującemu we wnęce Guido kierunek jazdy. Pazur za dużo jednak się nie nakrzyczał bo kazał jechać główną drogą aż powie by skręcać.

Jechali więc tą główną drogą co dla osób wewnątrz było dość abstrakcyjne. Widzieli bowiem tylko albo czerń nieba nad sobą albo czasem jakieś mijane konary przydrożnych drzew. Za to wewnątrz tak nie wiało, padało tylko przy rufie przez otwarty właz aż wreszcie jeszcze działały grzejniki co pozwalały chociaż przytulić się do czegoś ciepłego. Naturalnie para Bliźniaków umiała się ustawić i skitrała sobie miejsce gdzie te grzejniki działały a nawet pomiędzy sobą znaleźli miejsce dla rudowłosej lekarki.
- Siadaj i zajaraj. Bo ci nos odmarznie i jak będziesz wyglądać? - Hektor skorzystał z tego, że Paul posuwał w bok jakiegoś innego Runnera by zrobić dla niej miejsce i wsadził jej w wargi swój papieros.

- Pewnie kurwa niesymetrycznie. - odparł białas sapiąc bo coś chyba nie szło kolegi z bandy przepchnąć tak lekko.

Sprawdzało się powiedzenie, że kto jak kto, ale para Słoneczek wypłynie na powierzchnię nieważne jaka burza toczyła okolicę. Widząc ich zamazane mrokiem sylwetki Savage kierowała się bardziej na dźwięk ich głosów, ostrożnie posuwając ciało do przodu aż znalazła się w odpowiedniej odległości. Z ulgą przypadła do grzejnika, od razu przytykając do niego zgrabiałe dłonie, które już chyba zapomniały co to znaczy pełne czucie.
- Dziękuję skarbie - wymamrotała, przyjmując papierosa i zaraz zaciągnęła się chciwie, jakby chmura dymu mogła ukryć wszelkie troski. - Jestem wzruszona waszą troską, niestety odmrożeń nie jest tak łatwo się nabawić. Trzeba przejść parę etapów - uogólniła, darując parze komediantów przydługi wykład medyczny, bo i po co? W końcu miała tyle nie gadać kosmicznych bzdur dla dobra psychicznego swego oraz reszty rodziny - Wpierw dany fragment, w tym przypadku nos, sinieje, potem czernieje. Wdaje się gangrena, czyli martwica… a na koniec dopiero odpada. Prędzej zapalenie płuc, grypa. Ewentualnie w odwodzie choroba świętego wita patrząc co tu się ostatnio wyprawia - dokończyła z czymś na kształt żartu, przekręcając głowę i kładąc ją Hektorowi gdzieś na wysokości bicepsa. Policzek załaskotała mokra skórzana kurtka.. ale i tak było dobrze.

- Wiesz, po ciemku to wszyscy kolorowi są czarni. To trzeba uważać. Nawet nie zauważysz jak ci coś zacznie czernieć. Chwila moment i już czegoś nie masz. Tak to już z nimi jest. - Paul odezwał się tonem znawcy z drugiego boku Alice. Gdzieś obok z ciemności dobiegły krótkie śmiechy i chichoty z tego słabo zakamuflowanego przytyku. Drugi z Bliźniaków oczywiście nie mógł puścić tej zniewagi płazem.

- No tak, tak typowe, on się na tym zna i wie o czym mówi. O tym odpadaniu. Jemu już dawno wszystko co miało odpaść to odpadło. Zresztą jak co drugiemu białasowi. No nie to co u nas, południowców. Chcesz sprawdzić? Mówię ci pierwszorzędny towar. - Latynos gładko przeszedł do kontrataku i drążenia standardowego brzytewkowego tematu. W efekcie kolejnej potyczki w tej niekończącej się bliźniakowej wojnie przez wnętrze transportera rozeszła się kolejna fala śmiechów i buczenia. W końcu u Runnerów biali byli w zdecydowanej większości nad wszystkimi innymi nacjami.

Ciężkie westchnienie lekarki miało w sobie tyle powagi, że w żaden sposób nie mogło być poważne. Trzymała jednak fason, nie wychodząc z roli bycia małą, rudą upierdliwością z kosmosu. Zresztą w ciemnej puszce amfibii, jadąc na teren objęty działaniami zbrojnymi, po ciężkiej przeprawie z tworami Molocha… cóż. Każdy zasługiwał na chwilę oddechu, oderwania o problemów na rzecz zwykłego śmiechu.
- Hektor, skarbie - powiedziała powoli, unosząc kark aby móc spojrzeć do góry, gdzie ciemna plama twarzy Latynosa. Uśmiechnęła się do tego uprzejmie, ostatkiem sił hamując parsknięcie - Doskonale wiem co tam masz,ba! Mam to nawet udokumentowane - pokiwała karkiem zgadzając się z wypowiadanymi słowami - Fotorelacja, dla potomnych… tylko wiesz. Zimno było kiedy ściągaliście ciuchy tam na postoju. Nie wiem czy chciałbyś, aby ewentualni potomni ujrzeli akurat ten moment i rozmiar twojego oprzyrządowania. Pamiętasz co mówiłam o mechanizmie obronnym kurczenia?

- Jakiego kurczenia? O czym ty nawijasz Brzytewka? Mi się nic nie kurczy. Ani nic nie odpada.
- Hektor zdawał się kompletnie nie tracić rezonu. Można było odnieść wrażenie, że większość jak nie wszyscy pasażerowie wewnątrz odbijającego się na drodze pudła aluminium przysłuchują się z ciekawością rozmowie. Co było możliwe gdyż nikt inny w tej chwili nie rozmawiał. A jak już to tak, że i tak nie było go słychać więc na jedno wychodziło.

Wtedy z zewnątrz Pazur krzyknął, że trzeba skręcić. Polecenie powtórzono i po chwili maszyna rzeczywiście nieprzyjemnie zgrzytnęła robiąc zakręt. Całkiem inaczej niż pojazd kołowy, brakowało mu tej płynności i gracji kołówki. W zamian przypominało to nieprzyjemne szarpnięcie całym pojazdem na boki i zaraz potem w tył gdy maszyna po wirażu szarpnęła do przodu wznawiając podróż w nieznane. Teraz musieli jechać przez jakiś las bo nad otwartym, górnym włazem cały czas było widać jakieś czubki drzew. Czarne na tle nieco mniej czarnego nieba. Tylko deszcz nadal lał tak samo.

- Szkoda, że musieliśmy zabrać Plakatowego. No ja rozumiem Czachę, jest kozacka no ale on? To już ta focza ze snajperą byłaby fajniejsza. Nie wiem czemu nie mogliśmy jej zabrać zamiast niego. - Paul zwierzył się ze swoich przemyśleń patrząc przez kanciasty otwór w dachu pojazdu gdzie jednym z cieni był pewnie Nix a gdzieś obok pewnie była Czacha. Ale w tych warunkach nie dało się rozpoznać kto jest kto.

- Kurczenia przyrodzenia w ujemnych temperaturach otoczenia - Brzytewka bardzo chętnie wyjaśniła nieścisłość, klepiąc się wymownie po klapie kurtki - Mam wszystko udokumentowane, ale nie martw się. To całkowicie normalne, chociaż ten odprysk koło lewego jądra dałabym do przebadania pod kątem zmian nowotworowych - nagle spoważniała, przecierając twarz wierzchem dłoni. Potem nastąpiło szarpnięcie przez które niewielkim ciałem zarzuciło i wylądowało na drugim Bliźniaku, tym jaśniejszym.
- Paul kochanie - lekarka zwróciła się do niego równie uprzejmie co do jego brata - Nix jest porządnym, dobrze wyszkolonym żołnierzem, na którym można polegać. Oddany sprawie, sprawny motorycznie ponad średnia uliczną. Do tego sympatyczny, zabawny i teraz to część rodziny, więc czy przypadkiem… nie brał udziału w akcji na kutry? - zadała pytanie by zaraz sama na nie odpowiedzieć - Nie stchórzył, nie posikał sie w spodnie. Wykonał z Milly powierzone im zadanie, dał radę. Daleko mu do szczekacza, woli czyny. Moglibyście więc, tak dla higieny mentalnej i wykazując niezmierzone pokłady empatii tkwiące w was, o czym jestem szczerze przekonana, zdobyć się na ten tytaniczny wysiłek i zająć się czymś konstruktywnym, miast wałkowaniem tego samego tematu nie bacząc na zmianę perspektywy? Byłabym niezmiernie wdzięczna - zakończyła z uśmiechem.

Obydwaj Bliźniacy na jakiś czas zamilkli. Zupełnie jakby wcale nie było po ich myśli to co Brzytewka wygaduje.
- Widzisz co narobiłeś? Dogadały się. To przez ciebie. Teraz obie go bronią. - Hektor w końcu nie wytrzymał i nerwowym ruchem odpalając kolejnego skręta zwrócił się do swojego kumpla. Nawet bez widoczności twarzy i wzroku wszyscy wewnątrz zgrzytającego pudła wiedzieli, że mówi właśnie do niego.

- To przez niego. Jest taki żałosny, że je na litość bierze. I głupieją od tego. Na pewno to to… - Paul też zaciągnął się swoim skrętem gdy próbował wyjaśnić zachowanie dziewczyn gdy chodziło o Pazura.

Nie wiadomo ile by to jeszcze trwało bo maszyną znowu wierzgnęło, po chwili jeszcze raz i w końcu się zatrzymała. Guido odwrócił się do wnętrza wozu i zawołał
- Dojechaliśmy! Odpinać łodzie! No już, jeszcze z godzina przez same jezioro zejdzie! A świt już tuż tuż! - ponaglił bandę i przez blachy przeszły odgłosy uderzeń od butów, kroków i dłoni gdy ludzie zeskakiwali z wozu i próbowali uwinąć się z powierzonym zadaniem jak najszybciej. - Za jedną fajkę chcę mieć obie łodzie na wodzie! - krzyknął do nich kierowca transportera i jednocześnie szef bandy. I rzeczywiście przez pomruk silnika dało się dostrzec mały ogienek z zapalniczki lub zapałki który odpalił skręta.

Rodzina spięła się i zaraz wewnątrz i na zewnątrz metalowej puszki zaczął się ruch. Alice starała się skulić w miejscu, dając szansę na wygodniejsze przejście koło siebie. Czekała cierpliwie aż gangerzy wyjdą w mrok nocy - ci którzy byli w stanie pracować. Ranna para komediantów raczej nie kwalifikowała się do robót siłowych.
- A nie wpadliście na pomysł, że widzimy w nim to, czego wy tak usilnie staracie się nie dostrzec? - spytała niby Słoneczek, ale reszta i tak słyszała.

- No to fakt. Właśnie przecież cały czas o tym mówię. - zgodził się zaskakująco zgodnie Latynos wydmuchując przez zęby dym. Musiał przepuścić Guido który minął ich mrucząc coś, że nic stąd nie widzi. Wspiął się na dach pudła na gąsienicach i sądząc po odgłosach na stojąco coś obserwował.

- Nie, no właśnie chujowo mówisz. Jak zwykle. Wszyscy widzimy to samo tylko one inaczej reagują. Wiesz, jak taki zmokły kociak, i laski zaraz sikają po nogach, że taki słodki i żałosny. No a my jak jesteśmy prawdziwymi facetami, znaczy to to może tak nie do końca, no to widzimy z nim sprawę we właściwy sposób. - Paul skorzystał z okazji, że się w transporterze zrobiło nieco puściej to wyciągnął do przodu nogi na ile mu się udało. Pod tym ruchem jego butów słychać było jak pluska woda jaka zebrała się na dnie wozu.

- On też jest prawdziwym facetem. Fakt potwierdzony… w ubraniu i bez - dziewczyna parsknęła, aby spoważnieć zaraz potem - Nie nosi naszej kurtki, rozumiem. Zna się na paru rzeczach… to też ogarniam. Ale nie jest wrogiem, stoi po naszej stronie. Teraz został mężem Milly. Słuchajcie - ściszyła głos, obserwując otwór pod sufitem przez który przeszła jej lepsza połowa - Na pewno by się ucieszyła, gdybyście z niego zeszli choć trochę. Wiadomo nigdy nie będzie tak zacny jak ktoś od nas, przykładowo wy - zwróciła się do rozmówców bezpośrednio, wodząc oczami od jednej sylwetki do drugiej - Jednak mamy teraz tyle na głowie, że zdjęcie choć jednego problemu będzie niczym zbawienie. Milly też będzie lżej, gdy nie będzie musiała co chwila latać między wami i pilnować abyście się nie pożarli za bardzo. Czy wielkim nietaktem będzie jeśli poproszę was o pomoc z pudłami? - zmieniła nagle temat o sto osiemdziesiąt stopni, wskazując na pakunki na ławce.
- Tata podzielił się z nami żywnością i lekami… są bardzo ciężkie, a wiecie jak to u mnie wygląda z noszeniem - skrzywiła się nieznacznie - Sama nie dam rady ich podnieść. Pomożecie proszę?

- A gdzie chcesz je przenosić? Przecież zostajemy tutaj aż do Bunkra. Chyba, że to pudło się wcześniej rozkraczy.
- Bliźniacy zdawali się znacznie bardziej skorzy to podjęcia nowego wątku niż kontynuowania starego. Z zewnątrz przez pomruk zostawionego na jałowym biegu silnika który nieco trzęsł transporterem i wdzierał się denerwująco w uszy nawet na tak leniwych obrotach dało się słyszeć chlupoty, stukania, ponaglające głosy ludzkie, nawoływania i przekleństwa. Wszyscy zdawali się śpieszyć tam na zewnątrz.

- To nie płyniemy łodziami? - tym razem w głosie leakrki dało się słyszeć niepewność i zagubienie. Podrapała się po nosie, by finalnie wzruszyć ramionami - Myślałam że po to Kłaczek kazał je odpinać… bo się przesiadamy. - odkaszlnęła nawet nie próbując kryć zakłopotania - Cóż… chyba to będzie najwygodniejsza opcja, na pewno skoro właśnie ją Guido zastosował i… wygłupiłam się, no nie? - dokończyła godząc się z losem. Nie pierwszy i nie ostatni raz waliła gafę, chłopaki zapewne już się przyzwyczaili.

- Bo za mało jarasz. I za bardzo się przejmujesz. Miej wyjebane a będzie ci dane. - latynoski Bliźniak uspokojony zmianą tematu i nastroju rozmowy podzielił się z młodszą funfelą mądrością, życiową z detroickich ulic.

- Noo… - Paul ograniczył się do krótkiego potwierdzenia pozwalając sobie wydmuchnąć długą, leniwą smugę gandziowego zielska. Z zewnątrz pośród głosów dało się rozróżnić głosy Guido i Nixa. Widocznie rozmawiali o czymś ale nie dało się zrozumieć o czym. Po odgłosach i głosach z zewnątrz dało się poznać, że pierwsza łódź już musiała kołysać się na falach.

Wedle bliźniakowej filozofii remedium na rude bolączki było równie proste, co bezbolesne: więcej jarania, mniej trosk, lecz jak osiągnąć stan constans, gdy w okolicy świstały kule i trwała wojna?
- Kocham was - mruknęła cicho, wzdychając ciężko. Podniosła się z ławki, patrząc gdzieś do góry, choć nie wiedziała w sumie na co i niewiele ja to obchodziło - Nie da się nie przejmować kimś kogo się kocha, to nielogiczne i niewykonalne - przerwała, biorąc porządny nikotynowy wdech i zaraz potrząsnęła głową, transportując swoje półtora metra pod właz.
- Potrzebujecie… ekhem - powiedziała do pary na włazie. Szybko jednak się zmitygowała, zanim słowo “pomoc” zawisło w powietrzu. Kiepska była z Alice pomoc, przynajmniej pod kątem fizycznym przy pracach manualnych innych niż leczenie - Wszystko w porządku?

- Chuja widać.
- odpowiedział niezadowolony Guido i wyrzucił peta gdzieś za burtę wozu. Poszybował kometą aż zniknął w ciemnościach. Mafioz spojrzał gdzieś w bok a reszta chłopaków musiała już naszykować i długą łódź bo dali znać odpowiednimi krzykami. Szef kazał wsiadać i na transporterze teraz zrobiło się już całkiem luźno gdy nadmiar gangerów wrócił znowu do łodzi, podobnie jak to miało miejsce na rzecznym odcinku powrotu z bagien.

Czarnowłosy mężczyzna w skórzanej kurtce schylił się nad włazem i zeskoczył do środka.
- Zbieramy się! Pokierujcie mnie bo z tyłu to już w ogóle nic nie widzę w tym pudle! - krzyknął do tych nielicznych co zostali na dachu transportera. Odpowiedziały mu potwierdzające okrzyki gdy on w tym czasie złapał swoją żonę i położył swoje dłonie na jej ramionach. - A ty uważaj. Nie zgub mi się znowu. Będzie trochę bujać, ale nie przejmuj się, jak płynęliśmy tutaj to wydawało się, że lada chwila to pudło pójdzie na dno. To tylko tak buja, nic więcej. Jeszcze tylko to jezioro, a potem już jesteśmy u siebie. Na Wyspie będziemy mogli odpocząć. Ale jeszcze kawałek. Jeszcze ostatni kawałek. Jeszcze nie teraz. - powiedział trzymając ją mocno za ramiona i patrząc z góry na jej twarz. Pochylał ją w prawie całkowitych ciemnościach więc Alice z trudem widziała nieco jaśniejszy owal jego twarzy. I to jak patrzyła kątem oka bo na wprost wzrok zdawał się rozmywać obraz jakimiś ciemnymi plamami.
- Trzymaj się Alice, jeszcze tylko kawałek. - powiedział jeszcze ciszej i zbliżył swoją twarz do jej twarzy by ją pocałować. Pocałunek przeszedł w objęcie gdy przytulił do siebie mniejsze ciało i tak chwilę stali, w deszczu pod otwartym włazem transportera w milczeniu, pośród jarających się ogników papierosów po bokach i odgłosach dobiegających z zewnątrz. Jedna magiczna minuta, kiedy świat zgapił i przez garść sekund pozwolił na normalność w miejsce chaosu.

Dotyk, ciepło i słowa - bliskość zbierana na zapas, upewniająca że to co wyczyniają ma sens. Pozostała część rodziny nie przeszkadzała, nie komentowała ani nie wyrażała oburzenia bądź pogardy. Traktowali ich jak coś normalnego... chyba też już przywykli.
- Nie martw się, dam radę. Damy radę. Uda się... tylko bądź obok i nigdzie nie odchodź- dziewczyna odszeptała, gładząc zarośnięty policzek u góry. Czułość i miłość w oczekiwaniu na wojnę.

W końcu doszło do środka wyraźny okrzyk, że gotowe. Mąż więc puścił żonę, schylił się i po omacku wrócił do swojej wnęki kierowcy. Chwilę potem silnik zwiększył obroty i maszyna znów ruszyła do przodu. Przez chwilę wydawało się, że gdzieś spada, runie w dół nie wiadomo jak głęboko ale zaraz rozległ się odgłos potężnej fali i maszyna zwolniła. Znów dało się wyczuć i usłyszeć odgłos fal uderzających o burty. Lekarka usiadła na miejscu między parą komediantów, trzymając się kurczowo ich obu to naraz, to na zmianę, zależało od stopnia bujania. Uśmiechała się i żartowała. Pusta skorupa, z czernią rozlaną wewnątrz klatki piersiowej. Obiecywała obco brzmiącym głosem, że wszystko będzie dobrze... tylko jak to osiągnąć? Savage jeszcze nie wiedziała, lecz jedno było pewne - odpowiedź na owe kluczowe pytanie musiała znaleźć szybko. Póki jeszcze mieli dla kogo walczyć i dla kogo się starać.

 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 09-09-2018, 14:31   #644
 
Leminkainen's Avatar
 
Reputacja: 1 Leminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputację
-Ano, się porobiło - mruknęła Nico patrząc w ogień. -spróbuję się przespać, i tak mieliśmy się zmieniać
 
__________________
A Goddamn Rat Pack!
Leminkainen jest offline  
Stary 10-09-2018, 04:44   #645
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 86

Pell; lotnisko; magazyn; Dzień 9 - przedświt; deszczośnieg; b.zimno.




Luca Seaver



Przedświt. Niby jeszcze noc, ciemno jak w nocy ale już dało się wyczuć nowy dzień. Ten dzień zapowiadał się zimnie i dżdżyście podobnie jak ostatnia noc. Pierwsze co budziło ludzi tego nowego dnia to monotonny, nieprzerwany stukot kropel deszczu o dach. Było zimno jak w zimie i nikt z własnej woli pewnie nie miał ochoty wyłazić z nagrzanego, cieplutkiego śpiwora w ten mokry chłód. Czwórce żołnierzy też nie było do tego śpieszno ale jednak był pewien czynnik który ich motywował do ruszenia się z ciepłych kokonów. Coś co było silniejsze niż potrzeba przebywania w cieple. Zapach jedzenia. Świeżego, ciepłego jedzenia, pieczonego, gotowanego, prawie gotowego do użycia. Głód szybko zmotywował do działania grupkę mundurowych.

- Ooo… Co tam masz? Jedzenie? Dla kogo tyle nagotowałaś? - Travis wygrzebał się ze śpiwora pierwszy i zabijając ramiona pokicał trochę niezgrabnie do ogniska, gara i kucharki. Zajrzał ciekawie do środka gara i gwizdnął z uznaniem.

- Co tam jest? - zapytała Stanley podskakując w miejscu gdy na gołe nogi próbowała założyć spodnie. A, że żołądek jednocześnie ciągnął ją w stronę ogniska i gara na niej więc jednocześnie próbowała trochę pokicać w stronę ognia. Całościowo więc wyglądała ta jej kicanina dość pociesznie.

- Szama. - odparł Elbert też wyskakując ze swojego śpiwora i dobiegając do Travisa i Luci. Równie chciwie i ciekawie zajrzał do środka gara jak przed chwilą jego kumpel.

- Kawa. Dzięki Bogu. Zabiłbym za kubek kawy. - kierowca z bokobrodami i rudawym zarostem najmniej zgrabnie i najwolniej wygrzebał się z posłania i zaczął od sięgnięcia po papierosa i założenia butów.

- Zaraz… A czemu jesteś ubrana? No weeeźźź! A wczoraj tak już dobrze ci szło… - Elbert nagle przeniósł wzrok znad prawie gotowego śniadania na kucharkę i chyba wreszcie dostrzegł zmianę w jej stroju od czasu gdy ostatnio, pewnie ledwie z godzinę, dwie czy trzy temu, widział ją w całkiem innym stroju gdy kładli się spać.

- Weź El wyluzuj, w taki ziąb to cycki by zaraz zamarzły. - wysapała Stanley dopinając wreszcie spodnie i wciskając w nie koszulkę. A, że stanęła tuż przy ognisku i garze jak jej kompanie to El wykorzystał okazji by spojrzeć na ten wspomniany fragment kobiecej anatomii.

- A tobie zamarzły? Wiesz, mogę ci pomóc je rozgrzać. - Elbert zaoferował jej ochodzo swoją pomoc. Zanim dziewczyna odpowiedziała skulił się od uderzenia gdy potężna dłoń kierowcy trzepnęła go w potylicę.

- Może mi pomożesz? Chyba mi fiut odmarzł. - zapytał kładąc mu opiekuńczo swoje ramię na jego ramieniu a drugim wskazując na swoje gacie bo jako jedyny pozostał bez spodni. Nastąpiła chwila zamieszania gdy cała czwórka zaczęła się albo śmiać, albo tłumaczyć, grozić i przekomarzać by wreszcie zasiąść do śniadania. Humory tym niespodziewanym podarkiem od losu jakie sprezentowała im obca jaką zgarnęli do obozu ledwie kilka godzin temu stopniała gdy dotarło do nich jaka panuje pogoda i że będą musieli tam niedługo moknąć i marznąć. Sprawa się pogorszyła gdy Karl poszedł sprawdzić co z samochodem i gdy wrócił oznajmił, że deszcz pada jak padał. Nadal pizga jak pizgało. A do kompletu zaczęło sypać śniegiem.


---



Luca wstała pierwsza. Jak pozostała czwórka spała ciężkim, zmęczonym snem. Jak i większość ludzi w magazynie. Ale nie wszyscy. Widziała kilku strażników na marznącej warcie. Poza tym pierwsze skowronki nowego dnia też już z wolna zaczynały się budzić i poruszać. Część robiła to co ona czyli szykowała śniadanie, inni palili papierosy, grzebali w plecakach czy czyścili broń. W miarę jak kolejno obrabiała królika, szykowała przyprawy i warzywa budziło się coraz więcej osób. Widziała, że przyciąga ciekawskie spojrzenia, ktoś nawet machnął jej głową jak na przywitanie ale nikt do niej nie podszedł ani nie próbował rozmawiać.

Potem było jeszcze więcej spojrzeń w miarę jak z gara roznosił się zapach gotującego się jedzenia. Jeśli jej się nie wydawało to chyba tylko z “jej” ogniska pachniało tak barwnie i smakowicie. Wcześniej miała problem z wodą. Przy sobie miała jej za mało na tak duży posiłek. Strażnik przy wyjściu nie pozwolił jej co prawda wyjść z magazynu ale za to wskazał jej na plastikowe pojemniki z jak się okazało czystą wodą z jakich mogła skorzystać. Dzięki temu mogła dokończyć planowane śniadanie tak jak chciała. Przez szczelinę w ścianie magazynu mogła rzucić okiem na zewnątrz. Jeszcze było ciemno i padało. Ale zorientowała się, że teraz padało razem ze śniegiem. No a potem zaczęła się budzić czwórka patrolowców.





Czwórka żołnierzy zaczynała się niechętnie ubierać i zbroić szykując się do porannego patrolu. O dziwo jako jedyny radosny się wydawał Elbert. Zupełnie jakby śniadanie pozwoliło mu spojrzeć na świat, nawet tak mokry i zaśnieżony, z lepszej i cieplejszej perspektywy. Travis wydawał się cierpieć w ponurym milczeniu, Stan wyglądała na zirytowaną jak nie sytuacją to paplaniną Elba a Karl marudził, że ten patrol jest wbrew regulaminowi.

Humoru nie poprawiła informacja, jaką przekazał Travis gdy wrócił gdzieś z głębi magazynu po rozmowie z jakimiś innymi żołnierzami, że ma nimi wszystkimi dowodzić “Księciuniu”. Stanley się skrzywiła niechętnie, Karl splunął w ognisko a Elb zamamrotał jakieś przekleństwo. On jednak wystrzelił z tym pomysłem jaki zaskoczył w pierwszej chwili chyba wszystkich.

- A może niech ona jedzie z nami? - wskazał na brunetkę po drugiej stronie ogniska. Przez pozostałą trójkę przeszedł dreszcz konsternacji.

- Stary mówił, że ma zostać tutaj. - zauważył gruby Karl zerkając gdzieś na drzwi po drugiej stronie magazynu gdzie wczoraj zniknęli oficerowie.

- Ale mówił tak wczoraj w nocy i chodziło mu o noc. Nic nie mówił o dzisiaj nie? - Elbert wydawał się zapalić do tego pomysłu i bronić go jak własnego dziecka.

- A jak zwieje? Słyszałeś starego on myśli, że ona może być szpiegiem. - druga brunetka zawahała się przypominając to o czym rozmawiali przy skrzyniach kilka godzin wcześniej.

- Niech zostawi tu tego konia i resztę. To będzie wiadomo, że wróci. Jak nie no to się zrobi z nich mielonkę i hot dogi. - Elbert nie widział problemu luźno wskazując na czarne psowate Luci i zaparkowanego przy ścianie konia. Pozostała trójka popatrzyła się na Lucę z zastanowieniem rozważając “za” i “przeciw” takiej propozycji.




Wyspa; południowa plaża; transporter; Dzień 9 - przedświt; deszczośnieg; b.zimno.




Alice Savage



- Kurwa mać… - jęknął któryś z gangerów gdy wystawił majaczącą plamę dłoni w ciemność pośrodku ładowni transportera. Po chwili uzyskał potwierdzenie. Oprócz tego, że nadal padało to jeszcze zaczęło sypać śniegiem. Ciemność nocy dalej zdawała się niezgłębiona. Ktoś powiedział, że może i lepiej bo jak Guido mówi, że nic nie widzi to ich pewnie też będzie trudno dostrzec.

Napięcie powoli opadało stopniowo wyparte przez znużenie, zmęczenie i zimno. Sprzyjały temu monotonny warkot silnika który zagłuszał większość odgłosów i utrudniał jakiekolwiek rozmowy. Trzeba było mocno podnieść głos by być usłyszanym przez sąsiada i krzyczeć by porozumieć się z kimś dalej. Do tego fale monotonnie kołysały w większości zatopionym wozem, szumiały rozbijając się o jego zewnętrzne pudło. Nawet mieszkańcy Detroit w końcu przestali non stop zerkać na otwarte w dachu włazy przez które wciąż wpadał deszcz, teraz jeszcze śnieg a do tego co chwila jakiś rozbryzg fali.

Jeden z gangerów chciał w końcu zamknąć te włazy ale inni go powstrzymali. Nie ufali temu pudłu huśtającemu się na wodzie jak mała kaczuszka w wannie i bali się, że gdy przyjdzie mu tonąć to z zamkniętymi włazami potopią się wraz z nim jak koty. Wewnątrz panowała więc ciemność, woda wpadająca przez włazy jako płatki śniegu, jako krople deszczu lub przelewająca się po podłodze między butami. No i zimno. I dym z papierosów razem z żarami tych papierosów jakie były jedynym źródłem światła w tym huśtającym się pudle. No i znużenie. Mimo napięcia ruchy i rozmowy cichnęły w miarę trwania podróży. Kolejne minuty i kwadranse przedzierania się przez jezioro. Czasem tylko Guido wrzeszczał pytanie o kierunek bo nic nie widzi a ktoś z góry nawigował go. Zwykle by dalej zasuwał prosto tak jak do tej pory. Załoganci w pudle, zajmujący miejsca żołnierzy desantu widzieli tylko czerń nieba nad sobą ale kompletnie nic poza tym. Można było tylko próbować zgadywać ile jeszcze tej wody do przebycia zostało. Dlatego wszyscy zdawali się zaskoczeni gdy na niebie rozbłysło nagle światło.





- Raca! - z góry ktoś się pochylił do wnętrza pudła i krzyknął ostrzegawczo. Chwilę trwała wykrzyczana narada bo Guido ze swojego stanowiska w ogóle nie widział żadnej, cholernej racy.

- Musieli nas ułyszeć! Wiedzą o nas! - krzyknął w zdenerwowaniu któryś z Runnerów. Nerwowa atmosfera udzieliła się chyba wszystkim.

- I chuj w to! Płyniemy dalej! Już widzę brzeg! Mogą nas słyszeć ale nie muszą widzieć! Wiesz jak tu kurwa pizga?! - odkrzyknął rozkazującym tonem szef i na moment zapanował spokój. Chociaż wszyscy wpatrywali się nerwowo w opadajacą z wolna racę. A potem czerń nocy eksplodowała kolejną plamą wolno opadającego światła. I jeszcze jedną. Wszyscy czekali nerwowo ściskając broń i równie nerwowo zaciągając się skrętami. Czekając co z tego wyniknie. Znajdą ich te lalusie pana prezydenta w tej śnieżycy czy nie. Mięśnie zdawały same się naprężać czekając na nadchodzący cios. Ale ten nie nadchodził. Transporter nadal bujał się na falach. Fale dalej wlewały się przez włazy do środka. Światła rac dalej opadały na czarnym niebie. Ludzie w skórzanych kurtkach dalej rozpłaszczali się na dachu kanciastego pudła albo ściskali broń w rękach siedząc na ławeczkach wewnątrz. Uda się? Czy nie? Znajdą ich w tej deszczowej śnieżycy czy nie? Dostrzegą? Nie dostrzegą? Uda się przemknąć ten ostatni kawałek do brzegu Wyspy?

- Zrób mi skręta! - głos Hektora przekrzyczał hałas silnika gdy zwrócił się do gangera naprzeciwko siebie. Musiał krzyknąć powtórnie bo tamten albo go nie usłyszał albo nie zrozumiał albo był w ogóle zdziwiony, że ktoś cokolwiek krzyczy i to akurat do niego. W końcu wszyscy zaczęli na przemian zerkać to na opadające w śnieżycy race to na blade plamy dłoni gangera który po chwili niedowierzania sięgnął po zestaw do skręcania fajek. Pudełko z tytoniem i bibułki. Naszykować bibułkę, wybrać tytoń, wsadzić ciemne grudki w kawałek bibułki, zwinąć, poślinić, dokończyć zwijanie, podać Hektorowi. - Dzięki stary! A temu złamasowi i Brzytewce skręcisz?! - zapytał Latynos wskazując na dwójkę obok siebie gdy odbierał skręta i gmerał po kieszeniach w poszukiwaniu ognia. Tamten roześmiał się cicho i pokiwał głową zabierając się do świetnie znanej czynności jaką pewnie mógł wykonywać z zamkniętymi oczami. Kilka osób też się roześmiało obserwując całą scenkę. Właśnie w tym momencie spadł pierwszy pocisk.

Huk eksplozji i wyrzucajej w górę fontanny wody. Przestraszone krzyki ludzi, stukające o kadłub przedmioty i buty. Większa fala wlewająca się przez pokład do wnętrza transportera. - Toniemy! Potopimy się! - wrzasnął któryś z gangerów i rzucił się w górę by wydostać się z chyboczącego się na wodzie pudła.

- Siadać! Na ślepo macają! Zaraz będziemy na brzegu! Chcecie płynąć wpław przez to zmarznięte gówno?! - od frontu dobiegł ich rozzłoszczony krzyk czarnowłosego mafioza. A wsparł go chętnie but Paula który kopnął trzymającego się już włazu kolegę. Ten stracił równowagę i poleciał gdzieś na innych Runnerów siedzących na ławce. Wydawało się, że Guido może mieć rację. Bo znowu było słychać tylko miarowy bas silnika, szum fal a nad głowami wisiały wolno opadające race i sypały się śnieg z deszczem. Minęła sekunda. Potem kolejna. I nic się nie działo. Przewrócony Runner wycofał się na czworakach czy raczej koledzy z naprzeciwka zepchnęli go z siebie. Teraz wracał znowu na swoje miejsce macając po omacku drogę. I wtedy spadły na nich kolejne eksplozje. Tym razem spadały jedna za drugą bez chwili wytchnienia i było już jasne, że pojazdy Runnerów zostały zlokalizowane i poddane regularnemu ostrzałowi. I na tych pojazdach zapanował chaos.

Ludzie krzyczeli ze strachu albo próbując uspokoić innych. Wykrzykiwali pogróżki, spadali z ławek od pobliskich wybuchów, albo próbowali z powrotem się na nie wgramolić. Transporter na przemian to płynął chybotliwie jak dotąd gdy trafienia były gdzieś dalej to podskakwiał jak gumowa piłeczka gdy padały blisko. Gdy padały blisko wyrzucona w górę fontanna spienionej, lodowatej wody osuwała się z powrotem na dół zalewając przy okazji wszystko i wszystkich. Ludzie, stłoczeni na małej przestrzeni wewnątrz transportera, na zewnątrz czy w niewielkich łódkach ciągnionych za nim nie mieli dokąd uciec ani gdzie się schronić przed tym ostrzałem. Mogli liczyć tylko na swój fart, na sprzyjające oko duchów i jakiś cud. Nie wszyscy go doczekali.

- Guuidoo! Zmiotło nam jednego! Musimy wrócić po niego! - darł się do środka jakiś z gangerów rozpłaszczonych na dachu transportera. Wsadził głowę do środka aby ci wewnątrz mieli szansę go usłyszeć.

- Trudno! Z łodzi go wyłowią! Najpierw plaża! Potem się pozbieramy! Wytrzymajcie! Już blisko! - szefa w ciemnym zaułku kierowcy na samym przodzie wozu w ogóle nie było widać w tej czerni i czerni jego kurtki. Zupełnie jakby same duchy kierowały tym transporterem albo w ogóle nikt nim nie kierował. Słychać było tylko jego zawzięty głos. Ale fart zdawał się tego farciarza wreszcie opuścić. Gdzieś z zewnątrz odezwały się karabiny maszynowe. Ich wizg drażniąco szarpał uszy i nerwy gdy przecinały fale i grzechotały o kadłub.

Zaraz potem coś wybuchło. Blisko, bardzo blisko. Całym wielotonowym transporterem rzuciło jak szarpniętą przez olbrzyma zabwaką. Coś wybuchło już wewnątrz wozu. Z przodu, w silniku. Coś się oderwało czy wyrwało. Runner który właśnie miał skręcać fajka dla Brzytewki i Paula zaczął wrzeszczeć gdy gorąca para czy rozgrzany olej chlusnął na niego bo był najbliżej trafionego silnika. Zawył opętańczo i zerwał się na równe nogi chwytając za twarz i głowę. Ale stracił równowagę na kolejnej fali, kompletnie nieczułej na to co się na niej znajduje i oślepiony uderzył jednocześnie głową o dach transportera. Wciąż wyjąc z niewyobrażalnego bólu, upadł na kolana a następnie opadł na kolana Hektora i Brzytewki.

Coś puknęło w kadłub. Alice poczuła na twarzy coś ciepłego. Kolejny Runner zwalił się z ławki upadając bezwładnie na Paula i po nim osuwając się na jego i jej kolana. Poczuła jak strugi jego krwi zalewają jej uda. Skala krwotoku i bezwładność ciała natychmiast po trafieniu mówiły jej o bezpośrednim trafieniu w głowę. Trup na miejscu. Reszta Runnerów nie wytrzymała. Miała dość tego wodnego, chyboczącego się piekła, wrzasków poparzonego kumpla który przekrzykiwał swoim wyciem nawet silnik wozu, gorejącej dymem, temperaturą i rozgrzanym olejem atmosfery wozu. Rzucili się chaotycznie, jeden przez drugiego do sufitowych włazów byle wydostać się z tej prawie utopionej matni wciąż ostrzeliwanej eksplozjami i maszynówami. Ale przez ten chyboczący, piany ze strachu ludzki korek nie mogli się wydostać przeszkadzając sobie nawzajem.

- Widzę ich! - z zewnątrz z trudem przebił się głos młodego Pazura. Zaraz potem ciężka broń transportera wreszcie odpowiedziała ogniem. Po pokładzie słychać było jak toczą się łuski wystrzeliwane z broni. Niektóre sturlały się i wpadły eazem z wodnymi rozbryzgami do wnętrza ładowni. Wciąż wybuchały kolejne eksplozje i o fale siekły cekaemy Nowojorczyków skrytych w ciemnościach nocy. Mogli się posłużyć widzialnością jaką dawały im race a Runnerzy nie mieli jak im się zrewanżować.

- Dupy na ławki! - wrzasnął rozwścieczonym głosem Guido. Martwy Runner osunął się bezwładnie na podłogę wozu zepchnięty przez Paula. Białas zaczął znowu używać swoich przekleństw i butów by odepchnąć kolegów z bandy od włazu. Z góry po rękach zaczęła ich okładać Czacha bo już zaczynali przeszkadzać Pazurowi w ostrzale. Ten dla złapania równowagi i stanowienia mniejszego celu leżał rozłożony na dachu wozu.

Wreszcie coś zgrzytnęło. Od dołu. Pojazdem rzuciło i włączyły się gąsienice. W ostatniej prawie chwili bo od przebitego silnika temperatura wzrastała jak w saunie. Do tego dym i temperatura oślepiały wyżerając łzy z oczu. Guido darł się że jeszcze trochę, jeszcze kawałek. Paul i Hektor się darli by utrzymać przerażoną bandę w ryzach. Spalony olejem czy ropą Runner się darł. Przerażeni Runnerzy też się darli. Z bólu albo przerażenia. Na górze darł się Nix wciąż strzelając z karabinu. Wydarł się kolejny Runner trafiony przez cienki pancerz wozu. Teraz gdy wóz wyjeżdżał z wody stawał się coraz większym celem niż tylko cienką, płaską, płachtą płynącą po falach.

- To koniec! Brać broń i wypad! Broń skurwysyny! Bierzcie broń! - Guido oderwał się od swojego miejsca przeciskając się do środka przedziału desantowego. Wrzeszczał wskazując na podłużne, metaliczne kształty leżące na podłodze. Te które z takim mozołem zdobyli wymontowali z tych morderczych kutrów. Ale jego ludzie zdawali się mieć dość i gdy maszyna wreszcie uspokoiła się i stanęła w miejscu, gdy silnik zgasł, a tuż poza nim nadal eksplodowały pociski i siekły karabiny maszynowe każdy myślał o tym by ratować siebie a nie jakiś złom. Runnerzy próbowali to wyskoczyć przez górne włazy to otworzyć ten tylny gdy już nie groziło to zatopieniem pojazdu.

- Broń! Brać! Kurwa! Broń! Słyszysz!? Bierz to! I wypierdalaj! Ty! Pomóż mu! I wypierdalaj! Do lasu! Zejść z plaży! - szef widząc, że strach wśród bandy jest zbyt wielki by dało się opanować tylko słowem przystąpił do cięższych argumentów. Złapał po omacku jakiegoś faceta i w ciemnościach błysnęła smuga jego ciężkiego rewolweru. Facet jęknął od uderzenia ciężkim kawałkiem metalu. Zaraz potem kolejna smuga i kolejny bolesny jęk. W końcu szef złapał kolejnego i powalił go na kolana a potem butem przygiął do zalanej wodą podłogi wbijając go prawie o leżące wkm-y. W końcu ten złapał za niego. Potem ten drugi, właśnie trafiony pistoletem. I wybiegli przez trap tylnego włazu. I jakoś poszło. Nie chcąc narażać się już dobytej lufie szefa kolejni Runnerzy czym prędzej chwytali broń albo amunicję i wybiegali w ciemność. - Lećcie z nimi! Musimy mieć tą broń! Odpowiadacie za to głową! - Guido ponaglił Bliźniaków rzucając ich do tego zadania. Ci, mimo że jednemu została tylko jedna cała noga, a drugiemu tylko jedna cała ręka bez wahania pokuśtykali w ciemność za wybiegającymi kompanami.

- Guido! Odpal granaty dymne! Zasłonią nas! Zyskamy trochę czasu! - z góry dał się znowu słyszeć krzyk Pazura.

- Guido! Straciliśmy łódź Krogulca! Nie widzę ich! - zaraz skąd dobiegł kolejny krzyk. Za transporterem rzeczywiście była wciąż zaczepiona jedna z łodzi, obecnie już pusta i przechylona na piachu bombardowanym deszczem i zasypywanym śniegiem ale drugiej nie było nigdzie widać. Brzytewka została sama w pustym przedziale z jednym Runnerem martwym o przestrzelonej głowie, drugim wrzeszczącym w niebogłosy od rozgrzanego oleju i trzecim jęczącym od mniej zabójczego trafienia.

- Plakatowy to chodź tu i rzucaj te cholerne granaty! A ty leć na plażę i wypatruj tej cholernej łodzi! Nie mogą być daleko! - szef bandy szybko podjął decyzję. Jedna z sylwetek rzuciła się biegiem z powrotem w kierunku linii wody jaką właśnie opuścił transporter. Kolejne z trudem ale były widoczne jak kitrają się na plaży za jakimiś pniami czy kamieniami próbując znaleźć osłonę przed wybuchami i ogniem broni ciężkiej. Przez górny właz zeskoczył Nix a jego miejsce zajął Guido który teraz przejął rolę operatora ckm-u.

Alice była najbliżej “szoferki” więc pewnie jako jedyna słyszała jak Pazur kaszle, krztusi się od dymu i panującego po ciemku ukropu śmierdzącego palonym olejem. I jak najemnik wścieka się mamrocząc “gdzie to jest?!”. Ale w końcu chyba znalazł. Coś, świsnęło, coś stuknęło i rozległy się kolejne eksplozje. Ale tym razem cichsze. A w promieniu kilkunastu czy kilkudziesięciu kroków od kanciastej bryły pancerki rozkwitły kłęby czarnego dymu. Dym rozwiewał się stopniowo przez co powiększał swoją objętość i zasłona rosła. W końcu musiała się rozwiać ale na razie robiła swoje. Ogień z wrogich ckm wyraźnie zelżał a w końcu ustał. Podobnie eksplozje skończyły okładać plażę.

- Są! Widzę ich! Ale jeszcze kawałek! - ktoś wydarł się od strony jeziora i na falach dało się dostrzec podłużny kształt zagubionej łodzi i ledwo majaczące w niej sylwetki. Guido znów interweniował. Kazał najbliższym Runnerom wywlec rannych z wozu. Nix wrócił na dach i Alice słyszała jak się szybko naradzają. Mafioz z najemnikiem. Obaj byli zgodni, że mają tylko parę chwil zanim dym się rozwieje. Nie byli pewni, czy łódź Krogulca zdąży dopłynąć. Ludzie byli ranni i zmęczeni. Musieli dźwigać mnóstwo żelaza albo rannych.

- Musimy mieć osłonę by się oderwać. - powiedział w końcu Nix. Guido po chwili wahania skinął głową.

- Taylor, zabierz stąd wszystkich i spieprzajcie do lasu. Znajdziemy was. Poczekamy na Krogulca i dogonimy was. Brzytewka utrzymaj przy życiu tych co oberwali! Ale do cholery nie daj się zabić. I słuchaj Taylora. To kloc ale ma łeb na karku. - powiedział szybko Guido rzucając szybkie słowa i gesty. Łysol pokiwał głową i szybko zaczął wrzeszczeć na jeszcze pozostałych na plaży gangerów. Część z nich podbiegła do Alice by wziąć rannych. Nieregularny korowód w skórzanych kurtkach ruszył w stronę czarnej ściany zalewanego deszczem i śniegiem lasu.

- Mówca i Śliczny pójdzie. - odezwała się milcząca dotąd Czacha. Guido pokiwał zgodnie głową. Oboje z Nixem byli obecnie jednymi z nielicznych którzy wyszli z tego wszystkiego względnie cało. Teraz widząc zgodę szefa oboje odwrócili się i ruszyli z karabinami w dłoniach przy linii drzew. Zaraz potem zniknęli w czarnym dymie jaki otaczał transporter. Szef bandy wspiął się na dach transportera i zajął miejsce przy ckm. Metaliczne trzaski wskazywały, że wymienia zasobnik z amunicją. Gdy skończył wycelował go w tą samą stronę gdzie właśnie odtruchtała para uzbrojonych nowożeńców.

- Chodź Brzytewka. Oni sobie poradzą. Nic im nie będzie. - Taylor miał pewnie kłopot położyć swoją dłoń tak wysoko jak bark Alice więc wziął jej dłoń w swoją i pociągnął w stronę czerni lasu. Na plaży zostali już tylko we dwoje. Reszta znikła już między pierwszymi drzewami.




Cheb; rejon południowy; nadrzeczny sklep; Dzień 9 - przedświt; deszczośnieg; b.zimno.




Nico DuClare



Kanadyjka nie była pewna co ją obudziło. Ale gdy otwarła wciąż domagające sie snu oczy to ujrzała podobny widok jak gdy je zamykała. Otwarte drzwiczki pieca, przyjemny kolor łuny i ciepła jaki z niego bił, śpiącego Daney’a który pochrapywał cicho w swoim śpiworze. W tej łunie widać jego pokrytą błyszczącym w świetle pieca twarz. Usłyszała też kroki. Gdy spojrzała w stronę drzwi wejściowych ujrzała stojącego w nich Matt’a. Też na nią spojrzał, zacharczał, zakaszlał i splunął na zewnątrz.

- Obudzili cię? - zapytał chyba niezbyt zaskoczony. - Niedługo będzie świtać. Myślałem, by dać wam jeszcze z godzinę ale jak już wstałaś to chyba nie ma co się już kłaść znowu. - podzielił się z zastępczynią szeryfa swoimi przemyśleniami. Teraz gdy zwrócił jej na to uwagę DuClare zaczęła kontaktować przytomniej też to zauważyła. Że niebo jeszcze niby czarne jak w nocy ale już widać było pierwszy przebłysk przedświtu. Pewnie z pół godziny, może godzinę i nastanie pełny dzień. No i nadal było słychać bębnienie deszczu o ściany i dach oraz ściekanie strumyków wody tam gdzie ten dach przeciekał.

Drugą rzeczą był bliżej niesprecyzowany pogłos. Nie słyszała go zbyt wyraźnie więc trudno było jej ocenić. Gdy wstała i wzorem Matt’a wyszła na oścież zauważyła, że do padającego deszczu dołączył śnieg. I dalej było tak zimno, że szkoda było na zewnątrz wychodzić. Drugie zjawisko było trudniejsze do uchwycenia. Ale gdy się wsłuchała w odgłosy bagien na zewnątrz poza standardowym szumem wody, trzcin i drzew, poza ptakami szykującymi się na wstający dzień słyszała też coś jakby odległe stukanie. Trudno było oszacować odległość a więc i jak rzeczywiscie głośne może być źródło dźwięku ale jednak dźwięk jakoś dziwnie kojarzył się z odległymi eksplozjami. Pewnie mocniejszymi niż zwykły granat. I to całkiem sporo ich było jak jakieś odległe petardy czy fajerwerki. Tylko na niebie w tym deszczu, śniegu i jeszcze ciemnościach nic nie było widać, żadnych rozbłysków ani nic takiego.




Burt Lake; obrzeża; pustostan; Dzień 9 - przedświt; deszczośnieg; b.zimno.




Oriana Moroz



- Auuu… - jęk mężczyzny dochodził z ciemności. Zlewał się z monotonnym bębnieniem deszczu o ściany. Zresztą. O wszystko. Ale leżąca w tych samych ciemnościach kobieta nie mogła mu pomóc. Ani nawet sprawdzić źródła tych ręków. Poruszyła ramionami odruchowo ale nic się nie zmieniło. Nadal miała związane nadgarstki. Ale leżała w swoim śpiworze. Widać musiała mieć atak. Znowu. Chyba silny bo te nadgarstki miała przywiązane do czegoś. Jakiejś starej rury czy pręta. Nie mogła po ciemki ani spojrzeć ani wymacać dokładnie. Dłonie jej już mocno zdrętwiały. Pewnie i od tych więzów i od tego zimna. Pizgało strasznie. Zupełnie jak kiedyś w górach.

- Noo niee… - mężczyzna zbierał się powoli. Widziała kontur jego sylwetki. Usiadł i masował sobie głowę. Wydawał się być rozczarowany, przybity i zniechęcony. A może wciąż był zamroczony od tego uderzenia.

- Ori! - facet chyba otrzeźwiał na tyle by uzmysłowić sobie gdzie i z kim jest. Zerwał się po ciemku i przebył te kilka kroków do ogniska i do niej samej. - Ori? Ori nic ci nie jest? Nic ci nie zrobili? - zapytał klękając przy niej. Poczuła jego troskliwe dłonie na sobie gdy badał jej twarz, ramiona i śpiwór. Ale ciemność robiła swoje więc pewnie niewiele widział. - Czekaj, zaraz cię uwolnię. - odsunął się gdy uspokoił się, że jego pacjentka żyje i nie krwawi. Cofnął się trochę w stronę ogniska i przez chwilę szturchał w nim, dołożył drewna. Ale drewno było mokre więc syczało i puściło świeżą falę dymu z paleniska. Sato zakasłał ale pracował dalej. Drewno nieco podsuszyło się wewnątrz pomieszczenia i grzejąc się przy ognisku przez noc no ale nadal było mokre. Wydawało się, że w tym kawałku świata wszystko jest mokre.

Ogień w końcu pojawił się i młoda kobieta którą mężczyzna przy ognisku nazywał Ori mogła zobaczyć wreszcie jego samego. Twarz miał brudną od leżenia na ziemi. Warga zdążyła już mu spuchnąć i widoczna była cienka, czerwona kreska w miejscu przecięcia. Ale poza brudnym ubraniem, może jakimiś siniakami pod nim chyba nic mu nie było. W każdym razie nic co by krwawiło. Przynajmniej nie mieli do czynienia z jakimiś mordercami więc wciąż oboje żyli.

- Dobrze, teraz jest światło to cię uwolnię. - powiedział uspokajająco Harry. Miał taki zwyczaj, że mówił ludziom co im będzie robił. Tak by czuli się pewniej na badaniach. W końcu był lekarzem. W tym co się tutaj stało jednak ta specjalizacja zawodowa niezbyt mu pomogła. Johns by pewnie bardziej sobie poradziła. Ale nigdzie jej nie widziała. Nie pamiętała kiedy ostatni raz ją widziała. Chyba wczoraj. W dzień. Ale niezbyt pamiętała wieczór i to jak się kładli spać. Była jeszcze z nimi czy nie?

Podróżowali wciąż i wciąż na północ. A przewodnikiem była właśnie Johns. Aura niezbyt sprzyjała podróżom. Całymi dniami i nocami lało. Jak nie pierwsze pół dnia to drugie pół, jak nie w dzień to w nocy, jak nie w nocy to o świcie albo dla odmiany o zmierzchu. A to bardzo utrudniało podróż, rzeczy non stop były mokre i nie nadążały wysychać kiedy znów były potrzebne. Ale Chaaya nie traciła optymizmu i pogody ducha. Mówiła, że już blisko. Liczyła, że w ciągu dnia, może dwóch, powinni dotrzeć do Cheb. I jej rodzinnej enklawy w Cheb. A jakby znaleźć jakiś transport to może i szybciej. Tak mówiła jeszcze wczoraj, to akurat Moroz pamiętała bardzo dobrze.

Mogła wreszcie usiąść i rozetrzeć nadgarstki. Sato ją zbadał ale nic nie znalazł. Nie ruszyli jej przecież. Mieli ochotę. Słyszała ich zaskoczenie gdy stanęli przy jej śpiworze i świecili po niej latarką. Stali nad nią zastanawiając się czemu ten żółtek trzyma związaną laskę. Nie zapowiadało się, że zostawią ją ot, tak samopas i czuła, że chętnie by jej użyli. Przecież co mogła zrobić przywiązana do rury laska dwóm uzbrojonym facetom? Ale mieli inne priorytety i śpieszyli się. Więc zrobili swoje i się zmyli.

- O nie… - Harry wziął jedno z polan z ogniska i zaczął przyświecać po pomieszczeniu by oszacować straty. Widać było jeden wielki kipisz. Tamci dwaj co go podeszli, dali mu przez łeb, widać mieli niezłą wprawę w szabrowaniu. Po podłodze walały się rzeczy wyrzucone przez nich z plecaków. Teraz dopiero Ori zorientowała się, że jest plecak Johns ale jej posłanie zostało już zwinięte. Wyglądało więc jakby nocowała tutaj ale gdzieś wyszła. Widziała też co odkrywał właśnie Harry. Że zabrali jej broń, ammo i co cenniejsze i małe fanty. Usłyszała kroki na chwilę zanim w drzwiach pojawiła się sylwetka.

- Co tu się stało?! - zawołała zaskoczona Chaaya wchodząc do pomieszczenia. Przestraszyła Sato który akurat klęczał tyłem do drzwi sprawdzając zawartość swojego wybebeszonego plecaka.

- Nic nam nie jest. Ale napadli nas. Dali mi przez łeb. Ori chyba nie ruszyli. Zabrali jej broń. I moje pudło z lekami. - Azjata westchnął a Scarlett zachichotała słysząc wieści. W pudle z lekami Sato miał wiele, w tym te chyba najcenniejsze tabletki i ampułki z zastrzykami. Te które pewnie wpakował Ori wczoraj wieczorem gdy miała atak. Jeszcze działały ale bez nowej dawki zapowiadał się powrót schematu z wczorajszego wieczora. Jakikolwiek by on nie był.

- Złapiemy ich i odzyskamy nasze rzeczy. - powiedziała szybko kobieta z gwiazdą szeryfa w klapie kurtki. Chwilę rozmawiali z Sato a raczej Chaaya sprawnie przesłuchiwała świadka wyłuskując najważniejsze fakty. Dwóch mężczyzn. Jeden miał pistolet, drugi zadrutowany bejzbol. Zaskoczyli go i chciał coś wynegocjować ale dali mu przez łeb i zabrali co dali radę. I odeszli. Całkiem niedawno zanim Sato odzyskał przytomność i wróciła Chaaya.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 11-09-2018, 11:44   #646
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Baba obserwował gangerów. I.. marzł. Był zmęczony, obolały i wyziębiony. Chciał pod kołdrę. W domu miał taką grubą puchową. A gdy chorował, mamusia przynosiła mu do łóżka gorący i pachnący rosół. Mutant przełknął boleśnie ślinę. Zjadł coś, lecz myśl o tłustym mamusim rosołku wywołała ponownie burczenie w brzuchu.
Ach napił by się trochę rosołku i schował głęboko pod kołdrę i zasnął.
Powieki mu się same zamykały. Jednak ten ziąb nie pozwalał odpłynąć. I obowiązek. Baba musiał... co właściwie musiał? A tak... uratować przyjaciół.
Baba wyprostował się, zmuszając mięśnie do ruchu. Wytrzyma.

Wreszcie dostrzegł jakiś ruch. Gangerzy się zbierali. I w samą porę. Baba już prawie zrezygnował i chciał ich obejść.
Silnik transportera zawył i stalowe monstrum ruszyło w dal zgrzytając gąsienicami.
Ted i Baba podeszli bliżej. Na miejscu pozostała jeszcze jakaś furgonetka i jakaś terenówka.
Jedna z stojących obok terenówki osób przyciągnęła na siebie uwagę Baby. Mutant zmarszczył oczy. Tak, to chyba był on. Pan tata Alicji, pan Rewers. To dobrze. Chyba. Czy nie?
Co on robił z gangerami? Przecież pan Rewers to porządny i prawy człowiek, czyż nie?
A tak. Alicja. I przecież mieli rozejm. Baba przypomniał sobie coś. Jak z morskich odmętów z jego o tłumionego umysłu wyłoniły się obrazy. Atak na posterunek. Ogień, dym, huk wystrzałów. I tak ona. Alicja. Mała, krucha, a wielka i silna Alicja. Zmusiła ich by przerwali. Skłoniła by stłumili nienawiść i zadziałali razem.
Tylko czy rozejm nadal trwał? Czy Alicja jeszcze żyła? Walka z molochem chyba dobiegła końca. Przynajmniej teraz i tutaj. Baba czuł, że gangerzy nie będą honorować rozejmu ani chwili dłużej niż będzie to konieczne.
Więc co robił tam z nimi pan tata Alicji?

Baba zastanawiał się przez kilka chwil. Nie wiedział co zrobić.
Dlaczego pan tata Alicji był razem z gangerami? Polubił się z nimi? Nie podobało się to Babie.
Jednak... Alicja też się z nimi trzymała. Sandrunersi byli źli. Byli gangerami i zabijali słabszych i... gwałcili dziewczyny... i... palili wioski... i... kradli ludziom żywność... i... zabili księdza... i tylu mieszkańców Cheb....
Ale czy to znaczyło, że i pan tata Alicji i Alicja byli źli? Chyba nie.
Chyba nie... Pan szeryf miał wątpliwości co do Alicji, ale pana tatę Alicji traktował z szacunkiem. A pan szeryf był mądrym człowiekiem i prawym.
Może jednak nie wszyscy gangerzy są źli, to znaczy tak całkiem całkiem źli? Boomer mówiła coś, że ten jeden ją uratował przed gwałtem?

Co powinien zrobić Baba? Musiał ratować przyjaciół z bunkra. Tak. Tyle wiedział. Ale tyle innych rzeczy nie wiedział...
Ciężko mu się myślało. Miał głowę jakby owiniętą miękkim kokonem. To lekarstwa. Wiedział to. I zmęczenie... i rany...
Musiał ratować przyjaciół z bunkra. Ratować...

Wielki mutant potrząsnął głową, jakby chciał pozbyć się ogłupiającej waty z głowy. Nic to jednak nie dało.
Coś w nim chciało wyjść i zawołać do pazura. Lecz... nie ufał Sandrunersom... mogli by go zabić jak tylko by się pokazał. Lub później... Baba wiedział, że jest zbyt słaby, by się bronić... A gangerzy zwykle to czuli, jakby bezbronni mieli subtelny zapach mówiący drapieżcą, iż są łatwą ofiarą.

- Baba zna tego pana. - szepnął do towarzysza.
- To Tony Rewers, pazur. Baba postara się z nim porozmawiać. Czy... czy pozostali przy nim to gangerzy czy raczej pazury? - Po sylwetce cieplnej trudno było o takie szczegóły. Baba miał nadzieję, że Ted widzi więcej i może pomóc w identyfikacji.
Równocześnie Baba sprawdził swój sprzęt i postarał się nadać poprzez radio. Rewers mógł mieć włączoną krótkofalówkę i nasłuchiwać... warto było spróbować.

- No. Kręci się tu od paru dni. - Ted niejako potwierdził tożsamość wielgachnego łysola. Zerknął w górę w kierunku twarzy Baby a potem znowu na scenę przed nimi obydwoma. Transporter gruchocząc przyczepką z łodziami odjechał i było go słychać coraz słabiej a widać już w ogóle. Chyba kierował się główną drogą na zachód zupełnie jakby chciał wyjechać z osady. No ale mógł jeszcze gdzieś skręcić wcześniej. Było to trochę dziwne bo do portu najprostsza droga wiodła na północ, wzdłuż jednego lub drugiego brzegu rzeki.
- Widzę tylko jednego pazura. Jakiś w mundurze odjechał na transporterze ale nie widziałem na tyle dobrze by rozpoznać co to za mundur. No ale na pewno nie kurtka. A drugiego władowali do tej terenówki przy której stoi Rewers. A reszta to kurtki więc pewnie gangerzy. - Ted mówił obserwując wciąż scenkę przed sobą. Wciąż padał ziębiący deszcz i było z kilka stopni poniżej 0*C więc dominowała prawie zimowa pogoda. Tylko z mokrym od deszczu światem a nie ze śniegiem jak w zimie.
Pozostała grupka chwilę patrzyła w ślad za odjeżdżającym transporterem. Niektórzy machali na pożegnanie. Ale zbyt długo chyba nikt nie chciał moknąć w ten deszcz i noc. Te parę osób wsiadło do samochodów i trzasnęło zamykanymi drzwiami. Te dwie czy trzy osoby wsiadły do furgonetki i zaczęła się zwyczajowa loteria z odpalaniem i uruchamianiem pojazdu. Lada chwila van mógł odjechać. Do terenówki zaś wsiadł tylko olbrzymi pazur. Ale przez to, że wsiadł i zamknął drzwi zniknął ślad cieplny który Baba mógłby wychwycić więc teraz widział tylko chłodną bryłę i terenówki i furgonetki ale nie tych co są wewnątrz.


- Halo panie Rewers? - nadał Baba.
- Kto mówi? - krótkofalówka po chwili wsłuchiwania się w eter odpowiedziała nieco zniekształconym głosem Rewersa. Wydawał się być ostrożny nie wiedząc z kim i o czym przyjdzie mu rozmawiać.

- Tu ja. - odparł Baba najzwyczajniej.
Dopiero po chwili, jakby przeciągające się milczenie w eterze uzmysłowiło mu, że to kiepski rodzaj przedstawienia się, dodał - Baba... Pan tata Alicji pamięta? Baba... gadzie nogi, duży... no ja.... - mamrotał całkiem nieskładnie.
- A tak, Baba, teraz poznaję. - Babie chociaż tego nie widział wydawało się, że tata Alice pokiwał swoją wielką, łysą głową jak to mówił. - Cóż mogę ci pomóc Baba? - zapytał zaraz potem. W tym czasie furgonetka odpaliła i zaczęła wyjeżdżać na zalaną deszczem drogę.

Nastąpiła długa przerwa. Baba się zastanawiał, a nie szło mu to nazbyt rychło.
- Baba musi ratować przyjaciół z bunkra.. oni są w niebezpieczeństwie... czy... czy może pan pomóc Babie? I... jak wygląda aktualna sytuacja? Czy z Alicją wszystko w porządku? A Nix? No... i ... pracuje pan wspólnie z Sandrunners, czy jest pan ich zakładnikiem? Uratować pana? Mogę rozwalić furgonetkę dla pana... - wydukał Baba prawie na jednym tchu.

- To nie będzie konieczne Baba, nic mi nie jest. - odpowiedź łysego mężczyzny niewidzialnego dla mutanta z powodu bariery szyb i metalu a dla człowieka obok z powodu panujących ciemności nadeszła od razu. - Alice czuje się dobrze. Jeśli można czuć się dobrze w taki ziąb. Ale przez radio to trudno się rozmawia jeśli chcesz to umówmy się gdzieś. Albo po prostu wyjdź i podejdź do mnie. - zaproponował Pazur nie wdając się w rozmowy w eterze. Rzeczywiście chyba wszyscy Runnerzy odjechali. Furgonetka wykręciła i odjechała, w tym samym kierunku co transporter. Żadnej żywej duszy termoczułe oczy mutanta nie wykrywały w tym deszczu.
- Dobrze. Baba podejdzie. - oznajmił Baba niewiele się namyślając.

- Panie Ted, Baba pójdzie porozmawiać z panem pazurem. On powinien mieć aktualne info. Idzie pan ze mną, czy woli pan pozostać w ukryciu?
Ted wzruszył ramionami i wstał, dając do zrozumienia, iż też idzie.

Olbrzymi mutant poczłapał drapiąc pazurami o mokry asfalt i przechodząc przez kałuże i błoto. Podchodził do terenówki która dla jego oczu wyglądała jak pusta i ciemna. Dopiero gdy był już na kilka kroków od burty wozu zobaczył jak okno od strony szoferki się uchyla i z wnętrza promieniuje ludzka, cieplna plama głowy. Powietrze też było ciut cieplejsze. Pewnie było włączone ogrzewanie ale dopiero co to jeszcze nie zdążyło nagrzać wnętrza porządnie. W międzyczasie furgonetka ucichła i znikła w nocnych ciemnościach więc zostali sami wśród tej zimnej i ulewnej nocy.
- Witaj Babo. - przywitał się kierowca. Teda który szedł obok mutanta pewnie też dojrzał ale przywitali się gestem. Ted uniósł rękę w geście przywitania a kierowca mu lekko skinął dłonią w odpowiedzi.
Krótka rozmowa okazała się przedłużać gdy się okazało, że mają sobie co do powiedzenia i wysłuchania. W końcu więc Rewers nie chcąc pewnie rozmawiać przez okno zaprosił dwójkę przybyszów do wnętrza, na kufer pojazdu. Tam musieli uważać bo na jednej ławce leżała rozpalona gorączką i śpiąca albo nieprzytomna kobieta. Była zakutana w śpiwór i koce więc widać było tylko jej twarz i ramiona.

Rewers rozwiał obawy Baby. Nie był więźniem Runnerów i przybył tutaj pożegnać się z Alice. Pojechała razem z nimi żeby wrócić na Wyspę. Musieli się śpieszyć by zdążyć przed świtem. Miało sens bo w dzień Nowojorczycy mogli bardzo utrudnić wszelkie przeprawy przez cieśninę a w nocy, zwłaszcza tak paskudnej, była szansa się przemknąć. Dowódca Pazurów teraz zaś miał zawieźć swoją podopieczną, właśnie tą nieprzytomną i złożoną gorączką Boomer do Kate, miejscowej weterynarz która tutaj chyba mogła jej zapewnić najlepszą pomoc. Sam Rewers zaś słuchał i słuchał tego co Baba ma mu do powiedzenia o swoich przygodach i przeżyciach. Słuchał w skupieniu, kiwał czasem głową, coś się dopytywał od czasu do czasu ale dał się Babie wygadać. Ted prawie się nie odzywał a obaj czuli jak dla odmiany w terenówce coraz mocniej działa ogrzewanie więc w zmarznięte ciała wlewało się przyjemne ciepło. Zwłaszcza, że Pazur poczęstował ich wciąż ciepłą kawą z termosu no ale starczyło tylko po pół nakrętki dla każdego z nich.

Baba bardzo się zmartwił widząc Boomer w takim stanie. - Co jej się stało? - Pamiętał, że po potyczce pod posterunkiem była jeszcze cała. Zrobili to gangerzy? Ale chyba nie, bo inaczej pan Rewers by z nimi zapewne nie współpracował.
- Jedźmy, Boomer chyba potrzebuje szybko pomocy. Możemy chyba po drodze rozmawiać. - rzekł nie zastanawiając się wiele.

Baba streścił ostatnie zajścia. Musiał przyznać, że niewiele pamięta co działo się po potyczce pod posterunkiem. Jechali wspólnie z gangerami do portu, walczyć z kutrami.
Pamiętał ostrzał z granatnika. Jakiś garaż. Trzask, kurz, krew. Chyba poszedł na zwiad? Więcej nie pamiętał.
O Tedzie powiedział tyle co ustalili z Betą 1. I że to właśnie Ted go znalazł i opatrzył.

Baba miał też szereg pytań do Rewersa.
Ostrożnie podpytał się, czy wie o wirusie. Zakładał, że tak. Alicja o nim mówiła dość otwarcie, na pewno rozmawiała o tym z gangerami podczas potyczki pod posterunkiem. Dlatego Baba myślał, że i pan Rewers o tym wie. Musiał się jednak upewnić.

Gdy dostał potwierdzenie, to opowiedział o wirusie co wiedział. Może chcąc głównie uwierzytelnić słowa Alice. Pewno nie miała za wiele dowodów o istnieniu wirusa.
Opowiedział o szczepionce. O tym jak Aaron uciekł. Ale też o tym, jak wziął się w garść i jak razem rozbili spory oddział gangerów. Jak pod koniec Aaron wykazał się męstwem i odwagą. Przemilczał tylko napotkanego cyborga i jego ludzi. Nie miał pełnego obrazu. Nie znał ich sprzymierzeńców. Wolał się zatem obecnie nie obnosić ich likwidacją. Nie był z niej dumny. Ale dał im przecież szansę by odjechali i zostawili mu gangerów. prawda? To ich wina, że z tego nie skorzystali... Tylko jeśli tak, to dlaczego czuł się nadal źle z tym, że ich pozabijał?

Rewersa pytał o to, czy rozejm i współpraca nadal obowiązywały? Czy gangerzy poszanują zawieszenie broni? Jacy oni byli? Babę interesowała opinia Rewersa. Osobiście ich nie lubił, pan szeryf też miał o nich złe zdanie.
Babie trudno było zaakceptować pewne odcienie szarości. Wolał, gdy świat jest biało czarny. Dobrzy są zawsze tymi dobrymi, a źli zawsze tymi złymi. Jeśli gangerzy przyjechali by kraść, palić i mordować wtedy zimą. To i teraz tak powinno być. Trudno było Babie z nimi współpracować. Ba, trudno było w nich dostrzec coś więcej niż drapieżców do odstrzału.
Ale Baba wierzył też, że jednostki mogą się zmienić. Nie grupy, nie organizacje, ale pojedyncze osoby. Wierzył że warto dawać drugą szansę. Dał ją tej dwójce gangerów, których spotkał wracając z pogoni za Aaronem. Czy z niej skorzystali? Pewno nie...
Myśli Baby odpłynęły na chwilę swobodnie w przeszłość. Jak gonił Aarona. Jak potem spotkał oddział gangerów. Jak wspólnie ich zlikwidowali. I Smutno mu się zrobiło gdy przypomniał sobie jak pochował Aarona. I tą jedną bezimienną gangerkę...
Potem przypomniał sobie reżysera, a właściwie głównie jego asystentkę. I tu się Baba uśmiechnął głupkowato. Claudia. Czy ją jeszcze spotka? Musi ją poszukać. Może... może gangerzy coś o niej wiedzą? Reżyser mówił chyba, że jest z Detroit, czyli z tego samego miejsca co Sandrunners?
Dopiero głos Rewersa, który po raz drugi o coś pytał, przywołał Babę z powrotem z wycieczki w przeszłość.

Baba zainteresował się żywo tym, że Alice jedzie do bunkra. On też tam właśnie chciał się dostać.
Tu bił się trochę z myślami. Czy działać na własną rękę? Lepiej było by ubiec gangerów. Uratować przyjaciół i zabrać co trzeba...
Ale musiał przyznać, że w swoim obecnym stanie nie ma na to szans. nawet jeśli był by sprawny, trudno było by wszystkich wyciągnąć z bunkra i ukryć równocześnie przed wojskiem i gangerami...
Chcąc nie chcąc będzie musiał przespać się z diabłem. To chyba była jedyna możliwość na powodzenie jego misji.
Poprosił więc Rewersa, by załatwił mu i Tedowi miejsce w tej wyprawie.
 
Ehran jest offline  
Stary 16-09-2018, 23:32   #647
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=nzxjYQ8aZuk[/MEDIA]
Pobudka wśród tłumu obcych ludzi była dla Luci czymś nowym, obcym i niepokojącym. Sam sen też nie przyniósł ukojenia, może z powodu jego długości, a może chodziło o niepokojącą gamę dźwięków rozlegających się dookoła i tak innych od zwyczajowych dźwięków natury. Zamiast szumu wiatru w konarach wysoko nad głową, tropicielka słyszała miarowe sapanie albo chrapanie. Były przyciszone rozmowy, chrobot wojskowych butów po betonie… a także deszcz - przynajmniej on nie odpuszczał, nie zmieniał się. Padał uparcie, mieszając kropelki wody ze śniegiem. Chłód też nie dawał za wygraną, w powietrzu wciąż wisiały resztki zimy ale mieli dopiero kwiecień więc nic dziwnego. Zapachy też należały do obcych - smar, proch, pot i zaduch zamiast zgniłej ściółki, błota i mokrej trawy.
Pobudka pomiędzy dwoma włochatymi, gorącymi ciałami, sapiącymi cicho i powarkującymi przez sen - to na szczęście się nie zmieniło. Oba brytany żyły, łapiąc ostatnie chwile spokoju przed nowym dniem. Kay też stała tam gdzie zaparkowała, oparta bokiem o ścianę magazynku. Kobieta podniosła się ostrożnie, ale wilk i tak obudził się momentalnie, unosząc czujnie łeb patrzył złotymi oczami prosto na nią. Z drugiej strony Sony ograniczył się do otworzenia oczu, parsknięcia, a gdy dała im znać że jest w porządku, powrócił do snu. Ona za to wstała, ubrała się w zapasowe ciuchy bo te używane wcześniej pozostawały nieprzyjemnie mokre i zimne. Przeszła na palcach pomiędzy czwórką żołnierzy, kucając przy bagażach tak samo jak te dwie godziny wcześniej. W planach miała zjedzenie czegoś na szybko, potem nakarmienie stada… wtedy wzrok padł jej na kokony ze śpiworów.
Zeszłej nocy mogli zabić ją ze trzydzieści razy, praktycznie na każdym kroku od momentu gdy wyszła do nich bez broni i zaczęli gadać. Próbować gadać, początki szły kiepsko. Co dziwne nie skuli jej, nie okradli ani nie zgwałcili. Nie pobili, nie torturowali, nie rozstrzelali. Nie zamknęli w piwnicy aby zamarzła na śmierć. Nie zrobili też krzywdy jej stadu, ani nie zarżnęli ich we śnie. Pomogli z Sonym, przyprowadzili lekarza. Mówili do Luci normalnie… tak samo dziwiło, że byli w stanie usnąć przy kompletnie obcej “dzikusce”, ale to pewne kwestia zmęczenia. Sama też zasnęła jak kamień ledwo rozprostowała plecy.

Plan się więc zmienił, Seaver nie wiedziała nawet jak i kiedy wyrósł jej w głowie dziwny pomysł, ale szybko go podchwyciła, zbierając cichcem toboły z prowiantem i nosząc je pod ognisko. Ogień na nim wygasł, wpierw dołożyła drew i rozdmuchała żar. Któryś z najbliższych żołnierzy poruszył się przez sen, a tropicielka zamarła czekając aż wróci dźwięk miarowego oddechu. Jeszcze było wcześnie, jeszcze mieli czas aby odpocząć. Ona w tym czasie przeglądała zapasy, wyjmując worki z zebranymi po drodze ziołami, kupnymi produktami i tym, co udało się jej zgromadzić podczas podróży, a co pozwalało przeżyć i porządnie zjeść… o ile chciało się jej gotować. Teraz gotowała dla pięciu głodnych osób, co w przeliczeniu na zapasy na moment ostudziło entuzjazm. Normalnie jeden królik starczał jej na cały dzień, dla takiej zgrai był jak zaostrzająca apetyt przekąska. Tropicielka skrzywiła się, mruknęła coś pod nosem, a potem zabrała do pracy. Dużo, ciepło i treściwie, żeby mieć energię na nowy, ciężki dzień.

Z preparowaniem mięsa przeniosła się dalej, aby nie zatruwać zapachem surowizny okolicy gdzie spało powiększone chwilowo stado. Oprawiła sprawnie tuszkę, na jeden bok odkładając nieprzydatne części jelit, a cała jadalna resztę pocięła na mniejsze części i dokładnie wymyła. Wodę pobrała ze wskazanych przez wartowników baniaków, nie trzeba było oszczędzać. Podobna kąpiel spotkała marchewki, ziemniaki, pasternak, cebulę i dziki czosnek. Kobieta popatrzyła krytycznie na górę warzyw i drugą mniejszą mięsa. Potem popatrzyła na śpiące ciała. Wciąż wychodziło mało… na wszystko jednak był sposób.

Dopiero z gotowymi półproduktami wróciła do ognia, stawiając na nim największy z posiadanych rondli. Drugi mniejszy i pełen wody stanął przy żarze. Po kolei wrzucała składniki w kocioł, smażąc i dusząc całość aż zadowolona z efektu zalała całość wodą, dorzuciła garść ziół i wsypała grubą kaszę. W czasie jak potrawka nabierała smaku i miękła, tropicielka z uporem lepiła z mąki, soli i wody cienkie podpłomyki, by upiec je na rozgrzanym kawałku blachy. Posiłek był prawie gotowy, gdy ludzie zaczęli się budzić. Widząc to wsypała do mniejszego rondla kawę i ostatni woreczek cukru. Gotowe śniadanie o dziwo… chyba im smakowało. Dziwna rzecz… patrzeć jak zgraja ludzi zajada się tym co się zrobiło i nie marudzą, że za dużo soli, albo marchew niedogotowana.

Znad swojej miski Luca przyglądała się posiedzeniu i dyskusji, czujnie wodząc spojrzeniem od Travisa do Elberta i reszty. Zdziwiła się słysząc propozycję… jak to, iść z nimi? Ona?
Na szczęście tekst ciemnowłosego śmieszka szybko przywołał ją do porządku. Warknęła ostro, rzucając w niego tym co akurat miała pod ręką, a że była to obgryziona królicza kość, nie zabolało go pewnie za mocno.
- Uważaj mały - dodała warkot werbalny, pokazując żołnierza palcem - Bo ciebie pomylę. Z mielonką. Albo hot dogiem - opuściła rękę i żeby czymś ją zająć sięgnęła po kubek z kawą i podpłomyka, żując go przez parę długich sekund.
- Mogę iść. - chrypnęła do Travisa jako tego od myślenia - Pomów z szefem. Albo oboje… możemy z nim pomówić. Moje stado zostanie, pójdę sama. Z wami. Ale najpierw muszą wyjść - wskazała na psy - Nie chce mi się tu po nich sprzątać.

Reakcje żołnierzy były zmienne, w zależności od tego co się działo przy kotle i ognisku. Jakoś w instynktowny, pierwotny sposób ogień zdawał się jednoczyć ich wszystkich w starciu z wyziębiającą aurą. Śniadanie widocznie wszystkim smakowało i poprawiło humory. Na twarzach pojawiły się uśmiechy a na ustach żartobliwe wypowiedzi. Widać było, że z samego rana wszyscy mają dobry humor. Przynajmniej dopóki to śniadanie trwało. Gdy się skończyło i do ludzi zaczęło coraz bardziej docierać, że zaraz będą musieli wyjść na zewnątrz to te dobre humory zdecydowanie przygasły.

Ale co pokazała reakcja na słowa opiekunki zwierząt nie zgasły całkowicie. Nawet Elbert zdawał się być rozbawiony i przyjmować jej uwagi za dobrą monetę. Spoważnieli znowu gdy wyszła sprawa wyjścia na zewnątrz. Wahali się patrząc na siebie nawzajem i rozważając to na różne sposoby.

- Do Księciunia nie ma co iść. Zapytasz to od ręki cię uwali. - machnął w końcu ręką Karl a reszta pokiwała głowami.

- Karl ma rację. Pójdziesz z nami jak się będzie coś pytał to coś mu się powie jak nie no to pojedziesz z nami i tyle. - Travis zdecydował się w końcu na jakąś deklarację.

O dziwo znacznie dłużej zabrało im czasu co zrobić z jej prośbą o wyjście z psami. Widać śniadanie nie do końca rozmyło wątpliwości co do jej intencji ale też i obawiali się reakcji oficerów na puszczenie obcej samopas po lotnisku.

Dyskusja stawała się coraz bardziej ożywiona gdy w końcu Stanley wybuchła.
- Ja?! A dlaczego ja?! - prawie zawołała rozżalonym i zirytowanym tonem patrząc na pozostałą trójkę patrolowców.

- Oj no powiesz, że idziecie na siku czy coś w ten deseń no. A ona zabierze te psy i potem wrócicie. - westchnął w końcu Travis tłumacząc jej co i jak.

- Nie może iść sama. To wbrew regulaminowi. Od wczoraj to powtarzam. Ten cały patrol jest wbrew regulaminowi. Powinniśmy mieć wolne. A tak jesteśmy przemęczeni i możemy zacząć popełniać błędy. - Karl poparł racje koleżanki patrząc na dwóch pozostałych kumpli. Ci westchnęli ciężko jakby mieli do czynienia z ciężkim przypadkiem.

- Karl, obudź się. Mamy jedyną furę na lotnisku. Wszędzie gdzie trzeba będzie coś pojechać, zawieźć, przywieźć, sprawdzić to będą posyłać nas i naszą brykę. Przynajmniej dopóki będziemy tu kiblować albo póki nie przyślą następnej. Zresztą. Wolałbyś być teraz na Wyspie? Tu to chociaż spokój jest. Tylko w chuj pizga… - Elbert odezwał się tłumacząc coś co pewnie wydawało się jemu oczywiste sądząc po tonie i minie na twarzy. Po tym co powiedział na chwilę zapanowała cisza gdy cała czwórka była zajęta tymi przemyśleniami.

- No pizga. A niby kurde wiosna. - Karl zgodził się kiwając w końcu głową. Wrzucił do ognia jakiś patyk którym się dotąd bawił i powstał na nogi jako pierwszy. - Ja mam maszynę do sprawdzenia więc sami to załatwcie. - powiedział na odchodne i ruszył ku swoim rzeczom by się ubrać i doekwipować jakoś bardziej niż buty i skarpety na gołe nogi.

- Dobra. Ty z nimi idź. Ja się idę dogadać z saperami. - Travis zdecydował się w końcu i też wstał. Gdy decyzja została podjęta pozostali też powstali składając i pakując co się da.

- Dobra, to chodź na te siku. - Stanley gdy się już ubrała jak na zimę stanęła przed Lucą i jej zwierzyńcem. Obok niej kończył się zapinać Elbert a Travis odszedł w stronę jakiejś grupki żołnierzy. Luca dojrzała charakterystyczne plecakowe butle jakie tamci też szykowali do drogi.

Suche ubrania zaraz miały przestać takie być, aura pogodowa skutecznie o to zadba… trudno. Płakanie nad rzeczami których się nie zmieni nie miał sensu. Tropicielka wróciła do posłania, odgarniając koce i pomogła rannemu psu wstać. Po chwili namysłu sięgnęła po płaszcz i narzuciła mu na grzbiet, zawiązując rękawy dookoła masywnego karku aby osłonić bandaże przed ulewą. Prowizorycznie przynajmniej. Żołnierce kiwnęła głową na zgodę, powoli prowadząc Sonyego do wyjścia. Obok nich szedł czarny wilk, rozglądając się nieufnie po mijanych twarzach ludzi. Mogli zostać, całym stadem. Odpocząć, przespać się i nabrać sił… tylko Luce nie podobała się konieczność zamknięcia z obcymi. Chciała też aby chyba… nie uważali jej za problem i szpiega bo tak było bezpieczniej dla całej jej rodziny.

- Dobra tylko nie próbuj się zgubić czy co. Bo się pogniewamy wtedy. - ostrzegł ją Elbert gdy nakładał kaptur na czapkę. Obydwoje byli ubrani podobnie jak w nocy czyli właściwie poza rozległymi pelerynami, mniejszymi bryłami kapturów na górze, bronią w rękach i przebierającymi na dole nogami właściwie niewiele było ich widać.

Gdy wyszli na zewnątrz spotkali Bishopa który stał przy otwartej masce pickupa i oświetlając sobie coś jakimś światłem na niej zawieszonym przyglądał się i dłubał przy silniku. Zwrócił w ich stronę głowę a dwójka żołnierzy zrewanżowała mu się tym samym.

- I jak? Pojedzie? - zapytała Stanley. Kierowca w odpowiedzi podniósł do góry kciuk i wrócił do swojej pracy. Trójka ludzi minęła go więc i zostawiła za sobą. Doszli do narożnika magazynu a potem skręcili wzdłuż dłuższej ściany budynku. Gdzieś tam też wyszli spod ochronnego rejonu chronionego dachem więc z miejsca zaatakował ich opad. No i naprawdę padał deszcze ze śniegiem.

Luca zorientowała się, że dziewczyna idzie właściwie obok niej ale tak by tropicielka była między nią a ścianą. A Elbert szedł nieco po skosie ze dwa kroki za nimi i dwa kroki w bok. Tak doszli do końca budynku a potem przerwę do następnego i znów przy jakiejś ścianie. Aż doszli do czegoś co bardziej przypominało budynek nastawiony na obsługę ludzi. Przynajmniej dawniej. Wewnątrz jednak było jeszcze czarno jak w nocy wewnątrz nieoświetlonych budynkach mogło być czarno więc dwójka żołnierzy skorzystała z latarek. Dziewczyna przeszła przez jakąś salę czy co to by nie było i oświetliła wejście do damskiej ubikacji.

- To poczekaj tu na nas. - rzuciła do mężczyzny i machnęła głową do Luci by ta weszła do środka za nią.

Oczywiście że pilnowali jej podczas trasy, flankując i odcinając od ewentualnej drogi ucieczki. Dostali rozkaz pilnowania potencjalnego szpiega, szef urwie im jaja jeżeli dzikus zniknie w mroźnym deszczu i mroku. Luca rozumiała mechanizm, wiedziała na czym polega i godziła się z trudem, ale jakoś toczyła się między nimi chociaż mienie za plecami kogoś obcego i z bronią nie było przyjemne. Do tego para psów zakręciła się, chwilowo znikając w ciemności aby obwąchać i oznaczyć kąty póki czas pozwalał.

Ona za to z ulgą przekroczyła próg zdewastowanej łazienki, odcinający zarówno potoki lodowatej wody z nieba jak i przenikliwy wiatr. W środku panował zaduch i specyficzny zapach kurzu naniesionego czasem, a także niezliczonymi podeszwami butów. Z dalszych kątów cuchnęło pleśnią, też nic niezwykłego w zamkniętych, niszczejących od dwóch dekad pomieszczeniach.

- Księciunio. Kto to? - tropicielka mruknęła do drugiej kobiety, stając po prawo od wejścia, z plecami przyklejonymi do ściany, a raczej popękanych płytek. Wodziła leniwie promieniem latarki, wyławiając z czerni równie zdewastowane resztki umywalek, toalet i pogięte ramy w których nie ostał się nawet malutkie kawałki szyb. - Wasz wróg?

- Wróg? Niee… -
druga z kobiet rozpoczęła proces pt. “załatwiam się”. Ale unieść, zdjąć, rozpiąć, ściągnąć te wszystkie kurtki, płaszcze, spodnie to trochę trwało. A doświadczenie zimnego powietrza na własnej skórze też nie należało do przyjemnych. - To porucznik. Będzie z nami jechał do tej budy co wróciliśmy w nocy… - Stanley mówiła z wyraźną niechęcią i jakby była rozproszona. Chociaż to mogło być powodem nie tylko tego o kim rozmawiały ale ogólnie nieprzyjemnych i mało schludnych warunków tej zapomnianej przez czas ubikacji. - Cholera chłopy to nawet nie wiedzą jak mają dobrze… - burknęła niechętnie z już przykucniętej pozycji. Milczała chwilę i było słychać tylko jej oddech i załatwianą potrzebę.
- Karl mu podpadł jak tylko przyjechaliśmy. I teraz zagiął na nas parol. No czepia się nas. - dopowiedziała po chwili gdzieś z wysokości połowy sylwetki stojącej niedaleko Luci. - A właśnie, słuchaj… - tropicielka miała wrażenie, że ta druga podniosła głowę ku niej zupełnie jakby chciała spojrzeć na jej twarz. Chociaż w tych warunkach miało to dość odruchowe znaczenie i twarze jawiły się jako blade plamy w ciemności.
- Wiesz, w sumie nie moja sprawa… - zaczęła jakby z wahaniem. Ale widocznie postanowiła dokończyć. - Lepiej nie paraduj tutaj na golasa. Wiesz, tu nas jest tylko kilka dziewczyn reszta to same chłopy. Wczoraj nic się nie stało ale wróciliśmy tak późno, że wszyscy już prawie spali. Ale jak zrobisz tak dziś w nocy no to cóż… Nie moja sprawa no ale wiesz… - dziewczyna mówiła jakby nie do końca była pewna co i jak powiedzieć. W końcu zamilkła.

- Że wcale w niektórych… punktach i zachowaniach nie różnicie się od tamtych w skórach? - Seaver też odwróciła się twarzą w stronę rozmówcy, świecąc latarką gdzieś w bok, pod zniszczone umywalki - Wiem. Ludzie tacy są. - przeniosła spojrzenie gdzieś na sufit aby nie peszyć przy załatwianiu potrzeb - Mężczyźni. Silni w grupie, bezwzględni. Bez… serca. Lubią brać co chcą, zostawiać… pożogę. Dziś i tak nie będę z wami spać - wzruszyła ramionami, poprawiając płaszcz - Znajdę swój kąt, za skrzyniami. Gdzieś w cieniu i daleko. Od was. Od kogokolwiek - dokończyła cicho.

- Nie wiem czy ci pozwolą. Spać samej. Znaczy gdzieś w kącie. - odezwała się po chwili milczenia brunetka. W końcu powstała z klęczek i rozległ się znowu szelest i szmer jej ubrań. - Chyba lepiej byś spała z nami. Chłopaki nic ci nie zrobią. Nawet ten ancymon pod drzwiami. On tylko tak gada. Ale nic ci nie zrobią. Dla mnie też są w porządku. Ale my tu właściwie jesteśmy sami. No wiesz, z innej jednostki. Właściwie to jesteśmy z obsady wozu. A reszta to inni, nie znamy ich. - wyjaśniła coś od siebie kończąc się ubierać. - I nie kręć się przy śmigłowcach. Cholery dostają jak ktoś tam się kręci. Teraz jeszcze ciemno to nie widać ich ale w dzień… a faktycznie, widziałaś je wczoraj… no to nieważne, lepiej się tam nie kręć, nie pytaj a najlepiej nawet nie patrz w ich stronę. - dorzuciła jeszcze od siebie i ustąpiła z ustępu by zrobić miejsce tej drugiej.

- Chcę je zobaczyć. Metalowe ptaki. Ale potem. Później. Jak będziecie iść, a ja… też mi dadzą odejść. - tropicielka pomacała po kieszeni, a potem wsadziła do ust coś co stamtąd wyciągnęła i żuła intensywnie - Byłaś tam, w ptaku? Wysoko na niebie? - jej głos stał się mało obecny, dało się wyczuć potworną tęsknotę - Tam gdzie chmury i nikt… nikt kto zabiera ci wolność.

- W śmigłowcu? Lecącym? Nie, no coś ty, to nie dla takich szpejów jak ja. Tylko elite wożą takimi cackami.
- pytanie Luci chyba tak samo rozbawiło jak zaskoczyło żołnierkę. Teraz nastąpiła zmiana warty i ona oparła się o umywalkę więc teraz Luca widziała plamę jej twarzy.
- Ciężko tam wczoraj było? W tamtym domu. - zapytała po chwili milczenia.

- Tak - krótka odpowiedź i równie lakoniczna co na początku styczności z oddziałem. Żuła dalej w najlepsze, sufitując po odpadającym tynku i purchlach starego grzyba nad wybitym oknem.
- Bardzo ciężko - przyznała ciszej po paru chwilach milczenia. Westchnęła boleśnie, wbijając wzrok w podłogę - Moja wina, nie pomyślałam… zrobiłam błąd. Zmęczenie - nie wiedziała po co tłumaczy, chyba nadrabiała braki… albo chciała żeby tym razem rozmówca jej odpowiedział - Idziemy od dawna, bardzo dawno… i bardzo daleka. Ale… już blisko - pokręciła głową, przełykając co miała w ustach i zaraz załadował drugą porcję.

Rozmówczyni milczała przez chwilę trawiąc po ciemku słowa tropicielki. W końcu odbiła się od umywali i zrobiła krok w jej stronę. Ta wyczuła, że wodzi gdzieś po ciemku dłonią aż w końcu jej palce zahaczyły o jej włosy i głowę.
- To musiało być straszne. Ten dom wyglądał strasznie. - powiedziała ciszej łagodniejszym i tonem którym brzmiało też współczucie. Chwilę nie odzywała się a dłoń zeszła po włosach Luci zjeżdżając na jej ramię gdzie mogła spocząć w tradycyjnym przyjacielskim geście niosącym pocieszenie, współczucie i otuchę. W końcu może było jej niewygodnie tak się pochylać a może co innego ale kucnęła z powrotem przy tropicielce więc wyrównały się wzrostem.
- Od dawna? To skąd idziecie? - zapytała jakby chciała jakoś zmienić ten nieprzyjemny temat jaki sama poruszyła i zastąpić go jakimś innym.

- Z… z daleka - odchrypiała tężejąc w miejscu i szykując się na atak który nie nastąpił. Profilaktycznie jednak wstała, udając że teraz ona musi zaznaczyć teren gdzieś w kącie. Zakręciła się przy jednym z potrzaskanych sedesów, wybierając ten najmniej dziurawy i powtórzyła po żołnierce proces pozbywania się ubrań.
- A wy? Co tu robicie? Gdzie wasza watah… grupa? Mówiłaś że jesteście tu sami. Z nimi - machnęła głową tam gdzie magazyn i żołnierze. Chciała zapytać o coś jeszcze, ale jej samej robiło się dziwnie. Jakby wyciągała informacje.
- Idziemy z Aspen, daleko na Zachodzie. Od ponad roku nie… nie spałam w łóżku. To akurat… mało ważne… - wzruszyła ramionami.

- No my też śpimy w namiotach. - dziewczyna wstała również i wróciła do swojej umywalki znów o nią się opierając. - Znaczy nie tutaj, tylko nad jeziorem, tam gdzie obozujemy. - wyjaśniła machając gdzieś w bok ręką jakby pokazywała kierunek. Ale nawet jeśli tak było to obecnie nie było to widoczne.
- Ale w koszarach mamy łóżka. Każdy swoje. I szafki, i stołówkę, i ogrzewanie i w ogóle… - szeregowa zaczęła mówić z wyraźnym rozrzewnieniem jakby bardzo brakowało jej tych rzeczy. - Znaczy w Nowym Jorku. Wszyscy jesteśmy z Nowego Jorku. - doprecyzowała jeszcze. - My tu jesteśmy już z kilka dni. A oni tymi śmigłowcami dopiero co przylecieli wczoraj w nocy. Ale wszyscy jesteśmy z NYA. - Szeregowa wyjaśniła cywilowi.

- Namiot? Po co namiot? Wystarczy kawałek brezentu, gałęzie, mech… dobre ognisko, albo nodia. Namioty nieporęczne - Seaver wydawała się zdziwiona. Słuchała dalej i zdziwienie tylko rosło - Ogrzewanie? Czyli… macie piece, tak? Też miałam w… kiedyś - uśmiechnęła się pod nosem - Stary, kaflowy z miejscem na materac. Kiedyś - uśmiech jej zszedł - Nowy Jork… to daleko? Chyba… na wschodzie - skrzywiła się. Miała mapę, dukała na tyle aby rozpoznać nazwy. Nic więcej. Ten Jork był po prawej stronie wystrzępionej kartki. Tak coś kojarzyła.

- No namiot. A jak? Pod chmurką? - teraz z kolei Stanley się zdziwiła pomysłami Luci. Ale chyba postanowiła w to za bardzo nie wnikać więc ciągnęła dalej. - Mamy ogrzewanie w namiotach. Jeden, w którym jest szpital polowy to jest taki ekstra, że ma ogrzewane ściany. Ma tam w środku takie kanaliki przez które płynie ciepłe powietrze. Jak w kaloryferze. A jak jest gorąco a ma się chłodziarkę to można puścić chłodne, wtedy tam jest przyjemniej. Znaczy jeśli chodzi o ciepło bo wiesz, to szpital… - opowiadanie o namiocie to takim specjalnym, podgrzewanym namiocie wydawało się sprawiać Stanley przyjemność. Ale zakończyła trochę sztucznie i niezgrabnie.
- I tak, na wschodzie, przy samym oceanie. Z tydzień żeśmy tu jechali. A tu chyba jeszcze większa chujnia niż u nas. A miało być tak pięknie, jak kurort nad jeziorem tak nam mówili… - westchnęła tym razem wyraźnie rozczarowana i zmęczona. Znów się chwilę nie odzywała.
- A piece są fajne. Ciepłe. U nas na ulicy jest piekarnia. Ale pizzę też robią. No to też tam jest piec i można się pogrzać. Lubię pizzę. Zanim wstąpiłam do Armii to pracowałam w pizzerii. - powiedziała dla odmiany z pozytywnym ożywieniem gdy to wspomnienie musiała mieć przyjemne i ciepłe.

- Piccę… co to jest piccę? - Seaver zapytała zanim pomyślała, a potem tylko prychnęła przy podciąganiu portek i poprawie sprzętu - Tak, pod chmurką… a jak? Znaczy… jak nie ma mrozu to prościej. Znajdujesz świerki albo inne iglaste i tak się rozbijasz. Pod gałęziami jest sucho nawet podczas ulewy. Przy mrozie to już bardziej… więcej roboty, ale też się da - mruczała ponuro, wracając pod wejście - Jak gorąco nie lepiej wskoczyć do wody? Wiem co to szpital - odpowiedziała oschlej - Nie jestem głupia. Chociaż nie wiem co to fochy… pracowałaś w piekarni? To dobra praca… dlaczego to - pokazała brodą na jej mundur.

- A ty dlaczego się szwendasz taki kawał? Tak mi się życie poukładało. - druga z kobiet też zareagowała nieco oschlej jakby przypomniała sobie o czymś niekoniecznie radosnym. Nie odzywała się chwilę skrobiąc podłogę podeszwą buta sądząc po odgłosach. Coś drobnego w końcu chyba kopnęła i to coś potoczyło się przez podłogę aż zderzyło się czymś i się uspokoiło.
- Pizza to… no coś jak ciasto. Taki placek albo jak od naleśnika. I na to są nałożone różne rzeczy. Kiełbasa, konserwa, ser, warzywa, groszek, kukurydza no różnie, zależy jaki masz zestaw na zamówienie, w kuchni albo jak sama w domu robisz no to po prostu to co akurat masz i możesz wrzucić. - rozmowa o tej pizzy chyba ją uspokoiła. Mówiła dość monotonnym głosem. - A foch to foch. No jak się ktoś obrazi no to się mówi, że strzelił focha. No albo jak jakieś głupie trudności robi. I daj spokój z tymi świerkami i tak dalej. To działa na jedną czy parę osób ale nie jak jedzie cały konwój przez ćwierć kontynentu. - Stanley mówiła nieco szybciej chcąc wyjaśnić jak najwięcej w krótkim czasie.

- Mówiłam waszemu szefowi. Muszę dostarczyć list, potem odejdziemy - Luca narzuciła kaptur na głowę, wsadziła pod niego włosy i dopięła guziki pod szyją - Daj spokój z tymi konwojami i namiotami. To męczące na długo. Ludzie. Dobrze umieć liczyć na siebie, wtedy przetrwasz. Cokolwiek się stanie. - prychnęła, przechodząc do wyjścia - Pizza… brzmi dobrze. Smacznie. Jak ciasto ze śliwkami - twarz jej złagodniała, mimo że wciąż się nie uśmiechała. Nie zrobiła tego ani razu odkąd pojawiła się wśród mundurowych.

- No to ważny list musi być jak go wieziesz taki kawał. - brunetka odkleiła się od swojej umywalki by też szykować się do wyjścia na zewnątrz, do reszty budynku a potem jeszcze bardziej na zewnątrz, na ten dżdżysty przedświt. - Jak uważasz ale ja jak mam podróżować przez Pustkowia to wolałabym nie robić tego sama tylko ze sprawdzonymi ludźmi. Samemu to musi być chujowo. - powiedziała zastanawiając się pewnie właśnie nad tym.
- A pizza jest świetna. Jeśli nigdy nie próbowałaś to powinnaś. - dodała zachęcająco i uśmiechnęła się co było słychać nawet po ciemku.

- Hej. - dziewczyna ruszyła za Lucą kierując się ku wyjściu z ubikacji. - Jak już razem na siku byłyśmy to możesz mi mówić Stan. Wszyscy mnie tak prawie nazywają tutaj. - powiedziała zrównując się z nią i po ciemku kierując ku niej bladą plamę swojej dłoni jak do oficjalnego przywitania.

Tropicielka popatrzyła w dół na ową dłoń i stała tak dłuższy moment, przebierając wśród całej gromady fobii i paranoi. Podstęp, próba uśpienia czujności i budowania początków zaufania? Albo żołnierka chciała być miła, mimo że pochodziły chyba z kompletnie innych bajek. Jedna bała się samotnych podróży przez Pustkowia druga podróży grupowych z koniecznością wykonywania czyichś rozkazów.
- Luca - odmruknęła potrząsając złączonymi dłońmi krótko, a potem cofnęła rękę - Chodź. Stan. Bo tamten mały… mu zamarznie.


- No co tak długo? Dupki wam tam do kibli przymarzły? I co wam tak wesoło? - Elbert stał oparty o ścianę i palił papierosa. Ale odkleił się od niej gdy obydwie wyszły z ubikacji. Zaatakował je ze znudzoną i zmarzniętą, samczą pretensją ale nabrał podejrzeń bo Stanley jak się roześmiała na ostatnią uwagę Luci to wciąż chichotała nawet gdy już wyszły na zewnątrz i spotkały napastliwe przywitanie szeregowca. Ten zmarszczył brwi czujnie i podejrzliwie.

- Oj, nic. W ogóle nic. - powiedziała wesoło Stanley idąc do przodu a przez to Elbert który próbował chyba coś wyczytać z min i sylwetek obydwu kobiet został nieco z tyłu.

- Co?! Obgadywałyście mnie? - zerwał się na równe nogi i szybko dogonił je obie domagając się odpowiedzi.

- No nie wiem czy można tak powiedzieć. - odparła żołnierka zerkając a raczej przechylając całą, głowę i część górnej sylwetki by dojrzeć twarz tej drugiej. Kaptury znacznie utrudniały taką boczną obserwację.

- Obgadywać. Ciebie? - Seaver odwróciła się przez ramię, posyłając do tyłu spojrzenie spod kaptura. Długie, taksujące i średnio zauważalne w mroku - A jesteś pizza? - dodała, a potem wróciła karkiem na poprawną pozycję, gwiżdżąc przez zęby aby przywołać psy - Czekałeś i podsłuchiwałeś? Albo podglądałeś. Też chcesz siku? Może cię wysadzić? - znowu obróciła się przez ramię, a głos miała poważny. - Akurat saperzy… po drodze.

- Dobra a co tam, nie zależy mi! Wcale mnie to nie obchodzi.
- burknął Elbert gdy chwilę chyba próbował rozstrzygnąć jak bardzo sobie żartują z niego. Może powiedziałby i coś więcej ale akurat przybiegły obydwa czworonogi więc to na chwilę odwróciło jego uwagę a gdy się uspokoiło chyba nie miał ochoty ciągnąć tej rozmowy. Wyszli za róg magazynu znów widzieli mały daszek i stojący pod nim samochód i kierowcę przy nim. Zwalista sylwetka faceta z bokobrodami zamykała właśnie maskę.

Istniała duża szansa, że Luca znowu przejedzie się samochodem. Metalowym, klekoczącym pudłem, które ryczało silnikiem tak bardzo, że nie szło nie odnotować jego obecności zanim pojawił się na horyzoncie. Dobrze, że stado zostawało w suchym miejscu, przyda się im odpoczynek. Tropicielce też by się przydał, niestety na podobne wygody się nie zanosiło. Gapiła się spod kaptura na tego całego Karla, albo Bishopa jak go czasem pozostała trójka nazywała. Podeszła do niego, stając mu za plecami, a dwa czarne brytany przywarowały po jej obu stronach.
- Czym podpadłeś temu Księciuniowi? - spytała bez ogródek i podchodów. Te ostatnie umiała robić jedynie w lesie.

- Co? - najroślejszy z całej czwórki patrolowców facet odwrócił się tak gwałtownie jakby mimo wszystko Luca go podeszła albo po prostu jej się nie spodziewał. Dlatego z sekundę czy dwie zmieszanej miny minęło zanim odpowiedział pytaniem na pytanie.

- Oj no powiedziałam jej, o poruczniku. Wiesz, jak od początku się nas czepia. - wyjaśniła Stan z też trochę zakłopotaną miną. Obydwaj mężczyźni, i ten grubszy i starszy oraz ten młodszy i szczuplejszy popatrzyli na nią z takim samym zastanowieniem na twarzach a potem na siebie nawzajem. W końcu ten Karl czy Bishop wzruszył swoimi ramionami a Elbert prychnął.

- No przyznaj się. Jak nas wkopałeś bohaterze. - parsknął szeregowiec z czymś pośrednim między kpiną a irytacją.

- Niczym. A poza tym miałem rację! Tak mówi regulamin. - odparł z zapałem Karl ale na koniec to trochę brzmiało jak obrona czy inne tłumaczenie się.

- Ta kurwa, miałeś rację, zgodnie z regulaminem, a teraz skurwiel czepia się nas wszystkich. - warknął nieprzyjaźnie Elbert, machnął ręką i ruszył w stronę drzwi do magazynu, szybkim i zdenerwowanym krokiem.

- Oj, Elb, słyszałeś Travisa… Travis mówi, że to przez to, że mamy tutaj jedyną brykę to nas wszędzie wysyłają… - zawołała do jego pleców Stanley patrząc jak odchodzi. Ale szeregowiec znowu tylko machnął ręką jakby się odcinał od tego tłumaczenia a potem otworzył drzwi i zniknął za nimi. Pozostała dwójka milczała chwilę więc słychać było jak deszcz, w przeciwieństwie do śniegu, tarabani o dach nad nimi.

- Przychrzanił się do mnie, że mam go zawieźć do punktu obserwacyjnego. A to na drugim końcu lotniska. - w końcu Bishop zaczął wyjaśniać jakby samemu teraz żałował tamtej decyzji. Machnął gdzieś w przestrzeń zasłoniętą obecnie nocą, deszczem i śniegiem gdzie pewnie był ten posterunek i kraniec lotniska. - I ładuje mi się do szoferki. - kierowca wskazał na owo miejsce jakby właśnie teraz ktoś tam mu się pakował. - Więc mówię, mu, że pewnie, mogę go zawieźć, zgodnie z jego rozkazem ale wedle regulaminu to muszę mieć na pokładzie radiowca. A radiowcem jest Stan. A kabina jest tylko dwuosobowa. Dlatego resztę wozimy ze Stan na pace. Więc mogę go zawieść ale na pace. A wiesz, akurat znowu lało. No i jakoś miał mi to za złe. - rozłożył swoje wielkie, pulchne ramiona powiększone jeszcze o rękawy kurtki w geście bezradności.

- Noo… - Stan smutno pokiwała głową potwierdzając wersję kolegi. Na chwilę znowu oboje zamilkli zadumani nad swoim żołnierskim losem.

- Ale wedle regulaminu miałem rację… - dorzucił po chwili Karl jakby po raz kolejny tłumaczył swoją decyzję w tamtej sytuacji.

- Rany, Karl, mogłeś sam z nim jechać albo ja bym się przejechała na pace. - mruknęła także brunetka i znów oboje na jakiś czas zamilkli.

Tropicielka słuchała i marszczyła czoło. Podniosła też górną wargę i w pewnej chwili zaczęła głucho warczeć, na co oba psy zastrzygły uszami, stężały i też zjeżyły kryzy futra na karkach. Ludzie… jak oni lubili komplikować życie. Wywyższać się. Najpierw ustalali zasady, potem mieli je w dupie. Bo tak wygodniej.
- Musi pokazać że ważny - prychnęła wreszcie, kładąc psom dłonie na łbach i tarmosząc je uspokajająco za uszami - Ważny fiut. Nie lubię takich - dodała cicho już w pół ruchu, odwracając się i idąc tam gdzie wcześniej Elbert. Do magazynu, zostawić rodzinę, a potem… jechać. Znowu do tamtego domu.

Wewnątrz znowu wydawało się, że jest ciut cieplej. Ale mogło to być tylko złudzenie. W każdym razie już bez trudu trafiła do “swojego” ogniska. Byli już tam i Travis i Elmet. Kończyli już przygotowania. Po jakimś czasie doszła jeszcze pozostała dwójka, też się spakowali biorąc głównie broń i darując sobie dźwiganie plecaków i innego zbędnego szpeja. Travis poinstruował Lucę, że teraz idą na odprawę prowadzoną przez porucznika i tam lepiej by się nie odzywała. Potem pewnie zapakują się do wozu i wrócą tam gdzie wczoraj.

Gdy wszyscy byli już gotowi całą piątką podeszli do jednego z narożników magazynu. Tam stało dwóch mężczyzn w mundurach i ten młody mężczyzna którego Luca pamiętała z wczoraj czy tam z dzisiaj ale z nocy. Ten co się dopytywał patrolowców o rodzaj prowadzonego ognia i kazał im sprzątnąć truchło stwora.

- Szeregowy a kim jest ta kobieta? Co ona tu robi? - porucznik zapytał patrząc pytająco na jedynego nie-żołnierza w ich małej grupce.

- To nasza przewodniczka panie poruczniku. - Travis przedstawił Lucę grzecznie też zerkając na nią.

- Przewodniczka? Po co nam przewodniczka? Sądziłem, że byliście tam wczoraj Travis i wiecie gdzie to jest. Mylę się? - porucznik teraz spojrzał bezpośrednio na dowódcę patrolowców domagając się od niego odpowiedzi.

- Nie panie poruczniku. Ale ona tam była przez pół nocy, miała kontakt bojowy z przeciwnikiem zanim my przyjechaliśmy no i myślę, że ma najpełniejszy obraz sytuacji. Myślę, że jej wskazówki mogłyby nam się bardzo przydać panie poruczniku. Przyda nam się. A mamy jeszcze miejsce. - Travis przedstawiał swoją opinię odpowiadając gładko na wątpliwości i pytania oficera. Ten słuchał go oceniając krytycznym spojrzeniem i jego i kobiety o jakiej mówił.

- Ja tu decyduję co nam się przyda Travis. I kto. - odparł oficer wciąż przyglądając się Luce jakby nie podjął jeszcze decyzji.

- Oczywiście panie poruczniku. Ale pan pytał więc pozwoliłem sobie wyrazić swoją opinię. - Travis odparł znowu patrząc prosto na oficera.

- Dobrze. Niech będzie Travis. Przyda nam się. Ale jeśli ucieknie to odpowiadacie za to głową. Słyszysz mnie Travis? - oficer wreszcie się zgodził ale zaznaczył swój warunek wskazując na szeregowego palcem wskazującym a potem na kobietę bez munduru.

- Słyszę panie poruczniku. - Travis zgodził się też z oficerem i ten wreszcie przeszedł do odprawy. Ta nie była zbyt długo ale oficer używał dziwnych zwrotów jak “flankować”, “oflankować”, “przygotowanie ogniowe”, “zespół wsparcia” i inne takie obco brzmiąco dla Luci słowa ale żołnierze zdawali się rozumieć co do nich mówi. Na koniec zapytał czy ktoś ma jakieś pytania ale żadnych widocznie nie było więc dał znak, że czas ruszać co samochodu.

Ludzie naprawdę lubili komplikować sobie życie i przy okazji robić drugiemu bratu pod górkę. Wystarczyła chwila i już tropicielka wiedziała skąd niechęć tych od samochodu do tego Księciunia… ale mogła też nie mieć pełnego obrazu, bo znała ich dość krótko, a poza tym nie byli istotami lasu z którymi zwykle przebywała.
Przy obserwacji swojej osoby odwzajemniła się tym samym - taksując oficera spojrzeniem od góry do dołu, ale się nie odezwała jak kazał ten wygadany. Milczała, zgrzytając zębami i naciągając kaptur głębiej na czoło, aż wreszcie cyrk się skończył i mogli ruszać. Nie podobało się jej stwierdzenie o dekapitacji Travisa. Miał za nią ręczyć, a jeśli ucieknie on pewnie trafi do karceru, albo i pod ścianę. Przecież podobno dzika była szpiegiem bandytów.
- Twoja głowa jest bezpieczna - chrypnęła cicho kiedy przechodziła obok blondyna i dalej do maszyny. Odruchowo trzymała się Stan, krążąc w jej okolicy. Jakoś szło… nie była aż tak wnerwiająca.

Szeregowiec nie odpowiedział a przynajmniej nie słowami. Uśmiechnął się do niej figlarnie i przyjaźnie klepnął ją po ramieniu. Plan z trzymaniem się Stan szybko się skończył gdy ta razem z Karlem jako jedyni wsiedli do szoferki. Pozostali musieli posłużyć się skrzynią. Pierwszy wszedł oficer i zajął miejsce na środkowej ławie zaraz przy szoferce. Więc mógł przynajmniej w teorii obserwować pozostałych a oni jego. W teorii bo na zewnątrz, i to pod plandeką, nadal było ciemno jak w nocy. Więc swoje twarze nadal widzieli jako bielejące w ciemności owale. Porucznik kazał usiąść Travisowi obok siebie. Obok Travisa usiadł Elm a potem zostało miejsce dla cywila i pozostałych żołnierzy. Gdy tak siedli w pół tuzina na ławkach rozlokowanych wokół skrzyni to na środku spoczęły ciężkie butle saperów.

Wkrótce ruszyli. Przez drogę nikt się właściwie nie odzywał. Niezbyt było co obserwować bo jedynie ciemność wewnątrz plandeki, owale twarzy wewnątrz plandeki, albo zasłonę śniegu i deszczu jaki opadał za rufą wozu. Robiło się już szarawo ale głównie na niebie więc na ziemi jeszcze wiele to nie zmieniało.
 
Driada jest offline  
Stary 16-09-2018, 23:33   #648
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
Samochodem podróż była dziwnie szybka. Zdawało się, że ledwo wyjechali i już pojazd się zatrzymał. Wszyscy zaczęli wysiadać. Zrobiło się od razu bardziej poważnie i nerwowo. W powietrzu było czuć nadchodzącą walkę. Wszyscy mieli broń w rękach a saperzy zaczęli troczyć te butle sobie na plecy. Karl otworzył drzwi szoferki zastawiając się nimi jak barykadą i trzymał swój M 1 w łapach. Przy jego gabarytach wydawała się to zabawkowa broń. Stan zajęła miejsce po przeciwnej stronie trzymając w pogotowiu słuchawkę radia. Porucznik coś tłumaczył jeszcze żołnierzom i znowu przywołał szeregowego blondyna więc Elmet wykorzystał moment by stanąć przy tropicielce i jej powiedzieć co nieco.

- Wiesz co jest grane? - zapytał patrząc na nią ale szybko i tak zaczął tłumaczyć zanim odpowiedziała. - Saperzy podejdą i zjarają to gówno. My strzelamy do tego co wypadnie na zewnątrz. Nie włazimy tam kapujesz? - przedstawił jej zarys planu o których chyba mówili jeszcze w magazynie. I musiał już iść bo Travis coś właśnie potwierdzał kiwaniem głową porucznikowi i zawołał kompana. Saperzy zaczęli z wolna podchodzić do zdewastowanego ostatniej nocy budynku. Widziała jak z luf ich broni jarzą się małe ogienki. Nie wyglądały groźnie, niewiele więcej niż od zwykłej zapalniczki.

- Próba ogniowa! - zawołał ostrzegawczo jeden z nich. I zaraz potem miotacz plunął płonącą strugą gdzieś w bok drogi. Struga płonęła jasno mimo wszechobecnej wody, wilgoci, deszczu i śniegu. Po chwili jego kolega zrobił podobny manewr z drugiej strony.

- Bo czasem wybuchają… - wyjaśniła spięta dotąd Stan która jednak dalej wyglądała na spiętą. Nerwowo rozkurczała i zaciskała palce wolnej dłoni na swoim karabinku.

- Zaczynajcie! - krzyknął do nich oficer i dwójka saperów ruszyła z ciężkimi butlami na plecach brodząc po zalanym wodą i zasypanym śniegiem trawniku w stronę ruin dawnego sklepu. W powietrzu oprócz wilgoci było czuć, że to już zaraz, że zaraz się zacznie. Wszyscy to wyczuwali i wszyscy byli spięci jak cholera. Luca też czuła jak zaczyna jej się udzielać ta nerwowa atmosfera.

Trzeba było się czymś zająć, aby oczyścić myśli i nie obgryzać paznokci, nie wypadało. Dom w świetle dnia nie wyglądał groźnie, ani tym bardziej niebezpiecznie. Sęk w tym, że w jego wnętrzu mogły się czaić zmutowane stwory które zeszłej nocy prawie watahy nie wypatroszyły. Jedna rzecz nie dawała jednak Luce spokoju. Odstąpiła parę kroków w bok i mrucząc głucho pod nosem, przyklęknęła na mokrej ziemi. Przekrzywiała głowę to w jedną, to w drugą stronę, obserwując ślady pozostawione zeszłej nocy. Część rozmyła ulewa, część została wyrywa na ścianach. A jeżeli ktoś znalazł się pechowo w środku? Któregoś z żołnierzy to obchodziło? Dlatego też tropicielka zerkała na wejście do budynku, przysuwając się parę kroków do przodu i ciągle coś mrucząc.

Żołnierzy chyba to niezbyt obchodziło. Dwaj saperzy stanęli już tuż przy domu. Travis i Elmet obeszli po sporym łuku budynek tak, że teraz podchodzi do narożnika który patrząc od strony drogi był po przeciwnej. Karl i Stan mierzyli ze swoich karabinków w ścianę frontową. Porucznik zaś za to bardzo się zainteresował tym szwendaniem się samopas cywila.

- Ej ty! Do ciebie mówię! Nie łaź po strefie ogniowej! Chodź tutaj do mnie! - zawołał w jej stronę pokazując palcem miejsce przy sobie. Luca dostrzegła, że miał najmocniejszą broń ze wszystkich żołnierzy. Klasyczny M 16 lub jakiś klon tej broni. Siłą ognia więc dorównywał klasą tej broni jaką ona miała. Pozostali mieli M 1 u patrolowców albo te miotacze ognia u saperów. Ślady na drodze były dawno rozmyte, zalane stojącą, płynącą lub opadającą wodą do tego teraz jeszcze posypane śniegiem. Śnieg co prawda się rozpuszczał prawie od razu ale nie tak szybko, by co jakiś czas nie wytworzyły się grudy, ciemnego, mokrego śniegu. W tym czasie saperzy otworzyli ogień. Dosłownie. Każdy wlał strugę ognia w głąb dawnej sali sklepowej. Wewnątrz domu momentalnie zapłonął ogień.

Rzeczywiście facet lubił krzyczeć i się rządzić… jakby z jakiegoś wojska był, albo co. Seaver prychnęła niechętnie, a potem popatrzyła na znajomych mundurowych. Niestety każdy był zajęty. Wreszcie warknęła krótko, odwróciła sie i przeszła parę kroków aby nagle wybić się do góry i po stercie kamieni wskoczyć na pobliskie drzewo. Złapała mokrą gałąź, podciągnęła się na niej, a kiedy znalazła się już na niej, kucnęła i tak przeszła parę ostatnich kroków aż prawie znalazła się przy tym rozkazującym. Co prawda lekko po drugiej stronie i nie w miejscu które wskazywał, ale w okolicy samego zainteresowanego. Gapiła się na niego spod kaptura, mrużąc oczy i burcząc niechętnie i niewerbalnie ze swojej gałęzi.

Facet w mundurze wyraził jej również swoją niechęć. Nie usłyszała co dokładnie mówił ale brzmiało, że czegoś brak. Wydawało się, że ma o niej jak najgorsze mniemanie.
- Ej, ty! Umiesz strzelać? No to w każdym razie jeśli coś wyleci z tego domu to strzelaj do tego. Rozumiesz co do ciebie mówię? - porucznik mówił wolniej i głośniej niż zazwyczaj i patrzył z taką miną na tropicielkę jakby wątpił czy jest ona w stanie pojąć to co do niej mówi. Nie zdążył się upewnić a ona odpowiedzieć bo dał się słyszeć dźwięk.

Tropicielka od razu rozpoznała ten dźwięk z ostatniej nocy. Ten sam skrzekliwy, podszyty złością i zwierzęcą inteligencją jęk. To odwróciło od niej uwagę oficera. Patrolowcy przy samochodzie też drgnęli nerwowo. Saperzy na chwilę przerwali pracę ale zaraz ruszyli dalej. Travis i Elmet byli w stosunku do niej i porucznika po skosie więc nie widziała ich przez ten budynek. Saperzy bez wytchnienia i z wielka wprawą podpalali budynek. Wlewali płynną, płonącą śmierć w głąb budynku. Seaver widziała jak współpracują gdy jeden podlewał ogniem trzewia budynku, drugi podpalał nawierzchnię, gdy jeden podpalał górę to drugi dół. I tak szli wzdłuż budynku co kilka kroków puszczając strugi ognia.

Pojedyncze strugi ognia, nawet w ten zimny, dżdżysty ziąb, dawały radę szybko zmienić się w regularny pożar który szybko pochłaniał pozostałe fragmenty budynku. Saperzy szybko znikli za rogiem podpalając pewnie boczną ścianę budynku. Ale tam ich powinni widzieć pozostali dwaj patrolowcy. W miarę jak pożar się powiększał robił się coraz głośniejszy. Słychać było jak co chwila trzaska mokre drewno, gdy nasączone wodą pękało od rosnącego żaru. Słychać było huk płomieni. I słychać było te coraz częstsze skrzeki tych szponiastych maszkar. W końcu usłyszeli. Pierwsze wystrzały. Gdzieś tam gdzie powinni być dwaj patrolowcy.

- Co tam się dzieje?! - krzyknął oficer z trudem maskując zdenerwowanie albo niepokój. Ze swojego miejsca ani on, ani Luca, nie widzieli tamtych dwóch.

- To chyba Travis i Elmett panie poruczniku! Strzelają! - odkrzyknął kierowca bo z pozycji przy maszynie było pewni widać szeregowców.

Wpierw Luca i oficer dojrzeli wyłaniających się zza rogu saperów. Nadal bez wytchnienia podpalali ostatnią, nie podpaloną jeszcze ścianę. Tą boczną, gdzie czatowała ona i porucznik. Teraz stopniowo zbliżali się w stronę ich pozycji. Podpalali tak skutecznie, że budynek stał się ogniową pułapką gdzie właśnie domykali ostatnie możliwe wyjście. Wszystkie inne były już zablokowane przez ogień. Jakiś stwór musiał to wyczuć czy może działał instynktownie. Luca dojrzała jak przez małe, piwniczne okienko wypryskuje na zewnątrz małpia kreatura. Zatrzymała się na moment jakby skołowana ale zaraz skierowała się w kierunku zbawczego dla siebie lasu.

Szczury czuły zagrożenie, jak każde żywe i myślące stworzenie. Zamknięte w pułapkę próbowały uciekać, ratować życia. Korzystać z okazji do wygryzienia i wydrapania drogi na wolność. Były w tym jeszcze bardziej niebezpiecznie. Już nie polowały w stadzie, teraz walczyły o przetrwanie, a nie było zacieklejszego przeciwnika niż ten, który nie miał już nic do stracenia. Tropicielka przestała burczeć na oficera i szczerzyć na niego zęby. Błyskawicznie chwyciła karabin, strzelając do uciekiniera zanim ten nie zniknął w gąszczu.

Oficer też otworzył ogień do stwora. Pierwsze strzały obramowały jednak tylko stworzenie obryzgując go rozbryzgami błota i z kałuż. To jakby je otrzeźwiło bo rzuciło się do ucieczki sycząc przy tym złośliwie. Pędziło jak najlepszy ludzki sprinter mimo swoich niewielkich rozmiarów. Ale zdołało dobiec z połowę dystansu do zbawczego lasu gdy wojskowe pociski rozerwały maszkarę przy okazji wyrzucając ją w bok jak odbitą piłkę którą kopnęła większa siła niż miał jej pęd.

Wkrótce Luca mogła zeskoczyć z drzewa na kałuże pod nim i biec dalej. Porucznik coś krzyczał nawet już nie wiedziała czy do niej czy nie. Saperzy szybko kończyli robotę od razu posyłając jedną strugę w otwór przez jaki wyskoczył zabity właśnie stwór blokując i tą drogę ucieczki. Zaraz potem wrócili do swojego metodycznego wypalania przeciwnika.

Gdy Luca dobiegła do dwóch, zamkniętych szeregowców cały dom objęty był już pożarem. Płomienie widać było już nawet przez mokry dach. Robiło się sporo dymu tak od parującej wody jak i z prawdziwego dymu jaki towarzyszył pożarowi. Dwaj szeregowcy pościągali kaptury i teraz byli tylko w hełmach, pewnie by lepiej móc obserwować otoczenie. Kaptury chroniły przed deszczem ale też i znacznie ograniczały pole widzenia więc pozbyli się ich. Ale nic im nie było. Wokół ich butów topiły się w błocie, trawie i kałużach wystrzelone łuski. Na względnie pustej przestrzeni między obecnie płonącym domem a ścianą lasu widać było dwa czy trzy leżące ciała stworzeń.

To co nastąpiło później trudno było nazwać walką. Do było niczym odwrócenie schematu nocnej walki gdy to stwory miały przewagę nad nią i jej stadem, atakowały w korzystnych dla siebie okolicznościach. Teraz sytuacja się odwróciła. Tym stworom którym udało się w końcu wydostać z pożaru wyskakiwały oszalałe z bólu, tocząc się i potykając, chwiejąc z oszołomienia, czasem wyskakiwały żywe kukiełki oblepione ogniem i pędziły na oślep przed siebie wrzeszcząc dziko i nieludzko tak, że aż człowiekowi stawały włoski na karku i zastygała krew w żyłach. Na te oślepione, oszołomione i płonące kreatury bez litości spadał ołów ludzi. Ze swojego miejsca Luca widziała obydwie ściany domu. Z poprzedniego miejsca, tam gdzie pewnie został porucznik drugie dwie. Więc w ten sposób ludzie szachowali cały budynek i mieli pod lufą wszystkie drogi ucieczki. O ile poprawnie zarejestrowała, żadna z kreatur które wydostały się na powierzchnię nie dotarła do granicy lasu.

Po pewnym momencie krytycznym kreatur pojawiało się mniej aż w końcu przestały. Podobnie przestało słychać ich skrzeki. A dom płonął. Płonął dalej, w końcu coś się tam zawaliło wewnątrz, pękł i zawalił się dach przez co wyglądało to jak mały wulkan przez chwilę, padła jedna ze ścian a ogień płoną dalej. W końcu zaczął dogasać w czym pewnie znacznie pomogła mu panująca wokół aura. Wreszcie można było w końcu uznać, że ogień się wypalił. Chociaż nadal mocno dymił, drobniejsze ogniska były jeszcze widoczne tam i tu a na świecie zrobił się już pełnoprawny dzień. Tylko nadal padał ten deszcz ze śniegiem. W końcu więc porucznik zarządził zbiórkę przy samochodzie i tam wszyscy się zebrali. Wyglądało, że wszyscy są cali. Bestie raczej nie miały okazji by kogoś dopaść. Więc wystrzelali się tylko z amunicji ale ran żadnych nie odnieśli. Wszyscy zdawali się odczuwać niesamowitą ulgę i satysfakcję z tego powodu. Dopóki znów nie odezwał się porucznik.

- Szeregowy, weźcie jednego człowieka i sprawdźcie czy to już koniec. - powiedział nadal tym pełnym satysfakcji tonem znowu mówiąc do Travisa. Ten który wydawał się tak samo już bardziej myśleć o zawinięciu się do bazy niż o czym innym wyglądał jakby porucznik wskazał mu żabę do przełknięcia.

- Panie poruczniku? - zapytał niepewnie zerkając na wypaloną i wciąż dymiącą skorupę budynku gdzie tam i tu widać było jeszcze resztki ognisk.

- To co słyszeliście szeregowy. Sprawdźcie to. Czekam na meldunek z miejsca walki szeregowy. - oficer powtórzył swój rozkaz wskazując na dymiące pogorzelisko.

- Ale panie poruczniku no proszę zobaczyć co z tego zostało! Nikt nie mógł tego przeżyć! - Elmet nie zdzierżył i odpysknął z wyraźną pretensją wskazując dłonią na wrak budynku.

- Szeregowy! Macie wykonać rozkaz! Bez pogadanek mi tu! - porucznik też podniósł głos i przez chwilę awantura wisiała na włosku.

- Dobrze panie poruczniku, pójdziemy. Chodź Elm. - Travis prawie wypluł z siebie słowa ze złości i machnął z rezygnacją na kolegę. Ten po chwili złości w końcu poszedł za nim. Obaj zaczęli się ostrożnie zbliżać z uniesioną dłonią w stronę pogorzeliska.

- Hej! Weźcie to! - nagle zawołał za nimi jeden z saperów i rzucił w ich stronę jakiś łom. Narzędzie upadło przy dwóch szeregowcach i po chwili narady Elmet wziął to narzędzie zastępując nim swój karabinek w dłoniach. Jego zawiesił sobie na ramieniu.

Jeden komentarz cisnął się tropicielce, gdy przyglądała się temu co rozkazywał i jak to robił. Może siedziała w niej opowieść Bishopa, albo chodziło że facet się jej nie podobał. Przez cały krótki dialog między nim a Travisem mrużyła oczy, wracając mniej więcej w okolice swojej gałęzi i tego całego Księciunia. Miała nic nie mówić, nie robić żołnierzom pod górkę, ale wreszcie warknęła przez zęby i o dziwo odezwała się ludzkim głosem, wcześniej pochylając się, aby zrównać się prawie twarzami z celem.
- Kutas. Chodzący. - powiedziała ochryple, lampiąc się mu w oczy - Z ciebie.

Nagła wypowiedź jedynego w grupie cywila najwyraźniej zaskoczyła wojskowych. Bowiem nie tylko oficer wydawał się tym co i jak i że w ogóle coś powiedziała kobieta z karabinem. Przez chwilę porucznik wydawał się, że stracił fason i poczerwieniał na twarzy. Stanley która przed chwilą odprowadziła dwóch kolegów ze współczującym spojrzeniem teraz pokiwała głową twierdząco w milczeniu zgadzając się z opinią drugiej kobiety. Karl zacisnął wargi w wąską kreskę jakby był bliski wybuchu. Dwaj szeregowcy co byli już w pobliżu ocalałej ściany zatrzymali się przy niej korzystając z okazji by nie włazić do środka.

- Nic nie wiesz o strategii i dowodzeniu dziewczyno! - odparował w końcu rozgniewany i wciąż czerwony na twarzy porucznik nazywany przez patrolowców “Księciuniem”. Potem na chwilę wodził spojrzeniem po grupce żołnierzy. Odpowiedzieli mu ponurym, zaciętym milczeniem. Nawet saperzy nie kwapili się wesprzeć go czymkolwiek.
- Musimy mieć potwierdzenie ze zniszczenia wroga! Ciała! Inaczej nie ma pewności tylko przypuszczenie! A to grozi karygodnym niedbalstwem! - porucznik balansował na granicy krzyku usilnie starając się być rzeczowy i konkretny. Żołnierze unikali jednak jego wzroku patrząc gdziekolwiek byle nie na niego.

- Z całym szacunkiem panie poruczniku ale w tej temperaturze jaka panowała w domu i nadal pewnie panuje kości tak wątłych stworzeń mogły nie przetrwać. - odezwał się w końcu spokojnie jeden z saperów podnosząc wreszcie na niego swój wzrok.

- Czy może pan to zagwarantować sierżancie z całą pewnością? - oficer natychmiast zwrócił się do niego z całą zjadliwością. Saper chwilę bił się z myślami trochę wzruszając ramionami a trochę kręcąc głową.

- To bardzo mało prawdopodobne panie poruczniku. Tam mogło być i tysiąc stopni. Brak tlenu, nie ma czym oddychać. Jak się nie spaliły to się udusiły. - odpowiedział w końcu niechętnie sierżant saperów.

- Czyli pewności pan nie ma sierżancie. - wycedził ze złością i satysfakcją oficer. Podoficer ciężko westchnął przymknął oczy i w końcu potarł nasadę nosa brudnym palcem.

- Nie panie oficerze, pewności nie mam. Ale w warunkach bojowych… - sierżant zaczął coś mówić zrezygnowanym głosem ale oficer nie dał mu skończyć.

- Wiem co to są warunki bojowe sierżancie! - krzyknął nerwowym głosem. W tym momencie Stanley chyba coś mruknęła bo wszyscy spojrzeli na nią ale tak cicho i niewyraźnie, że nie szło zrozumieć co.

- Panie poruczniku a czy zgodnie z regulaminem do zadania nie powinno się wyznaczyć specjalistów jeśli tacy są dostępni? - Karl nie wytrzymał i w końcu odezwał się wskazując na dwóch stojących saperów a potem na wypaloną skorupę budynku.

- To jest jednostka uderzeniowa szeregowy. A wy jesteście jednostką ubezpieczającą. Więc macie zabezpieczyć teren. Zrozumiano? - oficer najechał ze złością na szeregowca specjalizującego się w prowadzeniu pojazdów i regulaminie. Karl wzbraniał się wyraźnie przed potwierdzeniem i milczał więc wtrąciła się Sydney.

- Panie poruczniku mam bazę na linii. Mogę ich wezwać i zapytać o dalsze rozkazy. - zaproponowała unosząc nieco w górę trzymaną słuchawkę radia.

- To zbyteczne! Rozkazy są jasne! Mamy oczyścić to miejsce! Miejsce zostało oczyszczone i teraz wymaga jedynie potwierdzenia! - porucznika złość i frustracja rozpierały coraz bardziej. Wyglądało, że jest bliski otwartej wrogości na opornych podwładnych. - Travis! Na co czekacie! Macie sprawdzić ten cholerny budynek! Natychmiast! Czekam na raport! Wykonać! - krzyknął do dwóch szeregowców co stali przy ścianie wypalonego budynku jakby mieli nadzieje na ostatni akt łaski. Ale ta nie nadeszła. Więc pokiwali tylko głowami i zaczęli wchodzić po resztkach schodów do wypalonej, dymiącej skorupy budynku.

- Co się tak drzesz? Nie drzyj się... i tak słychać. Hałas ściąga uwagę. Widać że teren ci obcy - Seaver wyprostowała się na swojej gałęzi i przekrzywiła głowę, nagle przypatrując się oficerowi bardzo uważnie.
- Ja i moja wataha… walczyliśmy z nimi. Wczoraj. Sami. Bez chowania się za czyimiś plecami. Twarzą w twarz. I żyjemy. - wzruszyła ramionami - Znałam tych co rządzą i od strategii. Kastrowane fretki też znałam. Nie wrzeszcz jak debil i nie bądź kutasem. To ludzie będą słuchać… a wchodzenie tam to głupota. Głupia głupota - popatrzyła dla odmiany na wypaloną ruinę i prychnęła, przykładając palec do warg - Wystarczy posłuchać. Jeśli coś żyje to cierpi… ale nie, tam nie ma nic. Tylko popiół. Lecące belki. Grozi zawaleniem - skończyła przydługi monolog i zamknęła się wreszcie. Zamiast tego zeskoczyła z drzewa. Znowu w kałużę i tak niefortunnie że przypadkowo, całkiem niechcący ochlapała też tchórzliwego bubka.

- Za… Milcz! Nie odzywaj się! - oficer zatrząsł się ze złości wskazując oskarżycielsko na krnąbrną kobietę jaka właśnie prawie na pewno specjalnie ochlapała go wodą i błotem przy zeskakiwaniu z drzewa.
- Nie możesz tak się odzywać do oficera! - zawołał jeszcze za nią czy raczej do jej odchodzących pleców.

- Ale panie poruczniku… - odezwał się znowu ten sam saper i zaczął coś mówić. Ale nie skończył bo znów przerwano jego wypowiedź. Tym razem był to nagły trzask od strony domu zgrany z krzykiem mężczyzn będących w środku. Krzyk, ruch i trzask szarpnął wszystkimi którzy pozostali na zewnątrz.

- Wali się! - krzyknął sierżant saperów coś co wszyscy widzieli. - Lina! Dawajcie linę trzeba ich wyciągnąć! - krzyknął do ostatniej dwójki patrolowców przy samochodzie. Stanley bez wahania rzuciła się ku pace wozu znikając tam na dobre.

- Mam wyciągarkę!
- krzyknął do niego Karl całkowicie pomijając oficera.

- To podjeżdżaj! - odkrzyknął już sierżant biegnąc razem z kolegą w stronę domu. Po drodze zrzucali ciężkie i nieporęczne butle ale i tak wszyscy pozostawali w tyle za Lucą która chwilę wcześniej pokonała już z połowę tej trasy i teraz było najbliżej. Słyszała krzyki przed sobą. Najpierw te najbardziej przestraszone podyktowane zaskoczeniem. Teraz boleści i strachu. Rozpoznawała głosy ale nie słowa. Travis wołał coś do Elma ale nie słyszała odpowiedzi tego drugiego.

Wiedziała, po prostu wiedziała że się spieprzy. To było oczywiste… dlaczego ten cały Księciunio tego nie widział? Posłał ludzi po złości prosto w pułapkę. Coś się działo za jej plecami, słyszała krzyki i jeszcze więcej zamieszania. Z przodu biło okropne gorąco, a z wewnątrz dochodziły krzyki ludzi. Nie zwalniała, biegła dalej czując ze robi głupotę, ale nie umiała się zatrzymać. Może to złość na Księciunia i jego głupotę, może nie chciała aby ktoś zginął przez humory. Powinna przystanąć, zastanowić się. Szczególnie gdy słyszała za plecami krzyk sierżanta:
- Padnij! Nie wbiegaj!

Wbiegła, a raczej wskoczyła do środka, osłaniając twarz przedramieniem aby nie spalić policzków i włosów pod kapturem. Zawaliło się coś w środku, szła tam gdzie wydawało się jej że słyszy krzyki.
Wbiegła. Czy raczej wskoczyła. I prawie z miejsca zderzyła się z nie do końca niewidzialną ścianą żaru i dymu. Zaczęła kaszleć a gorąc piekł ją tam gdzie dosięgnął. Z trudem torowała sobie drogę gdyż dym szczypał ją w oczy a usta miały kłopot z nabraniem wypalonego powietrza pełnego pyłu. Więc kaszlała, cały czas kaszlała. Pokonanie tych kilku, może tuzina kroków przez główną salę sklepową zabrało jej… no nie wiedziała ile ale wydawało się strasznie długo ciągnąć. Ale uparcie szła na majaczący kształt framugi. Tej którą w nocy udało jej się zamknąć drzwiami i jakie potem kilka razy przestrzeliła gdy strzelała do szponiastych maszkar. I jakie omal te maszkary nie rozwaliły tych drzwi tymi swoimi szponami. Teraz nie widziała żadnych drzwi tylko pionowy, wypełniony dymem prostokąt. Za nim powinien być ten korytarz do ubikacji i reszty gdzie wczoraj próbowała rozbić nocleg.

Gdzieś tam słyszała ludzkie jęki, kasłanie i krzyki. Rozpoznawała na pewno głos Travisa. Nadal nie była pewna czy część z nich należy też do Elmeta czy nie. Za nią też sie coś działo. Słyszała krzyki, odgłos nadjeżdżającego silnika i inne hałasy. Ale w świecie pogorzeliska wydawały się równie odległe jak z innego świata. I wreszcie stało się.
Dźwięk, ruch, trzask, spadanie, upadek, ból. Zamroczyło ją w pierwszej chwili. W panujących ciemnościach nie mogła złapać ani pionu ani poziomu. Straciła orientację leżąc na jakimś rozgrzanym, parzącym gruzie i przywalona podobnym gruzem. Tylko nadal tak samo kaszlała i piekły ją oczy nawet gdy w tej chwili miała je chyba zamknięte. Czy ma to też już nie była pewna.
Pozbierała się jakoś. Wygrzebała z tego gruzu. Zorientowała się, że chyba podłoga się pod nią załamała. I, że jest już gdzieś bardzo blisko Travisa. Musiał też, gdzieś tu być w tym dymie. Słyszała go. Kaszlał i charczał. Zbyt długo w tym piekle nie dało się wymyśleć. Za nią, z góry też były głosy. Chyba ten sierżant. Wołał ich. I też kaszlał. Pewnie ich szukał bo w tym dymie trudno było zobaczyć coś dalej niż na dwa czy trzy kroki.

Zmiana poziomu była śmiertelna komplikacją. Pół biedy jeśli zostałaby na piętrze. Te jeszcze znała, piwnica stanowiła pułapkę. Płonącą i zabierającą tlen nieludzkim żarem ognistej galarety miotaczy. Nie dało się oddychać, Seaver w akcie desperacji obwiązała twarz szalikiem i prawie po omacku zaczęła przeć przed siebie, wyciągając ręce aby chociaż trochę odzyskać orientację. Najlepiej znaleźć gruz i wydostać się na właściwe piętro. A potem… znaleźć tamtych dwóch. I nie zginąć… mniej więcej tak wyglądał jej plan.

Marsz był mordęgą. Każdy krok był mordęgą. Każdy oddech był mordęgą. Kobieta czuła jak z każdą chwilą słabnie coraz bardziej. Wiedziała, że długo nie wytrzyma. Z każda chwilą żar, dym, brak tlenu, wyżerał jej siły. Zupełnie jak śnieg topiony w garnku nad ogniskiem. Tak topniały jej siły. Miała kilka chwil by się wydostać albo się nie wydostanie. Przynajmniej nie sama.
Więc szła. Szła gdy nogi i buty grzęzły jej w rozgrzanym gruzie. Czołgała się gdy nie dawała rady albo szczelina była za wąska by przejść. Opierała się o ścianę tylko po to by odkryć, że parzy jak stal. Szła na czworakach gdy tylko się dało. I kaszlała a oczy łzawiły jej non stop.

Oparła dłoń o gładki kamień. Niespodziewanie okazał się zaskakująco luźny i lekki. Jakby był pusty. Ale pełzła dalej. Złapała za jakąś wystającą rurę by się podciągnąć. Rura chwilę trzymała ale nagle puściła i został jej w dłoni… kość… trzymała w dłoni kość… podobną jak udowa człowieka. Nie chciało jej się myśleć, nie miała siły by myśleć o tak skomplikowanych rzeczach jak to czy taką kość mogłoby mieć inne zwierzę niż człowiek. Ruszyła dalej i coś potoczyło się od jej kolana. Coś okrągłego. Ziało dwiema czarnymi dziurami. Przeszła dalej. Musiała się wydostać! Wydostać… Wydostać…..
Czołgała się jak w amoku. Słyszała jakieś łomoty. Głosy? Ktoś krzyczał? Wołał? Niczego już nie była pewna. Jakby cały świat, przeszłość i przyszłość, składały się z tej ciemności, dymu i kasłania. Zobojętniała już nawet na żar. Wtedy dojrzała światełko. Błyskające światełko. Poruszało się. W jedną… i drugą stronę… w jedną… i w drugą stronę…


- Hej… - usłyszała w pobliżu cichy, przyjemny, kobiecy głos. - Panie doktorze! Obudziła się! - głos stał się wyraźniejszy. Podszyty niepokojem i nadzieją. Teraz go rozpoznawała. Stan. Stanley. I chyba trzymała ją za rękę. Otworzyła oczy. Tak, to była Stan. I Vito. I Sonny. Leżeli z drugiej strony. Na podłodze, na jakichś śpiworach.

- Nie drzyj się tak Stan… - jęknął ktoś boleśnie dalej. Spojrzała w tamtą stronę. Travis. Też leżał na śpiworze a ten na ziemi. Jakiś pokój. Ale bez okien, tylko drzwi. Travis leżał z ramieniem zasłaniającym oczy. Przez głowę biegł mu bandaż. Wydawał się być tak samo wykończony jak ona się czuła wypluta.

- Przepraszam, nie chciałam… Tak się tylko ucieszyłam, że się obudziła… - brunetka w mundurze wydawała się przejęta i przestraszona swoją gafą. Vito polizał swoją opiekunkę po twarzy. A Sonny po tej dłoni którą tak nerwowo nie ściskała żołnierka. Jeśli nie miała na nich jakiegoś śluzu to chyba były posmarowane jakąś maścią.

- Powiedz jej… doktorek skończy Elma to przyjdzie… przecież go nie zostawi… - wyjęczał zmęczonym głosem szeregowiec. Stan wróciła spojrzeniem do leżącej na śpiworze kobiety. Mogli wciąż być w tym lotniskowym magazynie. Przynajmniej betonowa podłoga i ściany wydawały się podobne. Tylko w ogóle nie pamiętała jak się tu znalazła.

- Oj bo tak wbiegłaś tam, nic nie zdążyliśmy zrobić! - Stan wybuchnęła przejęciem. Przez chwilę wydawało się, że nawet mogła się rozpłakać z tej bezsilnej złości i obawy. Wtedy lub teraz. Ale opanowała się jednak i zaczęła opowiadać.

- Bo Travis ma uszkodzone gardło i ciężko mu mówić. - wyjaśniła dlaczego “wygadany” jest tak mało wygadany teraz. Głowa szeregowca lekko pokiwała się twierdząco.

- Ale to teraz… doktorek mówił, że przejdzie… - wychrypiał szeregowiec i uniósł nieco dwa palce w geście “V”. Stan uśmiechnęła się trochę słabo ale jednak gdy ten prosty gest chyba ją jakoś uspokoił i dodał otuchy.

- No bo tam wbiegłaś. I straciliśmy cię z oczu. Nie wiedzieliśmy gdzie jesteś. Ani gdzie są chłopaki. Szukaliśmy ale nie odpowiadaliście, już się baliśmy, że… - płacz przez chwilę znowu był słyszalny w głosie radiooperatorki. Sony zaskamlał cicho słysząc te emocje w ludzkim głosie i dziewczyna poklepała go po wielkim, czarnym, kosmatym łbie co chyba uspokoiło ich oboje.

- Ale sierżant Grisham, ten od saperów, kazał Karlowi wyrwać okienko w piwnicy. Znaczy wyciągarką. Potem wzięliśmy łomy i kilofy, i butami jeszcze i w ogóle bo wiesz, okienko było za małe… To się spieszyliśmy i wreszcie się zrobiło duże to sierżant wskoczył do środka. Wziął flarę i krzyczał do was. I jakoś was tam znalazł i wyciągnął. Jednego po drugim. Matko, jak strasznie wtedy wyglądaliście! Ja to się bałam podchodzić bo się bałam, że… Bo się w ogóle nie ruszaliście! - dziewczyna w mundurze przeżywała znowu te straszne obrazy jakby miała je w pamięci i znów je przeżywała tak strasznie jak wtedy gdy się działy.

- Stan… już dobrze… wyszliśmy z tego… już dobrze… - Travis wychrypiał ciężko okupując każde słowo jakie przeszło mu przez wypalone gardło. Przez chwilę panowała cisza przerywana tylko ciężkim oddechem cywila, chrypiącym oddechem jednego szeregowca, siąpieniem z nosa drugiego i oddechami dwóch brytanów.

- Najgorzej było z Elemem. Jego coś tam przygniotło jak spadał. Najpierw Travis nie mógł go wyciągnąć a potem Grisham. Więc go zostawił i wyciągnął was. Potem wrócił i zaczepił hak z wyciągarki o to gówno i dopiero wtedy dał radę wyciągnąć Elma… Ale jak go wyciągnął to… - głos znowu ugrzązł w gardle radiowca i nie wytrzymała. Załkała cicho chowając twarz w dłoniach. Travis tym razem nic nie mówił. Tylko chrypiał ciężkim oddechem. Stan w końcu pozbierała się i wznowiła opowieść.
- No teraz doktorek go składa. Dlatego nie może przyjść do ciebie. Ale mówił by zawołać jak się obudzisz. Dlatego wołałam jak się obudziłaś. Przepraszam, że tak głośno, zapomniała, że… - dłonią wskazała ogólnie na leżącą w śpiworze Lucę. Chyba starała się uśmiechnąć ale wyszło jej to dość symbolicznie i raczej nie wyszło.

- Zatrułaś się… to minie… wyjdziesz z tego… Stan, nie tripuj jej… - wychrypiał znowu szeregowiec. Dziewczyna pomachała ręką znowu mamrocząc przeprosiny.

- Znaczy tak! Doktor tak mówił! Tylko się nałykałaś dymu i wyjdziesz z tego! Masz oparzenia na nogach, trochę poparzone dłonie ale to nic poważnego, nie będzie po tym blizn ani nic, dalej będziesz ładna i w ogóle. - brunetka zaczęła mówić szybko i z żarem jakby dopiero dotarło do niej jak własne słowa mogły zostać inaczej zinterpretowane niż chciała.

Głupia głupota, Luca od początku to wiedziała. Durnota nad durnotami wchodzić do płonącego budynku. Tylko idiota mógł wymyślić podobną brednie. Albo ktoś z kompleksami i… tym całym fochem.
- Nic… nic mi nie jest - wychrypiała, podnosząc się powoli do siadu i po drodze gładząc oba brytany po karkach. Dlaczego wbiegła do tamtego domu? Przecież nie chodziło ani o Sony’ego, ani o Vito… ani o Kay czy Gambel.
- Było… - wypowiadanie słów przychodziło ciężko, kupa kamieni zaległa tropicielce na piersi gdy patrzyła na powalonego starszego szeregowego. Wstyd… złość, nie dała rady ich wyciągnąć. - Podłoga… zarwała się i… nie dałam rady wam pomóc - doburczała, wbijając wzrok we własne kolana - Chciałam… ale nie udało się. Wybaczcie.

- Pod nami też… To ten cholerny… -
Travis zakaszlał ale gdy się odezwał brzmiało jak zrozumienie albo i współczucie. Dopiero gdy zaczął kląć czuć było jak przez marazm i zmęczenie przebija się złość.

- Tak! To przez niego! Nie wiem po co wam kazał tam włazić! Przecież wszyscy mu mówili! Nawet ten saper! Grisham. - Stan pod wpływem impulsu uderzyła się ze złością w udo i wyrzuciła z siebie potok złości.

- Już… już dobrze… - wychrypiał z trudem szeregowiec wracając do zmęczonego tonu. Pies i wilk podniosły czujnie uszy obserwując kobietę która ze złości prawie zaczęła krzyczeć.

- Bo pod chłopakami też się załamała podłoga. Dlatego spadli na dół, do tej piwnicy. Ty też. Ale spadliście gdzie indziej dlatego Grisham tak długo szukał każdego z was. - Stanley znowu wróciła do chaotycznego streszczania z wydarzeń z wypalonej skorupy dawnego sklepu. Przerwała bo Travis zaskrzeczał i wychrypiał coś co chyba miało być śmiechem. Kumpela z zaskoczeniem spojrzała na jego posłanie.

- Mówiłem mu… Elmowi… że nie ma głupich… schowamy się za ścianą… posiedzimy chwilę… i wrócimy i jak chce to niech sam przyjdzie sprawdzić… ale się zawaliła… - wyjaśnił z jakąś nutą satysfakcji szeregowiec gdy przedstawiał kobietom ich plan jaki mieli z kumplem wówczas na tą wycieczkę po dymiącym pogorzelisku. Gdyby ta podłoga się nie zawaliła to pewnie mogło im się udać.

- Kutas. Głupi kutas - Luca splunęła w kąt i zawarczała pod nosem, wstając chwiejnie na nogi. Miała coś do załatwienia, pięści same zaciskały się jej aż bielały kłykcie. Jeden rozkaz prawie zabił dwójkę ludzi którzy nie zasłużyli na śmierć, nie taką… głupią.
- On dostał w głowę? Koń go kopnął, albo spadł z wysoka? - zmarszczyła czoło, rozglądając się po okolicy w poszukiwaniu kawałka drutu lub łańcucha - Gdzie Elbert?

- Obok. Doktorek go składa. Belka mu spadła na nogi. Nie wygląda to dobrze. Doktorek był bardzo poważny gdy o nim mówił. Teraz go składa. Mam nadzieję, że złoży. Zawsze tyle gada jak palant i wydaje się największym dupkiem w okolicy. Ale jak co do czego to zawsze można na niego liczyć. -
Stan westchnęła patrząc teraz gdzieś w bok, gdzie w blaszanej ścianie były drzwi i pewnie tam doktorek składał szeregowca do kupy. Szeregowiec wpatrywała się chwilę w milczeniu nim odezwała się dalej.
- A Księciuniu dostał. Karl nie wytrzymał i mu puściły nerwy to go zdzielił. Dlatego go nie ma. Jest w areszcie. Znaczy w kiblu bo tu nie ma prawdziwego aresztu. Bo nie można bić oficera. - Stan wydawała się kompletnie zdołowana gdy chyba z całej czwórki patrolowców jaka ruszyła rano do tego cholernego sklepu cała i bez kłopotów została tylko ona.
- Nie wiem co teraz będzie. Stary dał nam 24 wolne. Powiedział, że się tym zajmie. Ale wiesz, siedzą tam u siebie, u oficerów. Mnie po przyjeździe kazali zdać raport. Grishamowi i temu drugiemu też. Nie wiem co teraz będzie. - powiedziała w końcu załamanym głosem.

- Coś będzie… zobaczysz Stan, jakoś się ułoży… wyjdziemy z tego… może go gdzieś odeślą… - Travis znów starał się chrypiąco pocieszyć dziewczynę. Ta w milczeniu zacisnęła usta w wąską linię i pokiwała twierdząco głową.

Tropicielka słuchała, wyjmując kawałek drutu z kieszeni i powoli, bardzo dokładnie obwiązując nim kostki prawej dłoni. Raz przy razie, nie za mocno żeby samemu się nie pokaleczyć przy uderzeniu.
- Głupie to wojsko - burknęła i tylko pokręciła głową - Taki kutas, a trzeba słuchać. Nawet jak głupi… jak but. I bez rozumu, rozsądku. Gdzie on jest - warknęła ostrzej, patrząc gdzieś w kierunku wyjścia z pomieszczenia - Ten kutas. I tamten co ze mną mówił wczoraj. Ten co kazał siedzieć z wami i wziął kule. - dopowiedziała patrząc w dół, zwłaszcza na Stan. Wreszcie wyciągnęła lewą rękę bez drutu i po chwili obawy pogłaskała ją po głowie - Posłuchaj go. Będzie. Będzie dobrze. Zostawić ci Vito? - wskazała na czarnego wilka.

- Chcesz wstać? A dasz radę? I wiesz, może lepiej zostaw tego dupka. Nie wiadomo co zrobią jak go uderzysz. - powiedziała brunetka i na chwilę złapała we własne dłonie, dłoń drugiej kobiety w geście wspólnoty i pocieszenia.

- Pogadaj ze starym… powiedz jak było… - wychrypiał Travis przez umęczone gardło. Szeregowa spojrzała na niego a potem szybko wróciła spojrzeniem do siedzącej na śpiworze kobiety.

- O! Travis dobrze gada! Bo byłaś w domu i w ogóle. No bo Travis i Elm no niezbyt mogą mówić… - dziewczyna zapaliła się do tego pomysłu który podsunął jej Travis. Energicznie pokiwała głową na jego poparcie i odruchowo mocniej uścisnęła dłoń Luci.

- I nie lej go… albo go odeślą… albo coś mu się wymyśli jeśli zostanie… ale nie teraz… teraz to głupota… - Travis zdobył się na nieco dłuższą wypowiedź i Stan znowu go poparła kiwaniem głową.

- Dasz radę wstać? Wiesz możemy się przejść. Odwiedzimy Karla, na pewno się ucieszy. Grisham też wydaje się w porządku. Przejdziesz się i w ogóle. Potem możemy pójść do starego jak będziesz chciała. Może doktorek skończy łatać Elma to go odwiedzimy. - Stan zaczęła mówić przejętym tonem próbując chyba czymś zająć czas i myśli i kto wie, bardziej swoje czy Luci.

Czy da rade wstać, dobre pytanie. Odpowiedź szło zdobyć tylko w jeden sposób, ale tropicielka na razie pozostała w poprzedniej pozycji, kręcąc głową od kobiety do mężczyzny i robiąc coraz większe oczy.
- Ja? Mam mówić? Słowami? Z tamtym? Waszym szefem… i jeszcze nie łamać nosa kutasowi… opowiedzieć, co w domu było - mina jej zrzedła, prychnęła zdenerwowana gapiąc się na Sony’ego - Przecież… tam w aucie. Wczoraj… nie jestem w tym dobra. W rozmowach bo… odwykłam. Zresztą - prychnęła ironicznie - Ja dzika. Szpieg. Obca. Dlaczego wasz szef ma mnie sluchać. Jestem głupia, nie znam dowodzenia i taktyki. Nie znam was, a wy mnie. Więzień… w ładnym więzieniu bez kajdan - podniosła wzrok na Travisa i zagryzła wargę. Naprawdę uważali to za dobry pomysł?

- Powiedz jak było… po prostu…
- odpowiedział z trudnością szeregowy z poparzonym gardłem.

- Noo… Travis ma rację. Po prostu byłaś tam to opowiedz jak było. I tyle. - Stan dodała otuchy opiekunce kosmatego stada. Poparła słowa nieco potrząsając jej dłonią. - Stary pewnie chętnie cię wysłucha. No i wiesz, gadał z Księciuniem, nie wiadomo co on mu nagadał. Przyda się ktoś od nas. A składaliśmy raport oddzielnie to nie wiem co powiedział Grisham. Dlatego nie mam pojęcia co teraz z tym wszystkim zrobi Stary. - radiooperatorka wyjaśniła znowu swoje powody dla których uważała, że rozmowa Luci z dowódcą to dobry pomysł.

- Ale… ja jestem obca - tropicielka próbowała jeszcze się bronić, ale pod naporem spojrzeń dwójki żołnierzy opór jej malał aż wreszcie westchnęła i przymknęła oczy.
- To… dobrze. Spróbuję. Ale nie wiem jak pójdzie bo… - wzruszyła nerwowo ramionami - Nie lubię mówić. Gdzie on, Stary? Zaprowadzisz mnie? - otworzyła powieki i popatrzyła na Stan, potem popatrzyła na Travisa - Zostawię ci psy. Będą chronić… gdy zajdzie potrzeba i… są ciepłe. - usta jej drgnęły i prawie się uśmiechnęła. Prawie.

- Jasne… psy są spoko… - mruknął poraniony żołnierz przekrzywiając nieco głowę by spojrzeć na nie obydwie i na dwa czarne brytany leżące wciąż przy posłaniu swojej opiekunki.

Sama opiekunka próbowała wstać i w tym bardzo przydała jej się pomoc radiowca. Gdy podniosła się do pionu trochę jej się zakręciło w głowie i w żołądku. A trochę ciążyło jej coś na piersi i oddech łapało się jakoś ciężko. Chyba po twarzy i ruchach było widać bo Stan miała poważną i niepewną minę gdy tak ją podtrzymywała.

Ostatecznie jednak dała radę stanąć samodzielnie i nawet iść chociaż w tempie poważnie chorej czy rannej osoby. Była słaba i wszystko ją bolało. Zwłaszcza płuca i żołądek. I zorientowała się, że na goleniu ma nałożone sporo bandaża. Prawie od kostki do kolana. Pomoc kogoś się przydała przy poruszaniu. Choćby do otwarcia drzwi czy samej świadomości, że jest ktoś w pobliżu kogo można się złapać albo kto sam spróbuje podtrzymać w razie potrzeby.

- Tam jest Elm i doktorek. - powiedziała cicho Stan, prawie tak cicho jak szept gdy wyszły z tej klitki w jakiej się obudziła zostawiając w niej poparzonego Travisa i swoje czworonogi. Stan wskazywała na parawan. Pomieszczenie było podobnej wielkości jak to z jakiego wyszły więc parawan oddzielał z jedną trzecią od reszty. Zza parawanu wystawały brudne, zabłocone i uwalane sadzą wojskowe buty i podobnie wyglądające nogawki od mundurowych spodni. Leżały chyba na jakiś stole. Dochodziły stamtąd odgłosy wolnych kroków i jakieś dziwne które trudno było zidentyfikować. Był też wyczuwalny zapach jakiś chemikaliów.

Musiało być naprawdę źle skoro ten irytujący leżał na stole, podczas gdy ona i ten wygadany już kontaktowali. Ktoś się przy nim kręcił, dwie kobiety stanęły w progu. Ta potargana i zawieszona na żywej podporze nie chciała iść dalej. Wrosła w ziemię, zaparta nogami, warcząc pod nosem w stronę parawanu, aż wreszcie zrobiła krok w jego stronę z wyciągniętą ręką. Chwycić zasłonę, zobaczyć… co zostało z irytującego gościa… przez głupotę innego gościa z grupy jaka nie powinna Luci interesować. Niestety zainteresowała, a coś czuła że przyda się jej złość przed rozmową z tym całym Starym. Złość była dobra, wypierała strach.
 
Driada jest offline  
Stary 16-09-2018, 23:33   #649
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
Luca wyczuła, że Stan też szarpią podobne uczucia i się zawahała. Czy tam zajrzeć czy może czy powstrzymać przed zajrzeniem Lucę. Ostatecznie podeszła tam razem z nią a ta wyczuła jak tamta druga dla otuchy mocniej ściska ją za dłoń. Objęła ją też jakby się obawiała, że tropicielka może się zachwiać czy coś podobnego.
Parawan był tylko z jednej strony więc było miejsce by można było zajrzeć co jest po drugiej stronie. Stopniowo widziała jak wyłaniają się zza niej nogawki spodni. Porwane i przepalone w wielu miejscach. A w tych co były całe i tak były uwalone gliną, sadzą i krwią. Potem dostrzegła kolana. Zorientowała się, że spodnie zostały rozcięte. Teraz spod tego ciemnego materiału w bojowym kamuflażu wystawały opatrzone już bandażem nogi. Ale bandaż nie zasłaniał wszystkiego i spod niego widać było poparzoną skórę. Zaczerwienioną i posmarowaną jakąś maścią bo ta błyszczała odbijając światło. Zaczerwienienie słabło w miarę oddalania się od krawędzi bandaża ale tuż przy nim było intensywnie czerwone i wyglądało na to, że najbardziej poparzone fragmenty ud są właśnie pod tym bandażem.

Potem był fragment względnie cały, wokół bioder. Wojskowy pas, kieszenie spodni i to wszystko wyglądało prawie normalnie. Poza tym, że wyglądało jak wyciągnięte z pogorzeliska. Przy biodrach były też ręce. Jedna była zabandażowana od nadgarstka do łokcia. Druga była wolna. Cały tors był wolny od ubrania. Klatka piersiowa unosiła się w powolnym sennym rytmie. Lewa strona była jedną, wielką raną wypalonego ciała. Potężna rana ciągnęła się od granicy brzucha, przez prawie pół klatki piersiowej, szyję, bok głowy pozbawionej obecnie włosów i większą część lewej twarzy.

Właśnie nad twarzą pochylał się w skupieniu doktor. Spojrzał w bok na nie ale tylko na moment. Dalej pracował coś swoimi narzędziami.
- Myślę, że uda się uratować gałkę oczną. Ale za wcześnie by postawić diagnozę jak to będzie się miało do jego zdolności postrzegania. - powiedział w skupieniu pracując dalej. - A ty jak się czujesz młoda damo? Wybacz ale nie mogę teraz cię zbadać. Ale tylko tutaj skończę to zajrzę do ciebie. Masz farta, wyszłaś z tego bez trwałych obrażeń. - lekarz odezwał się znowu nie przerywając się uwijać przy nieprzytomnym Elmecie.

To nie powinno się zdarzyć, nie w tak durny sposób. Podczas walki, strzelaniny… wtedy szło zrozumieć, bo w wojnie ofiary padały po obu stronach, ale do jasnej cholery nie przy durnym rozpoznaniu i to już po spaleniu gniazda… nie, to się nie mieściło tropicielce w głowie.
- D… dlaczego on tam wlazł? - wychyrpiała przez ściśnięte gardło, patrząc na twarz nieprzytomnego mężczyzny. Widziała ją też w pamięci - uśmiechniętą, ciągle gadająca. Kontrast między tymi dwoma obrazami porażał. I pomyśleć, że wszystko przez jednego skurwysyna…
- Nic mi nie będzie - warknęła, zaciskając mocno pięści. Spadała na cztery łapy, drobne oparzenia w końcu się zagoją. Nie oberwała aż tak jak Elbert czy Elmet… tak nie powinno się stać. Nagle wizja rozmowy ze starszym mundurowym nie wywiadywała się jej już taka straszna, wręcz przeciwnie. Chciała go zobaczyć, wywrzeszczeć co leżało jej na sercu. Własnoręcznie udusić gnojka odpowiedzialnego za cały ten burdel.
- Gdzie. On. Jest - wycedziła przez zaciśnięte do bólu zęby, patrząc prosto na Stanley.

- Kto? Stary? No tam u oficerów. - radiotelegrafistka dopytała się niepewna o kogo pyta Luca.

- Moje panie, jeśli można… Właściwie to to jest sala operacyjna, nie powinno tu być osób które nie są niezbędne przy operacji… - doktor Vaugh podniósł nieco głowę na nie obydwie kobiety. Wydawało się, że miał zamiar zwrócić im uwagę, taką fachową, medyczną, profesjonalną. Ale w trakcie gdy wskazywał na “salę operacyjną” czyli stary stół i zrobiony z nie wiadomo czego parawan symbolicznie oddzielający przestrzeń operacyjną od reszty chyba sam sobie zdał sprawę jak słabo to brzmi i wygląda. Zamiast stołu operacyjnego był zwykły. Zamiast sterylnych ścian był improwizowany parawan i blaszane ściany. Zamiast rynienek na odprowadzanie nadmiaru krwi ta ściekała z ran, rozlewając się po blacie ciemnymi kałużami a te tam i tu przelewały się przez krawędź stołu ściekając i skapując na betonową podłogę pod stołem. Sam doktor, też wyglądał jak zamaskowany rzeźnik z zakrwawionymi narzędziami mordu w dłoniach znęcający się nad swoją ofiarą.

- Już idziemy. - powiedziała ugodowo Stan lekko nawigując Lucą tak by skierować się do kolejnych drzwi. Tym razem innych niż te za którymi został Travis i brytany.

Tropicielka wymruczała coś pod nosem i holowana przemieszczała się na drugi koniec magazynu.
- Dlaczego? - spytała cicho nie umiejąc pojąć tego faktu - Widzieli co tam jest… ogień. Napalm. Dlaczego weszli? To było głupie, niebezpieczne… ale i tak poszli. Bez sensu. Stary… jak nie będzie chciał gadać… będzie chciał - mruknęła krótko, spinając się ale lazła dalej. Trzeba było, durny gnojek nie mógł się wyślizgać z czegoś takiego… albo i mógł, co ją to obchodziło? Ot choćby zostawiony za plecami operowany człowiek. Albo równie durna sprawiedliwość - skamielina minionej ery.

- No musieli… taki był rozkaz… - westchnęła radiotelegrafistka zadająca sobie pewnie te same pytania i przezywające podobne rozterki. Chociaż ona była “z branży” to rozumiała reguły jakie rządzą wojskiem. Ale nie wyglądało by ta wiedza pomagała jej jakoś przeżywać tą tragedię.

Stanley otworzyła drzwi i za nimi ukazał się znajomy już Luce widok głównej części magazynu. Widziała ogniska, koksowniki a po przeciwnej stronie Kay i ognisko gdzie spędzili resztkę ostatniej nocy. Nowa koleżanka Luci pomogła jej oprzeć się o ścianę gdy sama zamknęła za nimi drzwi. Sama też wydawała się potrzebować chwili przerwy po ponownym spotkaniu z Elmem i doktorkiem. Oparła się o ścianę obok tropicielki i chwilę milczała.
- Ta jego twarz… A on tak zawsze był pies na baby i mu się wydawało, że wszystkie na niego lecą bo z niego taki przystojniak… - jęknęła cicho dziewczyna pocierając dłonią czoło i trochę zachodząc przy tym na powieki.

Ich wyjście jednak jak zorientowała się po chwili Seaver nie zostało niezauważone. Sporo twarzy spojrzało w ich kierunku chociaż może dlatego, że po prostu ludzie dostrzegli ruch to odruchowo spojrzeli w tą stronę. Ale spojrzenia w większości nie ustawały jakby żołnierze rozmawiali właśnie o nich. Kilka sylwetek podniosło się i ruszyło w ich stronę. Z paru kroków tropicielka rozpoznała tych dwóch saperów którzy towarzyszyli im rano na wypalaniu gniazda. I jeszcze kolejnych dwóch czy trzech.

- Hej. Jak się czujesz? Lepiej wyglądasz niż jak cię widziałem ostatnio. - odezwał się ten starszy z saperów który pod domem próbował nakłonić porucznika do zmiany rozkazu. Dostrzegła, że ma obandażowane dłonie.

- Ludzie… gapią się. Na nas - zdążyła wyszeptać zanim nie podszedł ten z bandażami na dłoniach. Przez nią doznał kontuzji i teraz miał zamiar wziąć odwet wraz z kolegami? Jednak zamiast od bicia zaczęło się od pytań. Chcieli uśpić jej czujność, dlatego zaczął gadać ten który podobno ją wyciągnął? Luca spięła się w jednej chwili, rzucając spode łba czujnym wzrokiem. Po ewentualnych drogach ucieczki, po sylwetkach i broni… zwłaszcza, gdy zaczęły się zbliżać, otaczać i osaczać. Jak stado drapieżników zacieśniające pętle pogoni wokół ofiary. Tym dla nich była - przyszłą ofiarą? Mieli w planach się poznęcać? I dlaczego się tak gapili? Ten saper już im opowiedział jak musiał ją wyciągać, bo straciła przytomność i zamiast komuś pomóc, sama potrzebowała pomocy?
- Wyciągnąłeś mnie, nie musiałeś - chrypnęła cicho, wodząc spojrzeniem od jego rąk do twarzy i z powrotem. - Bez sensu, nie jestem od was. Chcesz coś za to, tak?

Saper skrzywił brwi jakby miał trudności ze zrozumieniem słów tropicielki. Rozejrzał się po kolegach jakby szukał u nich porady, w końcu spojrzał na stojącą obok Luci, Stanley zanim odpowiedział.
- Wystarczy mi, że nie zapomnisz co się tam stało. I następnym razem jak krzyknę “padnij” to “padnij”. Dlatego krzyczałem za tobą. Na leżąco ciężar bardziej się rozkłada to mniejsze szanse, że coś się pod tobą zawali. Jak z chodzeniem po niepewnym lodzie. - odpowiedział saper. Pokiwał głową do tego i wyglądało na to, że niezbyt ma pomysł co jeszcze do tego wszystkiego powiedzieć. - Dobrze cię znowu widzieć na własnych nogach. - dorzucił jeszcze po tej chwili zastanowienia.
- A jak chłopaki? - zapytał zerkając na radiotelegrafistkę.

- Travis odpoczywa. Ledwo mówi. A Elma wciąż zszywa doktorek. Mówi, że chyba uratuje mu oko. - odpowiedziała w największym skrócie to co się działo za drzwiami tego improwizowanego ambulatorium, szpitala, sali operacyjnej w jednym.

- Dobrze…? - teraz to Luca zrobiła niepewną minę, skacząc oczami od mówiącego do Stanley, jakby ta jej mogła wyjaśnić o co chodzi. Skuliła ramiona i schowała w nich głowę, bezradnie wyłamując palce. Dziwne słowa, dziwne zachowanie. Nie rozumiała tego.
- Jesteś zły… bo narobiłam problemów. Tobie. Reszcie też… tak, lód. Teraz rozumiem. Zapamiętam - wybąkała zdenerwowanym głosem i westchnęła - Dziękuję. Naprawdę nie musiałeś. Nic mi nie jest… nie tak jak… temu od mówienia… i temu zabawnemu. To… nie powinno tak być. Nikt nie powinien tam wchodzić. A ty… żyjesz. Dobrze… to dobrze - zakończyła koślawo, uciekając wzrokiem na ziemię.

- Już dobrze. Dobrze, że z tego wyszłaś. - saper pokiwał głową i znowu chyba niezbyt wiedział co jeszcze powiedzieć.

- Luca chce pójść do Starego i powiedzieć jak tam było. - powiedziała nagle Stanley i w oczach sapera który chyba już był gotów odejść pojawiło się zainteresowanie.

- Tak? - przeniósł wzrok z radiotelegrafistki na tropicielkę. Pokiwał znowu głową zastanawiając się nad tym i w końcu odezwał się znowu - Dobry pomysł. - wydawał się być zadowolony z takiej decyzji.

- No… tak. Mówić. Z nim… i nie bić tamtego kutasa - dzikuska zarzuciła kaptur na głowę żeby chociaż częściowo schować się przed wzrokiem tak ogromnej bandy ludzi. Po omacku znalazła też dłoń Stan i ścisnęła ją żeby dodać sobie otuchy… o ile było to możliwe w takich chwili.
- Chyba… zapamiętałam i… to ja pójdę - dokończyła niezgrabnie, ciągnąć żołnierkę w kierunku części dla oficerów.

- Trzymaj się. - saper pożegnał się i Luca czuła jak jeszcze chwilę on i jego koledzy zostali w miejscu patrząc jak obydwie ze Stan odchodzą. Stan zaś złapała raźno dłoń Luci i równie raźno najpierw za nią podążyła a potem trochę przejęła rolę przewodniczki i nieco wyforsowała się do przodu.
- To tutaj. - wskazała brodą na te same drzwi gdzie w nocy zniknęli oficerowie z jakimi rozmawiali po powrocie ze sklepu.
- Ah! - radiotelegrafistka zatrzymała się tuż z ręką uniesioną nad klamką przypominając sobie o czymś. - Ale nie mów do niego “stary”. Właściwie my też nie powinniśmy no ale taka trochę tradycja. Ale wiesz, jak on nie słyszy a nie tak w twarz. - powiedziała ściszając głos i nieco nerwowo zerkając na drzwi na jakich już trzymała dłoń na klamce.

Tropicielka kiwała głową, rozpaczliwie zapamiętując informacje i układając te już posiadane. Zeszłej nocy nie wypadła dobrze, dziś też się nie popisała przy pożarze… a teraz znowu miała stanąć przed szefem żołnierzy i mówić niewygodne rzeczy. Co gorsza zdzielić w zęby nikogo też nie mogła, ani uciec. Chciałaby uciec, zaszyć się gdzieś w krzakach i poczekać aż kłopotliwi ludzie w mundurach wreszcie sobie pójdą.
- Jeżeli… coś się stanie - nagle powiedziała wyjątkowo poważnie, równie poważnie patrząc na drugą kobietę spod kaptura - Weź karabin, pestki są w jukach tak jak reszta rzeczy. Weź go… ale obiecaj że zaopiekujesz się moja watahą. - poprosiła z napięciem.

- Co? - Stan wytrzeszczyła oczy w osłupieniu. Potem potrząsnęła głową jakby odganiała zły sen albo złe myśli. - Nie, nie, słuchaj, nic się nie bój! Powiesz swoje i tyle. Jak cię coś zapyta to powiesz jak uważasz. Nie przejmuj się, nikt ci nic nie zrobi. - Stan nieco zbliżyła się do Luci i pocieszająco dotknęła jej ramienia. Przygryzła nieco wargę jakby się nad czymś zastanawiała a po tym zastanowieniu znowu spojrzała na tropicielkę. - Ale jak chcesz możemy przyjść później. Nie musisz rozmawiać teraz. Jak nie chcesz to w ogóle nie musisz z nim rozmawiać. - powiedziała łagodniej.

Tym razem Seaver pokręciła przecząco głową. Jak niby miała nie rozmawiać po tym co widziała u Vaugha na stole operacyjnym i tam pod domem, gdy ogień wciąż szalał, a deszcz padał na głowy zgromadzonych wokół ludzi?
- Muszę - burknęła z zacięciem. Może tak trzeba było, zwykła sprawiedliwość… tropicielka nie lubiła kłamców i krętaczy. - Widziałaś ich… Travisa. Elberta… ten z brodą siedzi w kiblu. Tak nie można - prychnęła i brodą pokazała na drzwi, dając znać że jest gotowa… rozmawiać. Jakkolwiek to się nie skończy.

Stan popatrzyła na zaciętą twarz drugiej kobiety. Też chyba przez chwilę była się z własnymi myślami i wątpliwościami ale też wreszcie pokiwała wolno głową zgadzając się z wnioskami tropicielki.
- Jesteś bardzo dzielna. - powiedziała z nagłym uśmiechem i szybko pocałowała tą drugą dziewczynę w policzek. Potem oderwała się i kiwnęła jeszcze główką na znak otuchy i otworzyła drzwi.

Za drzwiami było podobne pomieszczenie w jakim leżał Travis i doktor Vaugh próbował uratować co się da z Elmetta. Tylko ludzie byli inni. Było jakieś biurko, pewnie tak stare jak magazyn. Za nim siedział jakiś facet jakiego Luca w ogóle nie kojarzyła. Stan chwilę przedstawiała sprawę z czym przyszła nazywając go “panem sierżantem” i tłumacząc, że Luca chciałaby porozmawiać z dowódcą o tym co się działo w domu. Facet zerkał to na jedną, to na drugą kobietę aż w końcu pokiwał głową i wyszedł przez kolejne drzwi. Stanley uniosła kciuk do góry w stronę Seaver ale za bardzo nie zdążyły zrobić nic więcej bo facet wrócił mówiąc, że dowódca się zgadza i mogą wejść.

Przeszły przez kolejne drzwi a tam Luca rozpoznała i “Księciunia” i tego faceta z którym najwięcej rozmawiała wczoraj w nocy i który tak ją wypytywał. Stanley stanęła na baczność meldując się ponownie ale dowódca jej przerwał każąc spocząć. Przyglądał się z uwagą jedynemu cywilowi w pomieszczeniu gdy odezwał się porucznik.

- Panie kapitanie, jeśli można, to tej kobiety nie powinno się słuchać. W ogóle nie widzę sensu z nią rozmawiać. Nawet nie jest żołnierzem. Jako cywil jej raport może nie być odpowiednio profesjonalny. Myślę panie kapitanie, że najlepiej będzie jeśli się ją aresztuje. Na wypadek gdyby była szpiegiem tych bandytów, tak jak pan wczoraj mówił panie kapitanie. - porucznik stał z początku gdzieś z boku pomieszczenia ale w miarę jak mówił to podchodził do biurka coraz bliżej na zmianę patrząc to na oficera za biurkiem to na stojącą przed biurkiem Seaver. Tylko na szeregowca nie zwracał większej uwagi.

- Poruczniku Weis. - kapitan odezwał się niby niezbyt głośno ale z tak napiętym głosem, że nie było trudno zgadnąć, że jest wściekły. Patrzył gdzieś na blat biurka. Porucznik przestał mówić i ruszać się jakby się nagle zderzył z niewidzialną ścianą.
- Jeżeli będę potrzebował pana opinii poproszę pana. - najstarszy wiekiem z wszystkich osób znajdujących się w pomieszczeniu nadal wpatrywał się w swoje biurko. Porucznik nadal stał całkiem niedaleko z poczerwieniałą twarzą. W końcu kapitan uniósł głowę by na niego spojrzeć bezpośrednio.

- Tak, oczywiście panie kapitanie. Tylko wyraziłem swoje sugestie. - porucznik przybrał przepraszający ton po czym zasalutował i wyszedł z pomieszczenia zamykając za sobą drzwi.

- Tak. - odetchnął kapitan i rzucił na biurko długopis jakim się dotąd bawił. W pomieszczeniu był jeszcze jeden facet ale ten siedział gdzieś w rogu na jednym z krzeseł i nie odzywał się. Kapitan też nie zwracał na niego większej uwagi. - Dobrze. Szeregowa Stanley mówi, że chcesz porozmawiać o tym co zdarzyło się dzisiaj rano podczas wypalania gniazda tych szponiastych małp. Tak? - wreszcie spojrzał wprost na Lucę i ona mogła się przyjrzeć jemu. Facet, ogolony po wojskowemu jak wielu co tutaj widziała. Tylko starszy, z pokolenie starszy niż choćby patrolowcy czy nawet “Księciunio”. Głos miał twardy podobnie jak twardą wydawał się mieć szczękę. - Więc usiądźcie. I porozmawiajmy. - wskazał na krzesła zezwalając aby siadać. Szeregowa od razu skorzystała z okazji i usiadła na wskazanym miejscu.

Na dźwięk słowa “aresztuje” Luca momentalnie odwróciła się frontem do gadającej gnidy, zaciskając z całej siły pięści. Ręka świerzbiła, należało mu się oberwać za to co zrobił… ale to zrobiłoby kłopoty. Więcej kłopotów dla nowego, tymczasowego stada. Ograniczyła się więc tylko to ostrego warkotu, zostając w miejscu. Zaszurała nogą, na pytanie czy chce pogadać przytaknęła ruchem karku, spięta jakby ktoś wrzucił ją do jeziora zimą a potem wyciągnął na śnieg i związał aby zamarzła.

Krzesło za to się jej nie podobało, wyglądało jak na przesłuchaniach. Do rozmowy siadało się na trawie gdzieś pod drzewem, albo na miękkim fotelu jeśli rozmawiało się pod dachem… kiedyś, bardzo dawno temu.
Tropicielka potrząsnęła karkiem i jednym susem wskoczyła na krzesło, kucając na nim i sadowiąc się wygodnie na piętach, z ramionami jednym opartym o kolano, a drugim spuszczonym między zgiętymi nogami przez co przypominała żabę w kapturze. Bardzo uważną, zestresowaną żabę gotową wyskoczyć na bezpieczny teren przy pierwszej okazji.

Facet w mundurze skrzywił nieco brwi w geście zdziwienia widząc sposób wykorzystania krzesła przez tropicielkę ale nie skomentował tego. Odczekał chwilę i w końcu zapytał.
- Więc? Jeśli naprawdę chcesz o tym rozmawiać to mów. - rozłożył ramiona dając znać, że czeka i daje jej okazję by opowiedziała to co chce mu powiedzieć.

Kobieta podrapała się po nosie, a potem mruknęła coś cicho, mieląc niemo co powiedzieć, bo trzeba było wyciągnąć z siebie coś więcej niż trzy zdania.
- Bo… my pojechaliśmy do tego domu. Ze szczurami. Tego skąd w nocy mnie wzięliście. - zaczęła patrząc napiętym wzrokiem na szefa mundurowych. - Ja… bo… - zacięła się, wbijając zdenerwowane spojrzenie w deski, a potem nagle warknęła ostro i podniosła łeb, gapiąc się na kapitana ze złością - Tak, nie jestem od was. Nie żołnierz a… ani ktoś kto zna taktyki i dowodzenia. Dzikus z brakami. Może szpieg, tak myślisz. Od tych złych… i czytać nie umiem! Bo głupia! - warczała, spinając się jeszcze bardziej i prawie bujając nad krawędzią krzesła. - Tak, jestem głupia! Ale to była głupia głupota, kazać iść ludziom do domu polanego ogniem! I głupszy od głupiego wydaje takie rozkazy. Dlaczego wy nie szanujecie swoich?! Nie dbacie o ich życie i zdrowie?! Macie w dupie czy umrą za stertę kamieni, czy ktoś… ktoś… - sapiąc ciężko wskazała palcem na drzwi za którymi zniknął gnojek od felernego rozkazu - Ten kutas się uwziął. Chuj głupi! Jak ja głupia to on debil kompletny! Tam się paliło, a on kazał wejść i sprawdzić! Mówiliśmy mu, że to złe! Mnie nie słuchał bo ja się nie znam, ale ten mądry od saperów co miał butlę z ogniem mówił! I Travis! I Elbert! I Bishop! Kurwa każdy mu mówił! Ale nie… bo on powiedział! Chuj z kompleksami! Głupi, zarozumiały fiut! Dlaczego dowodzi, jak nie umie?! Życie to nie mądra książka i regułki do wyuczenia! A ludzie nie zabawki! To było jego stado, dlaczego sam kazał je skrzywdzić?! I teraz jeszcze pewnie kłamie! Że nie jego wina! Jego! To tylko jego wina że Elm może nie mieć oka, a Travis nie mówi! Że...że… - na koniec podniosła głos i praktycznie wykrzyczała co jej leżało na wątrobie do momentu gdy się zacięła, a potem dysząc ciężko opadła z powrotem do pozycji żaby i popatrzyła na kapitana. Wzięła parę oddechów na uspokojenie i dokończyła już cicho.
- Nie wiem co ci powiedział… ale nie było nic, podstaw… żeby tam kogoś słać. W ten ogień, gdy wszystko płonęło. Tak gorąco że… nie dało się oddychać, ani widzieć. Podłoga się załamała, sufit załamał. Żar, ogień, gorący gruz i kości… tego nic nie mogło przeżyć. My też prawie… ten sierżant z butlą nam pomógł. I Stan i Bishop… i tamten drugi saper… i-i… - zamemliła pod nosem coś, a potem spuściła głowę, gapiąc się na poparzone łapy śliskie od maści.

Facet w mundurze po drugiej stronie biurka milczał gdy słuchał tropicielki i milczał gdy ta skończyła swoją relację. Chwilę w milczeniu machinalnie bawił się długopisem przesuwając go między palcami aż w końcu pokiwał głową.
- Dobrze. Dziękuję za twoją wypowiedź. Gdybyś czegoś potrzebowała daj znać sierżantowi Bergenowi. To ten, za tamtymi drzwiami. - wskazał długopisem na drzwi przez jakie obydwie weszły a chwilę później wyszedł porucznik Weis. - Niemniej na razie nie mogę zmienić swoich rozkazów względem ciebie dlatego musisz pozostać na lotnisku. Stanley się tobą zaopiekuje. To wszystko. Możecie odejść. - powiedział kończąc to spotkanie. Uniósł nieco głowę jakby chciał spojrzeć ponad głowami swoich gości i krzyknął zdecydowanym głosem. Takim który najbardziej sprawdzał się w komendach wydawanych czworonogom jak znała z doświadczenia Luca.
- Poruczniku Weis! - minęła tylko chwila gdy drzwi otworzyły się i do środka wkroczył porucznik. Wodził niepewnie oczami po szefie, obydwu kobietach i był dość blady.

- Nie puścisz mnie, to rozumiem - tropicielka nadal ropuszyła się na krześle, uparcie patrząc na kapitana - Nie samą i nie do miasta… ale miasto daleko, za jeziorem. Tutaj las, dużo drzew. Dobry teren, a was dużo. Masz kogoś od pilnowania w lesie, rozpoznania? - zrobiła niepewną minę lecz mówiła dalej - Daj mi zapolować, będzie świeże mięso dla wszystkich. To umiem… las, polowania. Całe życie to robię. Moje stado zostanie i… wiesz że wrócę do niego. Daj mi wyjść… proszę. Tu się uduszę. - bardzo powoli, zeskakując na ziemię, a gnojka za plecami ignorując - I puść Bishopa z kibla. Jest zimno...a on dobrze zrobił. Sama bym tak zrobiła… jakbym wtedy mogła no ale… - wzdrygnęła się i wzruszyła ramionami - Sierżant od butli pewnie ci mówił… a list? Mogę poprosić Stan żeby mi go napisała? To co wczoraj mówiłam… że czekam tutaj, z innym listem.

- Przykro mi ale nie mogę ryzykować by cię wypuścić z lotniska.
- kapitan powtórzył swój rozkaz i nie zmienił zdania. - Bishop wyjdzie jak odsiedzi swoje. Z listem jak ci mówiłem w nocy, nie ma problemu. Stanley na pewno ci to chętnie napisze a wówczas pomyślimy jak go dostarczyć do miasta. Przykro mi ale więcej w tej chwili nie mogę dla ciebie zrobić w tym o co prosisz. - oficer mówił poważnym ale grzecznym tonem. Niemniej coraz silniej wyczuwało się presję, że czas zakończyć to spotkanie. Luca wyłapała porozumiewawcze zerknięcie Stan w stronę drzwi. Tak samo jak wcześniejsze kiwanie głowy na znak zgody z pomocy z tym listem.

Razem z radiotelegrafistką opuściły pomieszczenie i dopiero wtedy tropicielka poczuła jak miękkie ma nogi, a w głowie jeden wielki wir. Oparła się o towarzyszkę i zmęczona złożyła czoło na jej ramieniu... chociaż na chwilę. Żeby złapać oddech i zaraz iść dalej.
- Mówiłam... nie umiem mówić - burknęła czując jak schodzi z niej powietrze. - Może... przespałabym się. Teraz i tak... trzeba czekać.
 
Driada jest offline  
Stary 18-09-2018, 22:32   #650
 
Amduat's Avatar
 
Reputacja: 1 Amduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputację
Napady się zdarzały, ludzie często padali ofiarą bliźnich i nie było w tym nic niezwykłego. Normalna rzecz na Pustkowiach, naturalna jak ziąb albo padający późno wiosną śnieg. Żadna sensacja. Zdarzenie na które wypadało być przygotowanym. Ale nie jeżeli ciągnęło się ze sobą problem na dwóch nogach. Taki, który należało związać przed snem.
- Przepraszam - Oriana powiedziała do desek podłogi, zakurzonych i starych. Na ludzi nie umiała spojrzeć, nie kiedy wiedziała, że gdyby była normalna poradziliby sobie z Sato. To tylko dwóch bandytów, nic wielkiego. Jedna broń palna, głupi kij z drutem. Niestety skrępowane ręce nie pozwalały działać, zostało patrzenie i czekanie aż skończą. A potem aż Harry się obudzi. I wstyd. Poczucie winy. Strach bulgoczący w brzuchu. Zabrano jej broń, trudno. Problem leżał w czym innym.
- Ile mamy czasu? - spytała podłogi i podciągnęła kolana pod brodę. Czas był istotny. Nie pamiętała wieczoru, nie pamiętała nocy. Nie wiedziała kiedy dostała zastrzyk, ani ile jeszcze podziała.

- No cóż… - Harry podrapał się po głowie ale ruch szybko przekształcił się w masowanie uderzonego miejsca. - Tabletki powinny działać dobę a ostatnią brałaś wczoraj rano. - zaczął od przedstawienia niezbyt korzystnego wyniku tej kalkulacji. - Zastrzyk przestał działać skoro się obudziłaś. Teraz więc to kwestia kiedy nadejdzie kolejny atak. Może za 10 minut a może za 10 dni. Więc trudno to oszacować. - lekarz przedstawił swoją diagnozę i jak zwykle wydał zalecenie lekarskie. - Unikanie stresowych sytuacji powinno pomóc. - dodał patrząc na obydwie kobiety z dość niewyraźną miną. Widocznie zdawał sobie sprawę, że w obecnych warunkach trochę trudno było uzyskać nie stresujące sytuację.
- I nie przejmuj się Ori. - podszedł do szarowłosej i objął ją przytulając ją do siebie. - Dobrze, że nic ci się nie stało. Jakoś sobie z tym poradzimy. - powiedział gdzieś do jej włosów.

- Dobrze ale za bardzo nie ma co zwlekać z tym radzeniem. Trzeba ich dogonić a leje i śnieży no i jeszcze
jest ciemno. Myślę, że wiem gdzie mogli pójść. Ori idziesz ze mną czy zostajesz? - szeryf zapytała młodą dziewczynę przedstawiając własną ocenę sytuacji do kompletu. W głosie i postawie wyczuwalne było ponaglenie.

- Sam jesteś bezpieczniejszy Harry. Zostań… bo będzie stresowo - podniosła oczy na Azjatę. Chaaya przynajmniej miała szansę jeżeli nastąpi nowy “atak” jak to nazywał lekarz. Oriana znała inną nazwę: koszmar. Oddała uścisk i odsunęła się na bezpieczną odległość. Lepiej żeby nie podchodziła na dłużej, wystarczy że z nerwów zaczęła się pocić, a w głowie słyszała już znajomy pomruk oczekiwania. Została bez leków, ostatnia dawka wzięta dobę temu.
- Idę - powiedziała podłodze, człapiąc do Indianki. Po drodze zgarnęła lżejszą broń, potem z obrzydzeniem ale wzięła też nóż. Wystarczyło dotknąć rękojeści i już uszy wypełnił jej szyderczy rechot.

- Dobrze, to chodź. - zgodziła się Indianka. - Weź kurtkę. - poradziła jej i chwilę zaczekała aż dziewczyna z szarymi włosami podniesie i ubierze rzuconą przez napastników kurtkę. Kolejną chwilę potem były już w drodze. Najpierw przez korytarz domu w jakim nocowali a potem na zewnątrz. Na zewnątrz rzeczywiście było bardzo nieprzyjemnie. W ogóle było szkoda wychodzić. Było jeszcze ciemno jak w nocy więc ziemski padół był nadal okryty czernią jak w środku nocy. Ale na niebie, mimo chmur, widać było już pierwsze ślady brzasku. Budził się nowy dzień. Tylko z tego nieba lało deszczem i sypało śniegiem. Wszystko to bardzo sprzyjało ukrywaniu się ale nie szukaniu kogoś.

- Wczoraj jak spałaś poszłam do miasta. - Chaaya wskazała brodą gdzieś przed siebie, w kierunku gdzie zmierzały. Wyszły z jednego budynku i zmierzały do kolejnego. Ale w tych ciemnościach widać było tylko ich kanciaste, czarne bryły gęstszego mroku. Ale Indianka szła szybko i pewnie nie wahając się ani razu.
- Dogadałam się z takim jednym, że nas dzisiaj podwiezie. Byłoby szybciej. Ale chciałam się przypomnieć dzisiaj to poszłam jeszcze raz. - zaczęła wprowadzać Orianę w wydarzenia z ostatniej pół doby jakiej nie pamiętała. - W mieście, w barze jest nieciekawy element. Dlatego zdecydowaliśmy się nie nocować tam i spać na uboczu. Ale myślę, że teraz złożył nam wizytę ktoś od nich. - powiedziała kiwając głową osłoniętą kapeluszem i nałożonym na niego kapturem. - Jak do was szłam widziałam kogoś. Minęliśmy się. Ale nie spodziewałam się, że to… no, że to ktoś podejrzany. Ale teraz myślę, że to mogli być ci co was odwiedzili. - szeryf dalej szła szybko i weszły już w jakąś ulicę jakiegoś miasta. Gdzieś przy jej końcu widać było tam i tu zapalone światła w oknach. Widać ludzie tutaj szykowali się też do kolejnego dnia na tym świecie.

- Było bardzo źle? Wieczorem? - Oriana spytała i zaraz pożałowała, bo wewnątrz głowy wybuchł nagle głośny rechot. Zacisnęła szczęki i nabrała powietrza, zabierając dłoń z noża. Sama nie wiedziała kiedy ją tam położyła.
- Znajdziemy ich, oddadzą rzeczy. Leki… zabij mnie jeżeli… wiesz. - odwróciła oczy w drugą stronę niż opiekunka. - Nie mogę was… to też wiesz.

- Ciii, kochanie. Nie myśl o tym.
- Indianka zatrzymała się i przyciągnęła do siebie dziewczynę obejmując ją troskliwie. - Jesteśmy już tak blisko. Jeszcze dzień czy dwa i będziemy w domu. Postaraj się wytrzymać. - powiedziała całując ją w zmoknięte czoło. - Chodź, widziałam jak skręcali w tą ulice. - wskazała ręką w głąb ciemnego kanionu ulicy. Puściła Orianę i już wolniej i ostrożniej zaczęła iść w głąb tej ulicy.

Oriana kiwała głową na zgodę jak lalka, pilnując żeby nie trzymać rąk na broni. Ani nie wyszarpać broni Chaayi, a potem wbić aż po rękojeść pod szczękę i patrzeć…
- Dam radę… - szczeknęła, tym razem potrząsając głową żeby pozbyć się nieswojej złości. Szły gęsiego, dobry widok na plecy. Odsłonięte, z dobrym widokiem na…
- Dam radę - dziewczyna szepnęła i próbowała skupić uwagę na drodzę z przodu, budynkach. Śladów nie umiała szukać, po chwili ociągania wyjęła pistolet.

Teraz pośpiech został zastąpiony przez ostrożność. Atmosfera zgęstniała i można było się poczuć jak na polowaniu. Tylko jak zwykle w Ruinach niekoniecznie było jasne kto na kogo poluje. Zwłaszcza w tych zalanych nocą, ulewą i śniegiem obcych ulicach. Indianka poruszała się cicho tak samo jak idąca za nią dziewczyna. Przeszły mijając jeden budynek i kolejny, minęły jakieś krzyżówki a przede wszystkim było słychać wszechwładny szum deszczu trzepoczący o kaptury, kurtki, burzący wodę w kałużach pod nogami. W dalszej odległości ten deszcz zmieniał się w monotonny szum wygłuszający wszystkie odgłosy.

Nagle Chaaya zatrzymała się i odwróciła do Oriany. Uniosła dłoń i wskazała w głąb kolejnej bocznej uliczki. Tam stały ciemne bryły domów jak i te które dotąd minęły i ich otaczały. Ale w jednym z nich chyba na piętrze, paliło się światło. Policjantka dała znać by podążyć w tym kierunku. Trochę zwolniła by wyrównać się z młodą dziewczyną.
- Nie wiemy czy to oni. Więc musimy być ostrożni. To mogą być jacyś zwykli ludzie. - powiedziała szeptem patrząc w ten prostokąt okna.

Zbliżyły się na odległość kilku długości samochodów i budynek jak na te warunki był już nieźle widoczny. Był to piętrowy czworak z czterema wejściami do kolejnych pionów mieszkalnych. Wszystkie były od strony ulicy gdzie stały na deszczu dwie zakapturzone sylwetki. Boczna ściana była o wiele krótsza i była ślepa, nie było w niej żadnych drzwi ani okien. Światło świeciło się na piętrze drugiego wejścia. Okno było dwustronne ale jedna strona była zabita czymś co nie przepuszczało światła a druga chyba miała szybę.

- Co najmniej dwóch - szarowłosa dziewczyna skrzywiła się pod kapturem. Tylu pamiętała z napadu ale mogli mieć kolegów. Było ciemno, padał deszcz. Dobre warunki do pochodów. Dało się podejść blisko na odległość wyciągniętego ramienia, a potem zaatakować. Cicho poderżnąć gardło zanim ktokolwiek się zorientuje. Słyszeć jak razem z wodą na ziemię kapią krople gęstej, czerwonej…
- Odpuść! - syknęła przez ściśnięte szczęki, co spotkało się z jeszcze głośniejszym śmiechem.
- S… sprawdźmy… - Oriana próbowała mówić, tylko skupić było ciężko. Serce waliło boleśnie, czoło moczył pot i deszcz. Poruszyła ręką… a raczej widziała, jak jej ręka porusza się powoli, zgina w łokciu i prostuje palce. Zacisnęła je szybko. Na razie podziałało.
- Dach… można ich zobaczyć od góry. Albo z ciemnej strony - wydyszała patrząc w błoto.

- Nie uśmiecha mi się wspinać w tej ślizgawicy po ciemku na dach. - Chaaya energicznie pokręciła odmownie głową nie zgadzając się na tak ryzykowny pomysł. Milczała chwilę przypatrując się bryle budynku. - Chodźmy bliżej. Może uda się coś zobaczyć albo usłyszeć. - zdecydowała w końcu dając znać by Oriana ruszyła za nią. - Nie wiem ile ten łepek będzie na nas czekał, mówiłam mu, że jak zrobi się widno to już będziemy. - wyjaśniła czemu nie ma ochoty na dłuższe podchody. - Zresztą jak to nie oni to nie ma co tu tracić czasu i trzeba szukać dalej. - dodała jeszcze przechodząc szybko ulicę. Znalazły się w cieniu sąsiedniego budynku już po tej samej stronie ulicy co budynek ze światłem. Podejść od strony ulicy było całkiem łatwo bo drzwi wejściowe, nie licząc kilku schodków, prowadziły bezpośrednio na chodnik.

Obydwie bez przeszkód znalazły się przy drzwiach. Nad nimi było to okno z zapalonym światłem. Teraz gdy były blisko słyszały jak z góry dobiegają jakieś głosy. Męskie, chyba kobiecy też. Mówili dość głośno i często dochodziły śmiechy.
- No i Ori? Co proponujesz z tym zrobić? - zapytała Chaaya z głową zadartą do góry wpatrzona w ten podłużny prostokąt światła nad nimi.

- Zabić śmieci, nie zasłużyli na to aby żyć! - warknęła ostro, podnosząc górną wargę i odsłaniając zęby. Dłonie świerzbiły, krew pulsowała w ciele. chciała ruchu, działania. Czyjejś krzywdy… uspokojenie zajęło za długo żeby nie zostać odnotowane.
- Podsadzę cię… albo ty mnie. - odezwała się sztywno, ale trzeźwo i z rosnącą rezygnacją - Zobaczymy ilu ich jest.

- Niezłe. Karkołomne ale do zrobienia.
- oceniła w końcu Indianka gdy chwilę trawiła pomysł podopiecznej. - To ja cię podsadzę. Zresztą widziałaś ich lepiej niż ja to powinnaś chyba ich rozpoznać. - powiedziała w końcu druga kobieta. Trochę się musiały nagimnastykować. Okno było trochę pod skosem od schodów ale ze schodów trochę było krócej niż z chodnika. Ostatecznie trudno było na oko i w pośpiechu ocenić skąd jest krócej. Indianka zrobiła strzemię ze swoich dłoni dając znać by szarowłosa weszła na nie. Potem jak po żywej drabinie musiała zrobić kolejne stopnie na ramionach policjantki trzymając się jednocześnie zimnego i mokrego, ceglanego muru. Dopiero na parapecie jej dłonie znalazły solidniejsze oparcie.

Tam będąc tuż przy oknie słyszała już nie tylko głosy ale i rozróżniała słowa. Bez trudu rozpoznała może nie głosy ale to o czym rozmawiali. O właśnie zakończonym sukcesem napadzie. Jak podeszli głupiego żółtka, jak skamlał o litość frajer jeden i jak dostał przez łeb aż go ścięło. I teraz widocznie oglądali zdobyte fanty i zastanawiali sie co z nimi zrobić. Słyszała ze trzy męskie głosy i jeden kobiecy. Nie mogła jednak zgadnąć jak są ustawieni do okna czy ją dojrzą jeśli tam zajrzy czy nie.

Nie ryzykowała, zeszła na ziemię i nachyliła się do Indianki.
- To oni, czwórka - ściszyła głos do szeptu - Trzech facetów i laska. Mają nasze rzeczy. Co teraz? Wchodzimy tam po cichu? Zaskoczenie? - pytania nie brzmiały pewnie. Oriana nie przepadała za bliskim kontaktem w walce. Wolała długie dystanse.

- Cztery osoby. - Chaaya mruknęła po cichu zastanawiając się nad dalszymi krokami. - Na jedną osobę to trochę sporo, mogą im strzelić do głowy jakieś głupoty. - pokiwała lekko głową co Oriana widziała głównie za sprawą ruchów ronda kapelusza.
- Dasz radę po cichu otworzyć te drzwi? - zapytała wskazując na główne drzwi wejściowe. Było jeszcze właściwie ciemno więc zmysł dotyku w rozeznaniu się w sytuacji był bardziej przydatny od wzroku. Na macanego Oriana wyczuła zamek. Ale wydawał się zbyt zaśniedziały by był używany. Po chwili badania okazało się, że przeczucie jej nie myliło gdy policjantka zasłoniła dłonią małą, kieszonkową latarkę oświetlając ten fragment drzwi. Ukazał się stary, zaśniedziały zamek od dawna nie używany.

- Może skrzypieć - dziewczyna uprzedziła zanim kucnęła i wyjęła z kieszeni kurtki czarną paczkę jak od papierosów, a ze środka dwa srebrne druty którymi zaczęła grzebać w mechanizmie. Stawiał opór, był toporny, ale puścił po paru ruchach bębna - Zawiasy mogą skrzypieć.

- Na to za wiele nie poradzimy.
- odszepnęła ta druga, z rondem kapelusza wystającym spod kaptura. Z ronda ściekała woda a o nie i o kaptur cicho trzepotały kolejne krople deszczu. Stróż prawa położyła dłoń na klamce i ostrożnie nacisnęła. Drzwi ustąpiły lekko a powoli popychane ukazały rozszerzającą się szczelinę czystej czerni. Rzeczywiście zaskrzypiały i zaszurały o podłogę ale względnie cicho.

Indianka puściła żurawia do środka chwilę obserwując i nasłuchując. Ale na słuch to głosy z góry nie zmieniły jakoś barwy i tempa rozmowy. Policjantka więc cofnęła głowę i nachyliła się w stronę Oriany. - Kawałek prostego korytarza, ze dwa kroki od drzwi zaczynają się schody na górę. Weź pistolet. Idź za mną. Wejdę tam zgodnie z prawem. Mogą być zaskoczeni ale z tego zaskoczenia spróbować czegoś głupiego. Jeśli się da to strzelaj po nogach. Ale nie mam zamiaru dać im się zabić. - poinstruowała dziewczynę sprawdzając jak zareaguje.

Głupota. Głupota. Głupota. Głupota. Głupota.
Jedno słowo ciągle krzyczane w głowie i rosnąca złość utrudniały skupienie na rozmowie. Zatrzymywanie kogokolwiek było głupotą, lepiej zrobią strzelając każdemu ze złodziej w środek czoła…
- Oni mają gdzieś prawo… ale dobrze. Spróbujmy tak. Będę ubezpieczać - zgodziła się. Sprawę że strzelać w nogi nie zamierza już przemilczała. Nie było wyboru, zabrali leki. Oriana musiała mieć leki dla dobra Chaayi i Harry’ego.

- Jeśli będą mieli gdzieś prawo to my będziemy mieć gdzieś ich prawa. - powiedziała po cichu ale z zacięciem w głosie Indianka. Potem odwróciła się i w pierwszej chwili wydawało się, że pochłonęła ją ciemność drzwi w jaką weszła. Ale gdy Oriana weszła za nią dojrzała jej sylwetkę z jakiś krok przed sobą. Zaczynała właśnie wchodzić na pierwsze schody.

Parter był ciemny i pewnie pusty. Nic nie zdradzało obecności ludzkiej. Ani światło, ani ciepło, ani głosy czy dźwięki. Za to na piętrze było to dokładnie na odwrót. W górze widać było łunę światła widoczną na ścianach i suficie jaka musiała wydzierać się przez któreś z drzwi. Podobnie słychać było głosy. Tym razem o wiele wyraźniej niż na ulicy pod domem. W brzmieniu głosów nic się nie zmieniło i dalej towarzystwo zdawało się świętować zdobyczną wyprawę.

Chaaya wchodziła po schodach pierwsza. Oriana zaraz za nią. Stopniowo zrównywały się z poziomem podłogi piętra, widziały już uchylone drzwi i szczelinę światła, chyba jakiejś lampy sądząc po natężeniu i barwie. Weszły na piętro stanęły przy ścianie i wtedy modulacja głosów nagle się zmieniła. Drzwi nagle skrzypnęły, otwarły się z wnętrza buchnęło światło lampy i nagle całkiem głośne, rozbawione głosy. Facet który wyszedł przez drzwi musiał siedzieć tuż przy nich bo ledwo usłyszały, że mówi, że idzie się odlać i już zaraz drzwi się otwarły ledwo po skrzypnięciu krzesła czy czegoś takiego. Nie miały się gdzie ukryć na tym wąskim korytarzu więc facet chyba tylko cudem mógł ich nie dostrzec.

- Stać Policja! - wrzasnęła znienacka Chaaya celując z broni do tego co wyszedł. Sądząc z wyrazu jego twarzy, nieskoordynowanego ruchu sylwetki, zaskoczenie było totalne. Policjantka nie dała czasu na reakcję. Złapała zaskoczonego faceta i machnęła go tak, że poleciał w stronę Oriany.

- Nie! Nie strzelaj! - krzyknął przestraszony gdy wpadał na Orianę. Indianka w tym czasie stanęła w drzwiach i wycelowala w pozostałe w pokoju towarzystwo.

- Łapy do góry! Do góry łapy! Rzuć to! Rzucaj bo cię rozwalę na miejscu! - wrzeszczała groźnie do ludzi wewnątrz pomieszczenia. Facet który wpadł na Orianę też wrzeszczał tyle, że on akurat darł się by go nie zabijać.

Dziewczyna podniosła własny pistolet, mierząc w krzyczącego i prosząc Opatrzność żeby rozkaz Chayii zadziałał… żeby nie doszło do rozlewu krwi. Żeby odzyskali leki i broń póki Oriana ciągle nad sobą panowała.
- Na glebę! Już! - dorzuciła swój krzyk, patrząc na tego który na nią wpadł.

Facet szybko i ochoczo uklęknął a potem położył się na podłodze nie przestając prosić by go nie zabijać. Krótki impas między stróżem prawa a grupką pozostałą w pokoju pękł gdy tamci chyba zorientowali się, że laska w progu i z wycelowanym w nich gnatem nie jest sama. Pierwsza pękła dziewczyna. Zaczęła piszczeć żeby nie strzelać i nie zabijać ich. Chaaya nie ustępowała i wciąż twardo domagała się współpracy. W końcu pozostali dwaj chyba też zrezygnowali z robienia problemów. Sytuacja w miarę się unormowała w parę chwil.

- Dawaj go tu! - Johns wskazała na typa rozłożonego na podłodze korytarza. Gdy szarowłosa pomogła mu przemieścić się do pokoju ujrzała wreszcie całą scenerię. Razem z Chaayą szybko opanowały sytuację. Teraz gdy tamci zrezygnowali ze stawiania oporu szło dość łatwo gdy wykonywali kolejne polecenia policjantki. Stanąć pod ścianą. Ręce na ścianę. Klęknąć. Łapy na ścianę. Przy tym ostatnim znów powstało zamieszanie bo chyba sądzili, że obydwie napastniczki dokonają egzekucji. Więc zaczęli jęczeć o litość. Chayi zajęło trochę czasu uspokojenie ich. Ale nadal głównie musiała stać na środku pokoju i dodawać im otuchy wymierzonym pistoletem.

- Sprawdź czy wszystko jest. A jak skończysz powiedz którzy to byli u nas. - rzuciła już spokojniej Indianka, tym razem do swojej towarzyszki. Fanty jakie złodzieje im zrabowali częściowo leżały na stole a częściowo jeszcze w torbie w jakiej ci je przynieśli. Był i karabin szarowłosej, i magi do niego, i pudło w jakim Sato trzymał leki, i te parę innych mniej już ważnych rzeczy jakie rozpoznawała dziewczyna z szarymi włosami. Wyczuwała jak Scarlett skrzywiła się ze złości czując, że kajdany leków znów ją mogą wkrótce spętać. Ale w torbie były też i inne przedmioty jakie widocznie należały do jej właścicieli. Głównie różne narzędzia od łomów po piły jakich pewnie złodzieje używali przy swojej robocie.

Z całej czwórki dwóch napastników nie rozpoznała od razu. Nie była to ani dziewczyna jaka była pewnie w podobnym do niej wieku, może trochę starsza. Ani facet który wyglądał na najstarszego. Zostawała więc ostatnia dwójka trochę starszych od niej facetów. Jednego z nich wcześniej właśnie dorwała na korytarzu. Ale wcześniej, w obozie, to raczej oni obejrzeli sobie nią, gdy świecili po niej latarkami więc teraz mimo, że ich widziała z bliska i w świetle twarzy miała problem by je rozpoznać. No ale poza tą czwórką nikogo więcej nie było tu widać.

- Chyba ci dwaj, było ciemno - Oriana wyprostowała plecy, wskazując na dwójkę mężczyzn najbliżej tego co pamiętała - Ciemno i… nie siedziałam wtedy sama - wyjaśniła Indiance ogólnikowo, ale tamta doskonale wiedziała o czym mowa. Z bronią na plecach czuła się znowu pewnie, a widok leków szczerze ją ucieszył. Od razu zaczęła w nich grzebać jedną ręką, w drugiej ciągle mając odbezpieczony pistolet - Kończmy to i wracamy. Harry czeka.

- Tak.
- Indianka pokiwała głową ale na ile znała ją Oriana myślała o czymś intensywnie. - Nie mamy czasu szarpać ich ze sobą ani do miejscowego szeryfa. - powiedziała jakby myślała na głos nad następnymi krokami. Czwórka przy ścianie wyraźnie zaniepokoiła się próbując obejrzeć się na dwójkę jaka ich naszła to spojrzeć po sobie nawzajem. Wydawali się spłoszeni i zaniepokojeni właśnie. Nagle policjantka podeszła do jednego ze wskazanych przez szarowłosą mężczyzn i szarpnęła go gwałtownie do tyłu.
- Dawaj pasek. - warknęła do niego a ten popatrzył na nią zdezorientowany. - Pasek! Dawaj! No już! - krzyknęła na niego policjantka wzmacniając słowa machnięciem lufy pistoletu. Facet więcej wątpliwości nie miał więc szybko zaczął rozpinać pas i gdy skończył go wyszarpywać ze szlufek spodni podał go stróżowi prawa.
- Pod ścianę! - rozkazała mu znowu Johns i facet wrócił z powrotem na swoje miejsce.

- Nie możecie się z tego wyślizgać bez szwanku. Ale nie mamy czasu się z wami szarpać. Więc wymierzymy wam karę na miejscu. Jak któryś zacznie robić coś głupiego to dostanie kulkę. - ogłosiła szeryf przemawiając do stojącej przy ścianie czwórki. Przy okazji wręczyła pas tego faceta Orianie. - No to tych dwóch co rozpoznajesz. 20 pasów. Po dupie albo nogach. - poinstruowała szarowłosą wciąż trzymając pozostałą czwórkę na muszce.

Dziewczyna popatrzyła na kawał wyprawionej skóry, a w głowie zawył zły głos, wołający o nóż.
- Niech cierpią, krwawią, a potem śmierć! - z gardła szarowłosej wyleciał ostry syk, oczy zrobiły się małe, zmrużone. Dyszała jak po biegu, aż coś w jej twarzy zadrgało, złość zniknęła.
- Zamknij się! - syknęła, ale nie tak gardłowo i potrząsnęła głową. Raz jeszcze popatrzyła na pasek walcząc z ochotą żeby sięgnąć po kosę.
- Ty - wskazała tego po lewej i podeszła mu za plecy - Lepiej nie krzycz. Ona lubi krzyki… mogę jej nie utrzymać, a wtedy was zarżnie. Te leki które ukradliście… są moje - przełożyła pas do prawej dłoni i zrobiła próbny zamach.

Grupka była zaskoczona i zaniepokojona jeszcze bardziej słowami dziewczyny z szarymi włosami. Ale szybko zeszło to na dalszy plan gdy świsnął pas i rozległ się pierwszy okrzyk bólu. Chaaya okazało się, że też potrafiła być bezwzględna jak na stróża prawa wypadało. Po każdym świśnięciu pasa odliczała na głos kolejny raz. Raz…. dwa… trzy… osiem… piętnaście… dziewiętnaście… dwadzieścia!

Przez całą czwórkę w tym czasie przebiegały spazmy nerwów i bólu. Dziewczyna pod ścianą nie wytrzymała i rozpłakała się. Pozostali dwaj byli nerwowi i wyglądało jakby mieli ochotę uciec. Ale nie było dokąd tylko lufa i głos szeryfa za plecami. Okładany pasem facet krzyczał po każdym uderzeniu a gdy padło ostatnie z jękiem osunął się na podłogę. Ten drugi, na którego miała przyjść teraz kolej odwrócił głowę by spojrzeć ze strachem na pas, szarowłosą dziewczynę i szeryfa za plecami.

- Mi nie trzeba! Ja już dostałem nauczkę! Już więcej nie będę! To on mnie namówił ja tylko pomagałem! - zaczął się tłumaczyć próbując przekonać o swojej niewinności czy chociaż mniejszej winie.

- Ta, pewnie, a w ogóle to cię tam nie było. - usłyszał ironiczną odpowiedź stróża prawa i Chaaya dała znać Orianie by ta kontynuowała odmierzanie kolejnych pasów. Ten facet też krzyczał boleśnie po każdym uderzeniu i na koniec też osunął się obok kolegi na podłogę jęcząc boleśnie po otrzymanej karze.

- Macie szczęście, że nikomu nie zrobiliście krzywdy. Bo bym się z wami tak nie patyczkowała jak teraz. Zmywamy się. - rzuciła do nich Johns podchodząc do stołu i biorąc część zrabowanych wcześniej fantów. Dała znać Ori, że czas się stąd ulotnić.

- Zaraz - Moroz odpowiedziała z ręką w torbie Harry’ego. Grzebała tam mocno i do momentu aż dostała się do słoika małych, białych tabletek dużych jak przedwojenny tic tac. Od razu wpakowała jedną do ust i połknęła na sucho żeby nie marnować czasu na szukanie wody. Dopiero wtedy zobaczyła czy jest wszystko co im ukradziono, karabin przewiesiła przez plecy, a torby Azjaty przez ramię. Już było lepiej, nawet bardzo dobrze.
- Nie idźcie za nami - powiedziała na odchodne, wychodząc śladem Indianki w ciemna noc.

Cała czwórka chyba miała dość nieproszonych gości bo nikt się nie fatygował w ten deszcz i śnieg, żeby ścigać dwie napastniczki. Wróciły więc cało i bez większych przeszkód do domu w którym Harry kończył już układanie i ponowne pakowanie czego się da.
- Jesteście?! - zawołała podnosząc się do pionu. Wydawał się być i ucieszony, że wróciły i zaniepokojony czy wróciły cało. Gdy się okazało, że wróciły całe i odzyskały własne fanty całej trójce humor się wyraźnie poprawił. Teraz jeszcze musieli tylko zdążyć na ten poranny transport jaki umówiła Johns.

- Poniosę twoje rzeczy - Oriana kręciła się przy Azjacie uśmiechając się pierwszy raz od obudzenia tego dnia. Odzyskali skradziony sprzęt, ona nie odwaliła niczego… tak samo jak ta druga nie przejęła kontroli i nie narobiła problemów. Mimo kłopotów to był dobry poranek, chociaż może nie dla tych co dostali pasem.
- Tak bedzie łatwiej - mówiła z troską, próbując nie patrzeć na laskę o którą lekarz się opierał. Zdążą jeżeli pójdzie sam, bez obciążenia. Ona i Chaaya to nadrobią.
- Jadłeś coś Harry? Chaaya? - spytała towarzyszy.

- Nie. Nie zdążyliśmy. Teraz nie ma na to czasu, idziemy do miasta. Najwyżej po drodze coś zjemy. Wątpię czy ten wymoczek będzie na nas czekał o ile w ogóle. - Johns wydawała się spięta i skoncentrowana na osiągnięciu celu i to jakoś w naturalny sposób wywoływało presję na pozostałej dwójce ponaglając do pośpiechu.

- Myślisz, że pojedzie w taką pogodę? - Azjata wydawał się mieć nieco wątpliwości. - Och dziękuję ci Ori, bardzo miło z twojej strony. Wzięłaś już tabletkę? - Sato po powrocie przede wszystkim sprawdził pudło ze swoimi lekami a dopiero potem resztę. Teraz już wszyscy byli gotowi do wyjścia więc Indianka wyszła na zewnątrz w tą słotę przedświtu. Pozostała dwójka musiała iść za nią więc musieli jeśli już to rozmawiać po drodze.

- Ori sobie świetnie poradziła. A żebyś widział jak wymierzała sprawiedliwość! Aż się pas rozgrzał! - roześmiała się Indianka jakby dopiero teraz spływało z niej napięcie z właśnie zakończonej akcji. Lekarz roześmiał się cicho ciekaw dalszych wieści z tego co go ominęło.

- Chciałabym kiedyś... zostać gliną. Ścigać przestępców, łapać bandziorów - Oriana uśmiechnęła się na chwilę, żeby posmutnieć i wbić oczy w błotnistą ziemię - Pomagać ludziom, nie ich krzywdzić. - dopowiedziała z goryczą i potrząsnęła głową - Tak Harry. Wzięłam tabletkę, jest lepiej.
Potrząsnęła głową jeszcze raz, ale i tak słyszała szyderczy rechot.
I słowa, kłębiące się na końcu języka.
"Jesteś żałosna".
 
Amduat jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:00.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172