- Haha! Hodra ożywieńców?! - Oleg zapiszczał nadal przebywając jedną nogą w sennych ogrodach Morra, mimo, że na obu stał już prosto. Znieruchomiał jednak na moment z zamyśloną miną, popatrzył na zupełnie poważnych towarzyszy, przypomniał sobie ślady ludzkich zębów na znalezionych kościach i dotarło do niego, że to nie żarty. Wtedy rozdarł się histerycznym śmiechem nagle urwanym w połowie wydechu.
- Kurwa ożywieńcy! Zjedzą nas! Kurwa! - Z prawdziwym i nieudawanym strachem wyrwany za szmaty z dobrego nastroju, schwytany za kudły przez rzeczywistość i podtopiony w wiadrze adrenaliny, rzucił się zrywając mech spod stóp do biegu. Wpakował toporek w spodnie, złapał swój plecak, łuk i kołczan, w biegu wcisnął się w kurtę i odszukał zapałki. - Ja pierdole. Prawdziwe zombie. - szeptał do siebie dysząc jak po kilometrowym biegu.
Nie był w stanie zebrać myśli, a mięśnie drżały z niepokoju. Musiał więc coś zrobić, cokolwiek. Ucieczka nie wchodziła w grę, bo nie było dokąd. Przez jedyną drogę wlewały się zastępy nieumarłych. Z braku innych pomysłów po prostu wykonał polecenie przyklejone do jego imienia. Zebrał tyle suchych gałęzi ile zdołał unieść. Raniąc twarz i dłonie biegł z nimi w stronę z której nadchodziła armia nieumarłych i podrzucał pod martwe drzewa.
Zatrzymał się w biegu i spojrzał na stary obumarły grab, krótkiego suche konary i gałęzie przysłaniały niebo. Podbiegł do pnia i położył dłoń na osypującej się korze, jakby ze łzami w oczach prosił o pomoc uśpionego ducha zamieszkującego niegdyś potężną istotę. Schylił się i wyciągnął z plecaka koc i olej, który miał służyć za paliwo dla pochodni. Wylał prawie całą zawartość buteleczki na koc, a resztę schował do plecaka. Spojrzał w kierunku obozowiska, cofnął się kilka kroków, zagryzł zębami rant koca i odbijając się od pnia doskoczył do najniższego z konarów. Podciągnął się i raz jeszcze spojrzał w kierunku obozu. Wyciągnął się i owinął koc wokół pnia.
Zwiesił się na rękach, zeskoczył na ziemię i pognał z powrotem do obozu rozpalając zapałkami kilka stosików by dały światło tak, jak chciał Baron.
Jak tylko wrócił do obozu Znów zrzucił plecak. Upał na kolana i wygrzebał pochodnię. Rozłupał ją toporkiem a skrawki materiału zaczął owijać wokół strzały zaraz za grotem. Gnał, jak szalony więc musiał chwilę odczekać nim świszczący oddech pozwolił na wypowiedzenie słów. A te skierował Waltera. - Tamto drzewo - Wskazał palcem stary grab widoczny nawet z daleka - Na wysokości trzech mężczyzn jest zaolejowany - wycharczal między szybkimi wdechami. - Nie spudłuj - Dodał wręczając dwie strzały gotowe do podpalenia. - Spalimy ich kurwa, albo sami spłoniemy. Nie dam się zjeść. - powiedział już sam do siebie przygotowują kolejne pociski. Pociągnięcia nosem i drżący głos sugerować mogły, że cały czas płakał. |