Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-09-2018, 23:32   #647
Driada
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=nzxjYQ8aZuk[/MEDIA]
Pobudka wśród tłumu obcych ludzi była dla Luci czymś nowym, obcym i niepokojącym. Sam sen też nie przyniósł ukojenia, może z powodu jego długości, a może chodziło o niepokojącą gamę dźwięków rozlegających się dookoła i tak innych od zwyczajowych dźwięków natury. Zamiast szumu wiatru w konarach wysoko nad głową, tropicielka słyszała miarowe sapanie albo chrapanie. Były przyciszone rozmowy, chrobot wojskowych butów po betonie… a także deszcz - przynajmniej on nie odpuszczał, nie zmieniał się. Padał uparcie, mieszając kropelki wody ze śniegiem. Chłód też nie dawał za wygraną, w powietrzu wciąż wisiały resztki zimy ale mieli dopiero kwiecień więc nic dziwnego. Zapachy też należały do obcych - smar, proch, pot i zaduch zamiast zgniłej ściółki, błota i mokrej trawy.
Pobudka pomiędzy dwoma włochatymi, gorącymi ciałami, sapiącymi cicho i powarkującymi przez sen - to na szczęście się nie zmieniło. Oba brytany żyły, łapiąc ostatnie chwile spokoju przed nowym dniem. Kay też stała tam gdzie zaparkowała, oparta bokiem o ścianę magazynku. Kobieta podniosła się ostrożnie, ale wilk i tak obudził się momentalnie, unosząc czujnie łeb patrzył złotymi oczami prosto na nią. Z drugiej strony Sony ograniczył się do otworzenia oczu, parsknięcia, a gdy dała im znać że jest w porządku, powrócił do snu. Ona za to wstała, ubrała się w zapasowe ciuchy bo te używane wcześniej pozostawały nieprzyjemnie mokre i zimne. Przeszła na palcach pomiędzy czwórką żołnierzy, kucając przy bagażach tak samo jak te dwie godziny wcześniej. W planach miała zjedzenie czegoś na szybko, potem nakarmienie stada… wtedy wzrok padł jej na kokony ze śpiworów.
Zeszłej nocy mogli zabić ją ze trzydzieści razy, praktycznie na każdym kroku od momentu gdy wyszła do nich bez broni i zaczęli gadać. Próbować gadać, początki szły kiepsko. Co dziwne nie skuli jej, nie okradli ani nie zgwałcili. Nie pobili, nie torturowali, nie rozstrzelali. Nie zamknęli w piwnicy aby zamarzła na śmierć. Nie zrobili też krzywdy jej stadu, ani nie zarżnęli ich we śnie. Pomogli z Sonym, przyprowadzili lekarza. Mówili do Luci normalnie… tak samo dziwiło, że byli w stanie usnąć przy kompletnie obcej “dzikusce”, ale to pewne kwestia zmęczenia. Sama też zasnęła jak kamień ledwo rozprostowała plecy.

Plan się więc zmienił, Seaver nie wiedziała nawet jak i kiedy wyrósł jej w głowie dziwny pomysł, ale szybko go podchwyciła, zbierając cichcem toboły z prowiantem i nosząc je pod ognisko. Ogień na nim wygasł, wpierw dołożyła drew i rozdmuchała żar. Któryś z najbliższych żołnierzy poruszył się przez sen, a tropicielka zamarła czekając aż wróci dźwięk miarowego oddechu. Jeszcze było wcześnie, jeszcze mieli czas aby odpocząć. Ona w tym czasie przeglądała zapasy, wyjmując worki z zebranymi po drodze ziołami, kupnymi produktami i tym, co udało się jej zgromadzić podczas podróży, a co pozwalało przeżyć i porządnie zjeść… o ile chciało się jej gotować. Teraz gotowała dla pięciu głodnych osób, co w przeliczeniu na zapasy na moment ostudziło entuzjazm. Normalnie jeden królik starczał jej na cały dzień, dla takiej zgrai był jak zaostrzająca apetyt przekąska. Tropicielka skrzywiła się, mruknęła coś pod nosem, a potem zabrała do pracy. Dużo, ciepło i treściwie, żeby mieć energię na nowy, ciężki dzień.

Z preparowaniem mięsa przeniosła się dalej, aby nie zatruwać zapachem surowizny okolicy gdzie spało powiększone chwilowo stado. Oprawiła sprawnie tuszkę, na jeden bok odkładając nieprzydatne części jelit, a cała jadalna resztę pocięła na mniejsze części i dokładnie wymyła. Wodę pobrała ze wskazanych przez wartowników baniaków, nie trzeba było oszczędzać. Podobna kąpiel spotkała marchewki, ziemniaki, pasternak, cebulę i dziki czosnek. Kobieta popatrzyła krytycznie na górę warzyw i drugą mniejszą mięsa. Potem popatrzyła na śpiące ciała. Wciąż wychodziło mało… na wszystko jednak był sposób.

Dopiero z gotowymi półproduktami wróciła do ognia, stawiając na nim największy z posiadanych rondli. Drugi mniejszy i pełen wody stanął przy żarze. Po kolei wrzucała składniki w kocioł, smażąc i dusząc całość aż zadowolona z efektu zalała całość wodą, dorzuciła garść ziół i wsypała grubą kaszę. W czasie jak potrawka nabierała smaku i miękła, tropicielka z uporem lepiła z mąki, soli i wody cienkie podpłomyki, by upiec je na rozgrzanym kawałku blachy. Posiłek był prawie gotowy, gdy ludzie zaczęli się budzić. Widząc to wsypała do mniejszego rondla kawę i ostatni woreczek cukru. Gotowe śniadanie o dziwo… chyba im smakowało. Dziwna rzecz… patrzeć jak zgraja ludzi zajada się tym co się zrobiło i nie marudzą, że za dużo soli, albo marchew niedogotowana.

Znad swojej miski Luca przyglądała się posiedzeniu i dyskusji, czujnie wodząc spojrzeniem od Travisa do Elberta i reszty. Zdziwiła się słysząc propozycję… jak to, iść z nimi? Ona?
Na szczęście tekst ciemnowłosego śmieszka szybko przywołał ją do porządku. Warknęła ostro, rzucając w niego tym co akurat miała pod ręką, a że była to obgryziona królicza kość, nie zabolało go pewnie za mocno.
- Uważaj mały - dodała warkot werbalny, pokazując żołnierza palcem - Bo ciebie pomylę. Z mielonką. Albo hot dogiem - opuściła rękę i żeby czymś ją zająć sięgnęła po kubek z kawą i podpłomyka, żując go przez parę długich sekund.
- Mogę iść. - chrypnęła do Travisa jako tego od myślenia - Pomów z szefem. Albo oboje… możemy z nim pomówić. Moje stado zostanie, pójdę sama. Z wami. Ale najpierw muszą wyjść - wskazała na psy - Nie chce mi się tu po nich sprzątać.

Reakcje żołnierzy były zmienne, w zależności od tego co się działo przy kotle i ognisku. Jakoś w instynktowny, pierwotny sposób ogień zdawał się jednoczyć ich wszystkich w starciu z wyziębiającą aurą. Śniadanie widocznie wszystkim smakowało i poprawiło humory. Na twarzach pojawiły się uśmiechy a na ustach żartobliwe wypowiedzi. Widać było, że z samego rana wszyscy mają dobry humor. Przynajmniej dopóki to śniadanie trwało. Gdy się skończyło i do ludzi zaczęło coraz bardziej docierać, że zaraz będą musieli wyjść na zewnątrz to te dobre humory zdecydowanie przygasły.

Ale co pokazała reakcja na słowa opiekunki zwierząt nie zgasły całkowicie. Nawet Elbert zdawał się być rozbawiony i przyjmować jej uwagi za dobrą monetę. Spoważnieli znowu gdy wyszła sprawa wyjścia na zewnątrz. Wahali się patrząc na siebie nawzajem i rozważając to na różne sposoby.

- Do Księciunia nie ma co iść. Zapytasz to od ręki cię uwali. - machnął w końcu ręką Karl a reszta pokiwała głowami.

- Karl ma rację. Pójdziesz z nami jak się będzie coś pytał to coś mu się powie jak nie no to pojedziesz z nami i tyle. - Travis zdecydował się w końcu na jakąś deklarację.

O dziwo znacznie dłużej zabrało im czasu co zrobić z jej prośbą o wyjście z psami. Widać śniadanie nie do końca rozmyło wątpliwości co do jej intencji ale też i obawiali się reakcji oficerów na puszczenie obcej samopas po lotnisku.

Dyskusja stawała się coraz bardziej ożywiona gdy w końcu Stanley wybuchła.
- Ja?! A dlaczego ja?! - prawie zawołała rozżalonym i zirytowanym tonem patrząc na pozostałą trójkę patrolowców.

- Oj no powiesz, że idziecie na siku czy coś w ten deseń no. A ona zabierze te psy i potem wrócicie. - westchnął w końcu Travis tłumacząc jej co i jak.

- Nie może iść sama. To wbrew regulaminowi. Od wczoraj to powtarzam. Ten cały patrol jest wbrew regulaminowi. Powinniśmy mieć wolne. A tak jesteśmy przemęczeni i możemy zacząć popełniać błędy. - Karl poparł racje koleżanki patrząc na dwóch pozostałych kumpli. Ci westchnęli ciężko jakby mieli do czynienia z ciężkim przypadkiem.

- Karl, obudź się. Mamy jedyną furę na lotnisku. Wszędzie gdzie trzeba będzie coś pojechać, zawieźć, przywieźć, sprawdzić to będą posyłać nas i naszą brykę. Przynajmniej dopóki będziemy tu kiblować albo póki nie przyślą następnej. Zresztą. Wolałbyś być teraz na Wyspie? Tu to chociaż spokój jest. Tylko w chuj pizga… - Elbert odezwał się tłumacząc coś co pewnie wydawało się jemu oczywiste sądząc po tonie i minie na twarzy. Po tym co powiedział na chwilę zapanowała cisza gdy cała czwórka była zajęta tymi przemyśleniami.

- No pizga. A niby kurde wiosna. - Karl zgodził się kiwając w końcu głową. Wrzucił do ognia jakiś patyk którym się dotąd bawił i powstał na nogi jako pierwszy. - Ja mam maszynę do sprawdzenia więc sami to załatwcie. - powiedział na odchodne i ruszył ku swoim rzeczom by się ubrać i doekwipować jakoś bardziej niż buty i skarpety na gołe nogi.

- Dobra. Ty z nimi idź. Ja się idę dogadać z saperami. - Travis zdecydował się w końcu i też wstał. Gdy decyzja została podjęta pozostali też powstali składając i pakując co się da.

- Dobra, to chodź na te siku. - Stanley gdy się już ubrała jak na zimę stanęła przed Lucą i jej zwierzyńcem. Obok niej kończył się zapinać Elbert a Travis odszedł w stronę jakiejś grupki żołnierzy. Luca dojrzała charakterystyczne plecakowe butle jakie tamci też szykowali do drogi.

Suche ubrania zaraz miały przestać takie być, aura pogodowa skutecznie o to zadba… trudno. Płakanie nad rzeczami których się nie zmieni nie miał sensu. Tropicielka wróciła do posłania, odgarniając koce i pomogła rannemu psu wstać. Po chwili namysłu sięgnęła po płaszcz i narzuciła mu na grzbiet, zawiązując rękawy dookoła masywnego karku aby osłonić bandaże przed ulewą. Prowizorycznie przynajmniej. Żołnierce kiwnęła głową na zgodę, powoli prowadząc Sonyego do wyjścia. Obok nich szedł czarny wilk, rozglądając się nieufnie po mijanych twarzach ludzi. Mogli zostać, całym stadem. Odpocząć, przespać się i nabrać sił… tylko Luce nie podobała się konieczność zamknięcia z obcymi. Chciała też aby chyba… nie uważali jej za problem i szpiega bo tak było bezpieczniej dla całej jej rodziny.

- Dobra tylko nie próbuj się zgubić czy co. Bo się pogniewamy wtedy. - ostrzegł ją Elbert gdy nakładał kaptur na czapkę. Obydwoje byli ubrani podobnie jak w nocy czyli właściwie poza rozległymi pelerynami, mniejszymi bryłami kapturów na górze, bronią w rękach i przebierającymi na dole nogami właściwie niewiele było ich widać.

Gdy wyszli na zewnątrz spotkali Bishopa który stał przy otwartej masce pickupa i oświetlając sobie coś jakimś światłem na niej zawieszonym przyglądał się i dłubał przy silniku. Zwrócił w ich stronę głowę a dwójka żołnierzy zrewanżowała mu się tym samym.

- I jak? Pojedzie? - zapytała Stanley. Kierowca w odpowiedzi podniósł do góry kciuk i wrócił do swojej pracy. Trójka ludzi minęła go więc i zostawiła za sobą. Doszli do narożnika magazynu a potem skręcili wzdłuż dłuższej ściany budynku. Gdzieś tam też wyszli spod ochronnego rejonu chronionego dachem więc z miejsca zaatakował ich opad. No i naprawdę padał deszcze ze śniegiem.

Luca zorientowała się, że dziewczyna idzie właściwie obok niej ale tak by tropicielka była między nią a ścianą. A Elbert szedł nieco po skosie ze dwa kroki za nimi i dwa kroki w bok. Tak doszli do końca budynku a potem przerwę do następnego i znów przy jakiejś ścianie. Aż doszli do czegoś co bardziej przypominało budynek nastawiony na obsługę ludzi. Przynajmniej dawniej. Wewnątrz jednak było jeszcze czarno jak w nocy wewnątrz nieoświetlonych budynkach mogło być czarno więc dwójka żołnierzy skorzystała z latarek. Dziewczyna przeszła przez jakąś salę czy co to by nie było i oświetliła wejście do damskiej ubikacji.

- To poczekaj tu na nas. - rzuciła do mężczyzny i machnęła głową do Luci by ta weszła do środka za nią.

Oczywiście że pilnowali jej podczas trasy, flankując i odcinając od ewentualnej drogi ucieczki. Dostali rozkaz pilnowania potencjalnego szpiega, szef urwie im jaja jeżeli dzikus zniknie w mroźnym deszczu i mroku. Luca rozumiała mechanizm, wiedziała na czym polega i godziła się z trudem, ale jakoś toczyła się między nimi chociaż mienie za plecami kogoś obcego i z bronią nie było przyjemne. Do tego para psów zakręciła się, chwilowo znikając w ciemności aby obwąchać i oznaczyć kąty póki czas pozwalał.

Ona za to z ulgą przekroczyła próg zdewastowanej łazienki, odcinający zarówno potoki lodowatej wody z nieba jak i przenikliwy wiatr. W środku panował zaduch i specyficzny zapach kurzu naniesionego czasem, a także niezliczonymi podeszwami butów. Z dalszych kątów cuchnęło pleśnią, też nic niezwykłego w zamkniętych, niszczejących od dwóch dekad pomieszczeniach.

- Księciunio. Kto to? - tropicielka mruknęła do drugiej kobiety, stając po prawo od wejścia, z plecami przyklejonymi do ściany, a raczej popękanych płytek. Wodziła leniwie promieniem latarki, wyławiając z czerni równie zdewastowane resztki umywalek, toalet i pogięte ramy w których nie ostał się nawet malutkie kawałki szyb. - Wasz wróg?

- Wróg? Niee… -
druga z kobiet rozpoczęła proces pt. “załatwiam się”. Ale unieść, zdjąć, rozpiąć, ściągnąć te wszystkie kurtki, płaszcze, spodnie to trochę trwało. A doświadczenie zimnego powietrza na własnej skórze też nie należało do przyjemnych. - To porucznik. Będzie z nami jechał do tej budy co wróciliśmy w nocy… - Stanley mówiła z wyraźną niechęcią i jakby była rozproszona. Chociaż to mogło być powodem nie tylko tego o kim rozmawiały ale ogólnie nieprzyjemnych i mało schludnych warunków tej zapomnianej przez czas ubikacji. - Cholera chłopy to nawet nie wiedzą jak mają dobrze… - burknęła niechętnie z już przykucniętej pozycji. Milczała chwilę i było słychać tylko jej oddech i załatwianą potrzebę.
- Karl mu podpadł jak tylko przyjechaliśmy. I teraz zagiął na nas parol. No czepia się nas. - dopowiedziała po chwili gdzieś z wysokości połowy sylwetki stojącej niedaleko Luci. - A właśnie, słuchaj… - tropicielka miała wrażenie, że ta druga podniosła głowę ku niej zupełnie jakby chciała spojrzeć na jej twarz. Chociaż w tych warunkach miało to dość odruchowe znaczenie i twarze jawiły się jako blade plamy w ciemności.
- Wiesz, w sumie nie moja sprawa… - zaczęła jakby z wahaniem. Ale widocznie postanowiła dokończyć. - Lepiej nie paraduj tutaj na golasa. Wiesz, tu nas jest tylko kilka dziewczyn reszta to same chłopy. Wczoraj nic się nie stało ale wróciliśmy tak późno, że wszyscy już prawie spali. Ale jak zrobisz tak dziś w nocy no to cóż… Nie moja sprawa no ale wiesz… - dziewczyna mówiła jakby nie do końca była pewna co i jak powiedzieć. W końcu zamilkła.

- Że wcale w niektórych… punktach i zachowaniach nie różnicie się od tamtych w skórach? - Seaver też odwróciła się twarzą w stronę rozmówcy, świecąc latarką gdzieś w bok, pod zniszczone umywalki - Wiem. Ludzie tacy są. - przeniosła spojrzenie gdzieś na sufit aby nie peszyć przy załatwianiu potrzeb - Mężczyźni. Silni w grupie, bezwzględni. Bez… serca. Lubią brać co chcą, zostawiać… pożogę. Dziś i tak nie będę z wami spać - wzruszyła ramionami, poprawiając płaszcz - Znajdę swój kąt, za skrzyniami. Gdzieś w cieniu i daleko. Od was. Od kogokolwiek - dokończyła cicho.

- Nie wiem czy ci pozwolą. Spać samej. Znaczy gdzieś w kącie. - odezwała się po chwili milczenia brunetka. W końcu powstała z klęczek i rozległ się znowu szelest i szmer jej ubrań. - Chyba lepiej byś spała z nami. Chłopaki nic ci nie zrobią. Nawet ten ancymon pod drzwiami. On tylko tak gada. Ale nic ci nie zrobią. Dla mnie też są w porządku. Ale my tu właściwie jesteśmy sami. No wiesz, z innej jednostki. Właściwie to jesteśmy z obsady wozu. A reszta to inni, nie znamy ich. - wyjaśniła coś od siebie kończąc się ubierać. - I nie kręć się przy śmigłowcach. Cholery dostają jak ktoś tam się kręci. Teraz jeszcze ciemno to nie widać ich ale w dzień… a faktycznie, widziałaś je wczoraj… no to nieważne, lepiej się tam nie kręć, nie pytaj a najlepiej nawet nie patrz w ich stronę. - dorzuciła jeszcze od siebie i ustąpiła z ustępu by zrobić miejsce tej drugiej.

- Chcę je zobaczyć. Metalowe ptaki. Ale potem. Później. Jak będziecie iść, a ja… też mi dadzą odejść. - tropicielka pomacała po kieszeni, a potem wsadziła do ust coś co stamtąd wyciągnęła i żuła intensywnie - Byłaś tam, w ptaku? Wysoko na niebie? - jej głos stał się mało obecny, dało się wyczuć potworną tęsknotę - Tam gdzie chmury i nikt… nikt kto zabiera ci wolność.

- W śmigłowcu? Lecącym? Nie, no coś ty, to nie dla takich szpejów jak ja. Tylko elite wożą takimi cackami.
- pytanie Luci chyba tak samo rozbawiło jak zaskoczyło żołnierkę. Teraz nastąpiła zmiana warty i ona oparła się o umywalkę więc teraz Luca widziała plamę jej twarzy.
- Ciężko tam wczoraj było? W tamtym domu. - zapytała po chwili milczenia.

- Tak - krótka odpowiedź i równie lakoniczna co na początku styczności z oddziałem. Żuła dalej w najlepsze, sufitując po odpadającym tynku i purchlach starego grzyba nad wybitym oknem.
- Bardzo ciężko - przyznała ciszej po paru chwilach milczenia. Westchnęła boleśnie, wbijając wzrok w podłogę - Moja wina, nie pomyślałam… zrobiłam błąd. Zmęczenie - nie wiedziała po co tłumaczy, chyba nadrabiała braki… albo chciała żeby tym razem rozmówca jej odpowiedział - Idziemy od dawna, bardzo dawno… i bardzo daleka. Ale… już blisko - pokręciła głową, przełykając co miała w ustach i zaraz załadował drugą porcję.

Rozmówczyni milczała przez chwilę trawiąc po ciemku słowa tropicielki. W końcu odbiła się od umywali i zrobiła krok w jej stronę. Ta wyczuła, że wodzi gdzieś po ciemku dłonią aż w końcu jej palce zahaczyły o jej włosy i głowę.
- To musiało być straszne. Ten dom wyglądał strasznie. - powiedziała ciszej łagodniejszym i tonem którym brzmiało też współczucie. Chwilę nie odzywała się a dłoń zeszła po włosach Luci zjeżdżając na jej ramię gdzie mogła spocząć w tradycyjnym przyjacielskim geście niosącym pocieszenie, współczucie i otuchę. W końcu może było jej niewygodnie tak się pochylać a może co innego ale kucnęła z powrotem przy tropicielce więc wyrównały się wzrostem.
- Od dawna? To skąd idziecie? - zapytała jakby chciała jakoś zmienić ten nieprzyjemny temat jaki sama poruszyła i zastąpić go jakimś innym.

- Z… z daleka - odchrypiała tężejąc w miejscu i szykując się na atak który nie nastąpił. Profilaktycznie jednak wstała, udając że teraz ona musi zaznaczyć teren gdzieś w kącie. Zakręciła się przy jednym z potrzaskanych sedesów, wybierając ten najmniej dziurawy i powtórzyła po żołnierce proces pozbywania się ubrań.
- A wy? Co tu robicie? Gdzie wasza watah… grupa? Mówiłaś że jesteście tu sami. Z nimi - machnęła głową tam gdzie magazyn i żołnierze. Chciała zapytać o coś jeszcze, ale jej samej robiło się dziwnie. Jakby wyciągała informacje.
- Idziemy z Aspen, daleko na Zachodzie. Od ponad roku nie… nie spałam w łóżku. To akurat… mało ważne… - wzruszyła ramionami.

- No my też śpimy w namiotach. - dziewczyna wstała również i wróciła do swojej umywalki znów o nią się opierając. - Znaczy nie tutaj, tylko nad jeziorem, tam gdzie obozujemy. - wyjaśniła machając gdzieś w bok ręką jakby pokazywała kierunek. Ale nawet jeśli tak było to obecnie nie było to widoczne.
- Ale w koszarach mamy łóżka. Każdy swoje. I szafki, i stołówkę, i ogrzewanie i w ogóle… - szeregowa zaczęła mówić z wyraźnym rozrzewnieniem jakby bardzo brakowało jej tych rzeczy. - Znaczy w Nowym Jorku. Wszyscy jesteśmy z Nowego Jorku. - doprecyzowała jeszcze. - My tu jesteśmy już z kilka dni. A oni tymi śmigłowcami dopiero co przylecieli wczoraj w nocy. Ale wszyscy jesteśmy z NYA. - Szeregowa wyjaśniła cywilowi.

- Namiot? Po co namiot? Wystarczy kawałek brezentu, gałęzie, mech… dobre ognisko, albo nodia. Namioty nieporęczne - Seaver wydawała się zdziwiona. Słuchała dalej i zdziwienie tylko rosło - Ogrzewanie? Czyli… macie piece, tak? Też miałam w… kiedyś - uśmiechnęła się pod nosem - Stary, kaflowy z miejscem na materac. Kiedyś - uśmiech jej zszedł - Nowy Jork… to daleko? Chyba… na wschodzie - skrzywiła się. Miała mapę, dukała na tyle aby rozpoznać nazwy. Nic więcej. Ten Jork był po prawej stronie wystrzępionej kartki. Tak coś kojarzyła.

- No namiot. A jak? Pod chmurką? - teraz z kolei Stanley się zdziwiła pomysłami Luci. Ale chyba postanowiła w to za bardzo nie wnikać więc ciągnęła dalej. - Mamy ogrzewanie w namiotach. Jeden, w którym jest szpital polowy to jest taki ekstra, że ma ogrzewane ściany. Ma tam w środku takie kanaliki przez które płynie ciepłe powietrze. Jak w kaloryferze. A jak jest gorąco a ma się chłodziarkę to można puścić chłodne, wtedy tam jest przyjemniej. Znaczy jeśli chodzi o ciepło bo wiesz, to szpital… - opowiadanie o namiocie to takim specjalnym, podgrzewanym namiocie wydawało się sprawiać Stanley przyjemność. Ale zakończyła trochę sztucznie i niezgrabnie.
- I tak, na wschodzie, przy samym oceanie. Z tydzień żeśmy tu jechali. A tu chyba jeszcze większa chujnia niż u nas. A miało być tak pięknie, jak kurort nad jeziorem tak nam mówili… - westchnęła tym razem wyraźnie rozczarowana i zmęczona. Znów się chwilę nie odzywała.
- A piece są fajne. Ciepłe. U nas na ulicy jest piekarnia. Ale pizzę też robią. No to też tam jest piec i można się pogrzać. Lubię pizzę. Zanim wstąpiłam do Armii to pracowałam w pizzerii. - powiedziała dla odmiany z pozytywnym ożywieniem gdy to wspomnienie musiała mieć przyjemne i ciepłe.

- Piccę… co to jest piccę? - Seaver zapytała zanim pomyślała, a potem tylko prychnęła przy podciąganiu portek i poprawie sprzętu - Tak, pod chmurką… a jak? Znaczy… jak nie ma mrozu to prościej. Znajdujesz świerki albo inne iglaste i tak się rozbijasz. Pod gałęziami jest sucho nawet podczas ulewy. Przy mrozie to już bardziej… więcej roboty, ale też się da - mruczała ponuro, wracając pod wejście - Jak gorąco nie lepiej wskoczyć do wody? Wiem co to szpital - odpowiedziała oschlej - Nie jestem głupia. Chociaż nie wiem co to fochy… pracowałaś w piekarni? To dobra praca… dlaczego to - pokazała brodą na jej mundur.

- A ty dlaczego się szwendasz taki kawał? Tak mi się życie poukładało. - druga z kobiet też zareagowała nieco oschlej jakby przypomniała sobie o czymś niekoniecznie radosnym. Nie odzywała się chwilę skrobiąc podłogę podeszwą buta sądząc po odgłosach. Coś drobnego w końcu chyba kopnęła i to coś potoczyło się przez podłogę aż zderzyło się czymś i się uspokoiło.
- Pizza to… no coś jak ciasto. Taki placek albo jak od naleśnika. I na to są nałożone różne rzeczy. Kiełbasa, konserwa, ser, warzywa, groszek, kukurydza no różnie, zależy jaki masz zestaw na zamówienie, w kuchni albo jak sama w domu robisz no to po prostu to co akurat masz i możesz wrzucić. - rozmowa o tej pizzy chyba ją uspokoiła. Mówiła dość monotonnym głosem. - A foch to foch. No jak się ktoś obrazi no to się mówi, że strzelił focha. No albo jak jakieś głupie trudności robi. I daj spokój z tymi świerkami i tak dalej. To działa na jedną czy parę osób ale nie jak jedzie cały konwój przez ćwierć kontynentu. - Stanley mówiła nieco szybciej chcąc wyjaśnić jak najwięcej w krótkim czasie.

- Mówiłam waszemu szefowi. Muszę dostarczyć list, potem odejdziemy - Luca narzuciła kaptur na głowę, wsadziła pod niego włosy i dopięła guziki pod szyją - Daj spokój z tymi konwojami i namiotami. To męczące na długo. Ludzie. Dobrze umieć liczyć na siebie, wtedy przetrwasz. Cokolwiek się stanie. - prychnęła, przechodząc do wyjścia - Pizza… brzmi dobrze. Smacznie. Jak ciasto ze śliwkami - twarz jej złagodniała, mimo że wciąż się nie uśmiechała. Nie zrobiła tego ani razu odkąd pojawiła się wśród mundurowych.

- No to ważny list musi być jak go wieziesz taki kawał. - brunetka odkleiła się od swojej umywalki by też szykować się do wyjścia na zewnątrz, do reszty budynku a potem jeszcze bardziej na zewnątrz, na ten dżdżysty przedświt. - Jak uważasz ale ja jak mam podróżować przez Pustkowia to wolałabym nie robić tego sama tylko ze sprawdzonymi ludźmi. Samemu to musi być chujowo. - powiedziała zastanawiając się pewnie właśnie nad tym.
- A pizza jest świetna. Jeśli nigdy nie próbowałaś to powinnaś. - dodała zachęcająco i uśmiechnęła się co było słychać nawet po ciemku.

- Hej. - dziewczyna ruszyła za Lucą kierując się ku wyjściu z ubikacji. - Jak już razem na siku byłyśmy to możesz mi mówić Stan. Wszyscy mnie tak prawie nazywają tutaj. - powiedziała zrównując się z nią i po ciemku kierując ku niej bladą plamę swojej dłoni jak do oficjalnego przywitania.

Tropicielka popatrzyła w dół na ową dłoń i stała tak dłuższy moment, przebierając wśród całej gromady fobii i paranoi. Podstęp, próba uśpienia czujności i budowania początków zaufania? Albo żołnierka chciała być miła, mimo że pochodziły chyba z kompletnie innych bajek. Jedna bała się samotnych podróży przez Pustkowia druga podróży grupowych z koniecznością wykonywania czyichś rozkazów.
- Luca - odmruknęła potrząsając złączonymi dłońmi krótko, a potem cofnęła rękę - Chodź. Stan. Bo tamten mały… mu zamarznie.


- No co tak długo? Dupki wam tam do kibli przymarzły? I co wam tak wesoło? - Elbert stał oparty o ścianę i palił papierosa. Ale odkleił się od niej gdy obydwie wyszły z ubikacji. Zaatakował je ze znudzoną i zmarzniętą, samczą pretensją ale nabrał podejrzeń bo Stanley jak się roześmiała na ostatnią uwagę Luci to wciąż chichotała nawet gdy już wyszły na zewnątrz i spotkały napastliwe przywitanie szeregowca. Ten zmarszczył brwi czujnie i podejrzliwie.

- Oj, nic. W ogóle nic. - powiedziała wesoło Stanley idąc do przodu a przez to Elbert który próbował chyba coś wyczytać z min i sylwetek obydwu kobiet został nieco z tyłu.

- Co?! Obgadywałyście mnie? - zerwał się na równe nogi i szybko dogonił je obie domagając się odpowiedzi.

- No nie wiem czy można tak powiedzieć. - odparła żołnierka zerkając a raczej przechylając całą, głowę i część górnej sylwetki by dojrzeć twarz tej drugiej. Kaptury znacznie utrudniały taką boczną obserwację.

- Obgadywać. Ciebie? - Seaver odwróciła się przez ramię, posyłając do tyłu spojrzenie spod kaptura. Długie, taksujące i średnio zauważalne w mroku - A jesteś pizza? - dodała, a potem wróciła karkiem na poprawną pozycję, gwiżdżąc przez zęby aby przywołać psy - Czekałeś i podsłuchiwałeś? Albo podglądałeś. Też chcesz siku? Może cię wysadzić? - znowu obróciła się przez ramię, a głos miała poważny. - Akurat saperzy… po drodze.

- Dobra a co tam, nie zależy mi! Wcale mnie to nie obchodzi.
- burknął Elbert gdy chwilę chyba próbował rozstrzygnąć jak bardzo sobie żartują z niego. Może powiedziałby i coś więcej ale akurat przybiegły obydwa czworonogi więc to na chwilę odwróciło jego uwagę a gdy się uspokoiło chyba nie miał ochoty ciągnąć tej rozmowy. Wyszli za róg magazynu znów widzieli mały daszek i stojący pod nim samochód i kierowcę przy nim. Zwalista sylwetka faceta z bokobrodami zamykała właśnie maskę.

Istniała duża szansa, że Luca znowu przejedzie się samochodem. Metalowym, klekoczącym pudłem, które ryczało silnikiem tak bardzo, że nie szło nie odnotować jego obecności zanim pojawił się na horyzoncie. Dobrze, że stado zostawało w suchym miejscu, przyda się im odpoczynek. Tropicielce też by się przydał, niestety na podobne wygody się nie zanosiło. Gapiła się spod kaptura na tego całego Karla, albo Bishopa jak go czasem pozostała trójka nazywała. Podeszła do niego, stając mu za plecami, a dwa czarne brytany przywarowały po jej obu stronach.
- Czym podpadłeś temu Księciuniowi? - spytała bez ogródek i podchodów. Te ostatnie umiała robić jedynie w lesie.

- Co? - najroślejszy z całej czwórki patrolowców facet odwrócił się tak gwałtownie jakby mimo wszystko Luca go podeszła albo po prostu jej się nie spodziewał. Dlatego z sekundę czy dwie zmieszanej miny minęło zanim odpowiedział pytaniem na pytanie.

- Oj no powiedziałam jej, o poruczniku. Wiesz, jak od początku się nas czepia. - wyjaśniła Stan z też trochę zakłopotaną miną. Obydwaj mężczyźni, i ten grubszy i starszy oraz ten młodszy i szczuplejszy popatrzyli na nią z takim samym zastanowieniem na twarzach a potem na siebie nawzajem. W końcu ten Karl czy Bishop wzruszył swoimi ramionami a Elbert prychnął.

- No przyznaj się. Jak nas wkopałeś bohaterze. - parsknął szeregowiec z czymś pośrednim między kpiną a irytacją.

- Niczym. A poza tym miałem rację! Tak mówi regulamin. - odparł z zapałem Karl ale na koniec to trochę brzmiało jak obrona czy inne tłumaczenie się.

- Ta kurwa, miałeś rację, zgodnie z regulaminem, a teraz skurwiel czepia się nas wszystkich. - warknął nieprzyjaźnie Elbert, machnął ręką i ruszył w stronę drzwi do magazynu, szybkim i zdenerwowanym krokiem.

- Oj, Elb, słyszałeś Travisa… Travis mówi, że to przez to, że mamy tutaj jedyną brykę to nas wszędzie wysyłają… - zawołała do jego pleców Stanley patrząc jak odchodzi. Ale szeregowiec znowu tylko machnął ręką jakby się odcinał od tego tłumaczenia a potem otworzył drzwi i zniknął za nimi. Pozostała dwójka milczała chwilę więc słychać było jak deszcz, w przeciwieństwie do śniegu, tarabani o dach nad nimi.

- Przychrzanił się do mnie, że mam go zawieźć do punktu obserwacyjnego. A to na drugim końcu lotniska. - w końcu Bishop zaczął wyjaśniać jakby samemu teraz żałował tamtej decyzji. Machnął gdzieś w przestrzeń zasłoniętą obecnie nocą, deszczem i śniegiem gdzie pewnie był ten posterunek i kraniec lotniska. - I ładuje mi się do szoferki. - kierowca wskazał na owo miejsce jakby właśnie teraz ktoś tam mu się pakował. - Więc mówię, mu, że pewnie, mogę go zawieźć, zgodnie z jego rozkazem ale wedle regulaminu to muszę mieć na pokładzie radiowca. A radiowcem jest Stan. A kabina jest tylko dwuosobowa. Dlatego resztę wozimy ze Stan na pace. Więc mogę go zawieść ale na pace. A wiesz, akurat znowu lało. No i jakoś miał mi to za złe. - rozłożył swoje wielkie, pulchne ramiona powiększone jeszcze o rękawy kurtki w geście bezradności.

- Noo… - Stan smutno pokiwała głową potwierdzając wersję kolegi. Na chwilę znowu oboje zamilkli zadumani nad swoim żołnierskim losem.

- Ale wedle regulaminu miałem rację… - dorzucił po chwili Karl jakby po raz kolejny tłumaczył swoją decyzję w tamtej sytuacji.

- Rany, Karl, mogłeś sam z nim jechać albo ja bym się przejechała na pace. - mruknęła także brunetka i znów oboje na jakiś czas zamilkli.

Tropicielka słuchała i marszczyła czoło. Podniosła też górną wargę i w pewnej chwili zaczęła głucho warczeć, na co oba psy zastrzygły uszami, stężały i też zjeżyły kryzy futra na karkach. Ludzie… jak oni lubili komplikować życie. Wywyższać się. Najpierw ustalali zasady, potem mieli je w dupie. Bo tak wygodniej.
- Musi pokazać że ważny - prychnęła wreszcie, kładąc psom dłonie na łbach i tarmosząc je uspokajająco za uszami - Ważny fiut. Nie lubię takich - dodała cicho już w pół ruchu, odwracając się i idąc tam gdzie wcześniej Elbert. Do magazynu, zostawić rodzinę, a potem… jechać. Znowu do tamtego domu.

Wewnątrz znowu wydawało się, że jest ciut cieplej. Ale mogło to być tylko złudzenie. W każdym razie już bez trudu trafiła do “swojego” ogniska. Byli już tam i Travis i Elmet. Kończyli już przygotowania. Po jakimś czasie doszła jeszcze pozostała dwójka, też się spakowali biorąc głównie broń i darując sobie dźwiganie plecaków i innego zbędnego szpeja. Travis poinstruował Lucę, że teraz idą na odprawę prowadzoną przez porucznika i tam lepiej by się nie odzywała. Potem pewnie zapakują się do wozu i wrócą tam gdzie wczoraj.

Gdy wszyscy byli już gotowi całą piątką podeszli do jednego z narożników magazynu. Tam stało dwóch mężczyzn w mundurach i ten młody mężczyzna którego Luca pamiętała z wczoraj czy tam z dzisiaj ale z nocy. Ten co się dopytywał patrolowców o rodzaj prowadzonego ognia i kazał im sprzątnąć truchło stwora.

- Szeregowy a kim jest ta kobieta? Co ona tu robi? - porucznik zapytał patrząc pytająco na jedynego nie-żołnierza w ich małej grupce.

- To nasza przewodniczka panie poruczniku. - Travis przedstawił Lucę grzecznie też zerkając na nią.

- Przewodniczka? Po co nam przewodniczka? Sądziłem, że byliście tam wczoraj Travis i wiecie gdzie to jest. Mylę się? - porucznik teraz spojrzał bezpośrednio na dowódcę patrolowców domagając się od niego odpowiedzi.

- Nie panie poruczniku. Ale ona tam była przez pół nocy, miała kontakt bojowy z przeciwnikiem zanim my przyjechaliśmy no i myślę, że ma najpełniejszy obraz sytuacji. Myślę, że jej wskazówki mogłyby nam się bardzo przydać panie poruczniku. Przyda nam się. A mamy jeszcze miejsce. - Travis przedstawiał swoją opinię odpowiadając gładko na wątpliwości i pytania oficera. Ten słuchał go oceniając krytycznym spojrzeniem i jego i kobiety o jakiej mówił.

- Ja tu decyduję co nam się przyda Travis. I kto. - odparł oficer wciąż przyglądając się Luce jakby nie podjął jeszcze decyzji.

- Oczywiście panie poruczniku. Ale pan pytał więc pozwoliłem sobie wyrazić swoją opinię. - Travis odparł znowu patrząc prosto na oficera.

- Dobrze. Niech będzie Travis. Przyda nam się. Ale jeśli ucieknie to odpowiadacie za to głową. Słyszysz mnie Travis? - oficer wreszcie się zgodził ale zaznaczył swój warunek wskazując na szeregowego palcem wskazującym a potem na kobietę bez munduru.

- Słyszę panie poruczniku. - Travis zgodził się też z oficerem i ten wreszcie przeszedł do odprawy. Ta nie była zbyt długo ale oficer używał dziwnych zwrotów jak “flankować”, “oflankować”, “przygotowanie ogniowe”, “zespół wsparcia” i inne takie obco brzmiąco dla Luci słowa ale żołnierze zdawali się rozumieć co do nich mówi. Na koniec zapytał czy ktoś ma jakieś pytania ale żadnych widocznie nie było więc dał znak, że czas ruszać co samochodu.

Ludzie naprawdę lubili komplikować sobie życie i przy okazji robić drugiemu bratu pod górkę. Wystarczyła chwila i już tropicielka wiedziała skąd niechęć tych od samochodu do tego Księciunia… ale mogła też nie mieć pełnego obrazu, bo znała ich dość krótko, a poza tym nie byli istotami lasu z którymi zwykle przebywała.
Przy obserwacji swojej osoby odwzajemniła się tym samym - taksując oficera spojrzeniem od góry do dołu, ale się nie odezwała jak kazał ten wygadany. Milczała, zgrzytając zębami i naciągając kaptur głębiej na czoło, aż wreszcie cyrk się skończył i mogli ruszać. Nie podobało się jej stwierdzenie o dekapitacji Travisa. Miał za nią ręczyć, a jeśli ucieknie on pewnie trafi do karceru, albo i pod ścianę. Przecież podobno dzika była szpiegiem bandytów.
- Twoja głowa jest bezpieczna - chrypnęła cicho kiedy przechodziła obok blondyna i dalej do maszyny. Odruchowo trzymała się Stan, krążąc w jej okolicy. Jakoś szło… nie była aż tak wnerwiająca.

Szeregowiec nie odpowiedział a przynajmniej nie słowami. Uśmiechnął się do niej figlarnie i przyjaźnie klepnął ją po ramieniu. Plan z trzymaniem się Stan szybko się skończył gdy ta razem z Karlem jako jedyni wsiedli do szoferki. Pozostali musieli posłużyć się skrzynią. Pierwszy wszedł oficer i zajął miejsce na środkowej ławie zaraz przy szoferce. Więc mógł przynajmniej w teorii obserwować pozostałych a oni jego. W teorii bo na zewnątrz, i to pod plandeką, nadal było ciemno jak w nocy. Więc swoje twarze nadal widzieli jako bielejące w ciemności owale. Porucznik kazał usiąść Travisowi obok siebie. Obok Travisa usiadł Elm a potem zostało miejsce dla cywila i pozostałych żołnierzy. Gdy tak siedli w pół tuzina na ławkach rozlokowanych wokół skrzyni to na środku spoczęły ciężkie butle saperów.

Wkrótce ruszyli. Przez drogę nikt się właściwie nie odzywał. Niezbyt było co obserwować bo jedynie ciemność wewnątrz plandeki, owale twarzy wewnątrz plandeki, albo zasłonę śniegu i deszczu jaki opadał za rufą wozu. Robiło się już szarawo ale głównie na niebie więc na ziemi jeszcze wiele to nie zmieniało.
 
Driada jest offline