Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-09-2018, 11:23   #123
Zormar
 
Zormar's Avatar
 
Reputacja: 1 Zormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputację
pętanie Xhapiona stało się punktem przełomowym, który zadecydował o nieprzelewaniu krwi, tak koboldziej, jak i innych rozumnych ras. Prawdopodobnie to właśnie ten gest i przekucie w czyn rzekomych dobrych intencji awanturników, uchroniło ich przed ranami, możliwą eskalacją konfliktu pomiędzy zwaśnionymi rasami, a może i śmierci od gadzich dzid. Tak przynajmniej mogło wydawać się postronnemu obserwatorowi, lecz gdybyż osoba ta znała w jakimkolwiek stopniu podłość i zdradzieckość koboldziego rodzaju, to równie dobrze mogłaby ona wysnuć wniosek, iż śmiałkowie popełnili zapewne ostatni błąd w tym żywocie. Mogli bowiem posłużyć równie dobrze jako rozrywka, posiłek, bądź ofiara w krwawym rytuale ku czci Kurtulmaka. Która wersja jest bliższa prawdy zaprawdę trudno orzec, chociaż niektórzy, a dokładniej Torin oraz Ivor, skłonni byli skupić się na swych negatywnych odczuciach względem gadziej rasy. Czy pozwoli im to zachować skórę, czy może wręcz przeciwnie i sceptycyzm doprowadzi do incydentu dyplomatycznego? Czas pokaże.

wanturnikom, z oczywistym wyłączeniem czarodzieja, pozwolono zachować rynsztunek, aczkolwiek koboldzi wojacy łypali na nich nerwowo. Równie niechętnie zwrócono Shee’rze jej sierp. Nie dozwolono im jednak podróżować w zwartej grupie i rozdzielono tak, by każdy z nich szedł w innej części pochodu. Ten otwierał i zamykał jeździec dosiadający wielkiej łasicy. Za pierwszym z nich podążała grupka wojowników, a kolejno za nimi, pilnowani przez pozostałe gady, szedł Ivor, Shee’ra z Nazirem przy boku, a niemal na samym końcu Torin. Natomiast koboldzi dowódca trzymał się czoła kompanii, mniej więcej pomiędzy Xhapionem, a Ivorem. Ogólnie rzecz biorąc grupa poruszała się sprawnie, lecz marsz spowalniał związany czarodziej oraz krótkonogi krasnolud, na którego z resztą co jakiś czas łypały koboldzie ślepia, jak gdyby bezgłośnie poganiając. Paru nawet chciało mu pewnie coś takiego rzec, lecz zamykali swe pyski pod spojrzeniem czarownika. Przeprawy przez las nie ułatwiało bynajmniej powstałe po ostatnim deszczu błoto, czy nierówny teren, lecz dzięki bardzo dobrej znajomości terenu nie spowalniało ich to tak znacząco, jakby mgło.

ie trzeba było być wielkim obieżyświatem, by stwierdzić, że byli już blisko górskich stoków. Jasno dawał to do zrozumienia mroźny wicher oraz rzednący las. Niewiele mijali już potężnych dębów, gdyż ich miejsce zastępowały wysokie, smukłe sosny. Jednocześnie dzikie ostępy stały się dzięki temu o wiele jaśniejsze, gdyż słońce łatwiej mogło przebijać się przez rzadsze listowie. Dostrzec też można było już z łatwością chmury, których gęsty całun zalegał na niebie, niby niechybny zwiastun kolejnego deszczu. Koboldy również to spostrzegły, dlatego też dowódca nakazał przyśpieszenie marszu, by dotrzeć do siedziby klanu przed zmrokiem. Owo postanowienie nie trwało jednak długo, gdyż musieli zwolnić z zupełnie innej przyczyny niż siły natury. Mianowicie trasa, którą byli kierowani poczęła kluczyć, ostro skręcać, czy wręcz wić się przez zalesioną okolicę. Shee’ra bez większego problemu dostrzegała niektóre z poukrywanych ścieżek, którymi ich prowadzono, a Torin w mig pojął o co chodziło. Bynajmniej nie jedynie o utrudnienie im zapamiętania trasy, a o mijanie zastawionych pułapek. Z czasem uświadomili sobie to również pozostali awanturnicy, gdyż byli niemal pewni, że przynajmniej z raz mijali wilcze doły. I to dobrze zamaskowane.

tmosfera podczas wędrówki była napięta. Z łatwością można było wyczuć unoszącą się w powietrzu nieufność wzbogaconą nutami strachu oraz złości, lecz mimo tych wszystkich negatywnych emocji koboldy zdawały się zachowywać niezwykłą dyscyplinę. Nawet sam Torin był pod pewnym wrażeniem, gdyż grupa ta nie przypominała barbarzyńskiej bandy podobnej do tej, która niedawno na nich napadła, a bliżej jej było do karnego oddziału wojskowego. Była to zasługa dowódcy, który cieszył się szacunkiem oraz posłuchem swych wojowników, czy też może zmian jakie zaprowadził w klanie Kirkrim? Zapewne prawda leżała gdzieś pośrodku, lecz tak, czy inaczej można już teraz było przyznać, że skoro rządy Kirkrima doprowadziły plemię do siły w dość krótkim czasie, to cóż mogą osiągnąć w dłuższej perspektywie? Była to myśl w części zarówno pokrzepiająca, jak i niepokojąca.

okolicach późnego popołudnia zaczęli słyszeć szum płynącej wody, który z każdą chwilą się nasilał. Bez wątpienia kierowali się na wschód, to też musieli być już bardzo blisko koboldziej siedziby. Drzewa zauważalnie przerzedziły się jeszcze bardziej, a podłoże stało się bardziej kamieniste. Nie potrwało długo, jak wyszli z lasu i znaleźli się nad brzegiem niewielkiego strumienia. Powiedli wzrokiem ku jego górnemu biegowi i ujrzeli w oddali coś, co przypominało chaty, dość prymitywne, lecz zdradzające obecność stałego zamieszkania. Niemniej rzec coś więcej było nie sposób, bowiem te były za daleko.
Za chwilę popatrzycie sobie z bliska – rzekł do nich we wspólnym czarownik, który dostrzegł ich zainteresowanie, bowiem teraz trzeba było przekroczyć strumień. Nie była to rzecz trudna, lecz wpadnięcie do zimnej wody skończyć się mogło oczywiście nie najlepiej. Skorzystano więc z wystających ponad nurt kamieni oraz ustawionego w poprzek pnia, ewidentnie przyniesionego tutaj specjalnie po to, by ułatwiać przeprawy. Będąc już na drugim brzegu znów zagłębili się w las, by po raz kolejny począć kluczyć po koboldzich szlakach. W międzyczasie pierwszego jeźdźca wysłano, by poinformował plemię o ich nadejściu.

oboldzia wioska, czy może raczej siedziba plemienia, wyglądała specyficznie. Nawet Torin, zaznajomiony mniej więcej z możliwościami gadziej nacji, został zainteresowany tym co widział. Podstawową rzeczą były oczywiście wszelkiego rodzaju oraz rozmiaru chaty zbudowane z drewna, skór oraz płótna, z których to unosiły się strużki dymu. Niemniej mimo swej pozornej prymitywności zdawały się być naprawdę solidne. Do tego było ich wiele, naprawdę wiele, szybki rzut oka pozwalał domniemywać, iż mogło ich być dobrze ponad kilka dziesiątek. Zadziwiające o tyle, że koboldy winny nie lubić światła, ale temu plemieniu zdawało się ono nie wadzić. Tak, czy inaczej, to nie chałupy były tym, co zaabsorbowało uwagę awanturników. Tym czymś było spore wejście do jaskini, które na oko mogło mieć z dobre dziesięć metrów szerokości i z pięć wysokości. To właśnie w tamtym kierunku ich poprowadzono.


dących środkiem wioski awanturników obserwowało prawdziwe mrowie koboldów. Byli wśród nich przedstawiciele każdego niemal zawodu, jaki można było znaleźć w tego typu społecznościach, od myśliwych i garbarzy, po górników. Obok nich z zainteresowaniem przyglądały się kobiety we wszelkim wieku, chociaż trudno było orzec, czy mają do czynienia ze staruszką, czy z młódką, chociaż prawdę powiedziawszy nie byli również do końca pewni, czy rzeczywiście są to kobiety. Jak gdyby tego wszystkiego było mało młode gady czyniły straszliwy hałas, któremu bezskutecznie starali się zapobiec starsi. Pod wieloma względami przypominało to ich wjazd do Ostoi, co było poniekąd pokrzepiające. Korzystając z okazji i pchani najzwyklejszą ciekawością, rzucili okiem na obejścia chatek, to co walało się tu i ówdzie, jak również na symbole, które można było gdzieniegdzie dostrzec. Przede wszystkim zdali sobie sprawę z tego, że pomimo pewnego prymitywnego charakteru, wszystko zdawało się być wykonane porządnie, na tyle sprawnie i dokładnie, iż nie powstydziliby się tego miastowi rzemieślnicy. Same obejścia wyglądały na zadbane, częściowo oczywiście zawalone różnego rodzaju odpadkami, lecz w gruncie rzeczy niczym się nie wyróżniały, nie licząc majaczącego większego budynku, z którego kierunku można było usłyszeć syczenie łasic. Niemniej to wszystko było niczym w porównaniu ze zdziwieniem, gdy zdali sobie sprawę, że namalowane i rozwieszone wszędzie symbole gwiazdy i czerwonej łuny, która zeń wypływa, przywodzą im na myśl fragment świętego znaku samej Mystry, bogini magii.

o wprowadzeniu do jaskini ujrzeli coś w rodzaju sali tronowej. U wejścia płonęły dwa duże paleniska jednocześnie ogrzewające oraz oświetlające pomieszczenie. W gruncie rzeczy była to naturalna jaskinia, nie licząc środka, który ewidentnie został oczyszczony i wyrównany ze skał oraz stalagmitów. Na naturalnym podwyższeniu skalnym umieszczono wykonany z drewna i skór tron przyozdobiony drobnymi kamieniami szlachetnymi. Siedział na nim kobold o czerwonej łusce, odziany w brązowe szaty z szerokimi rękawami i przyozdobione ciemniejszym wykończeniem, które zapewne miało przypominać pióra. U pasa przyczepione miał różnego rodzaju sakiewki i woreczki, zaś w dłoni dzierżył pokryty runami kostur z czerwoną, runiczną kulą umieszczoną na szycie. Głowę częściowo skrywał pod kapturem, lecz bez trudu można było ujrzeć, jak w jego ślepiach odbijają się płomienie z palenisk. Nie był rzecz jasna sam. Po bokach stały cztery inne koboldy, dwa po każdej z jego rąk. Odziani byli w szaty podobne do tych, które miał na sobie dowódca, każdy zaś trzymał w ręku kostur z innym kryształem z wyjątkiem jednego, który z kolei odznaczał się zawieszonym na piersi symbolem, identycznym do tych widzianych na zewnątrz. U podnóża podwyższenia stali dwaj strażnicy, dość podobni do czempiona, który dowodził napaścią. Czterej kolejni stróżowali po bokach komnaty.

Na ścianie za tronem wymalowano wielką gwiazdę, z której wypływa czerwona łuna.


im dane było awanturnikom rzec cokolwiek wystąpił dowódca oddziału. Przyklęknął, po czym rzekł coś w koboldzim, a wódz odpowiedział mu w kilku słowach, po czym gestem nakazał wstać i zająć miejsce pod jedną ze ścian. W międzyczasie Xhapion został rozwiązany i masując nadgarstki zrównał się ze swoimi towarzyszami. Wówczas to siedzący na tronie kobold wstał i rzekł we wspólnym:
Jam jest Kirkrim, wódz plemienia Czerwonej Gwiazdy. Przekazano mi, że podajecie się za emisariuszy z Ostoi. Mówcie kim jesteście i z czym przychodzicie. Uprzedzam, że będę wiedział jeżeli będziecie próbowali kłamać.
Głos miał poważny, lecz dość uprzejmy. Wyczekując na odpowiedź zasiadł ponownie na swym tronie. Wyraz twarzy zaś miał spokojny i nieodgadniony, a oczy nie zdradzały niczego. Jeszcze trudniej było coś z nich wyczytać przez odbijający się w nich ogień.


atomiast w obozie Elely zdała sobie sprawę z dłuższej nieobecności Astine. Niziołka przeczesała najbliższą okolicę, lecz nie znalazła jej. Niemniej Saug wyczuwał jej trop, który prowadził głębiej w las. Zaniepokojona wróciła do Heleny, która w tym czasie zajmowała się doglądaniem rannych koboldów. Rany tychże dobrze się goiły, zapewne dzięki wsparciu leczniczych mocy oraz medykamentów. Nawet przytomne koboldy przestały się wiercić, a młodzik wręcz podziękował za posiłek. Dawno musiał niczego nie mieć w ustach.
Astine mówiła ci coś o tym, że zamierza znów zapolować? Długo jej nie ma, a ja zaczynam się martwić.

 
Zormar jest offline