Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-09-2018, 19:27   #45
Johan Watherman
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Klaus miał tej nocy wielkie problemy z zaśnięciem. Ciążyły mu wspomnienia ostatniego, nader realistyczne koszmaru. Wspomnienia nie tylko strachu który odczuwał lecz bólu. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej dochodził do wniosku, iż ów sen był jedną z najboleśniejszych rzeczy jaką kiedykolwiek doświadczył w życiu. Całe jego szczęście polegało na tym, iż ból po przebudzeniu momentalnie przeminął.
Syn eteru długo wpatrywał się w sufit nim zmogła go senność. Lecz sen przyniósł tylko i wyłącznie ukojenia po ciężkim dniu. Rano. Gdy się obudził, czuł dziwny, niezidentyfikowany niepokój którego pochodzenia odgadnąć nie mógł. Szybko zdławił go pierwszy głód, poranna toaleta oraz iskra inspiracji własnego avatara. Iskra geniuszu.
Biała dziura. Źródło pierwotnego światła. Przeciwwaga entropii.
Pierwsza.

***

Leif śnił, lecz tym razem nie były to wizje bogów, narady z nimi, rozmowy czy porady. Śnił o leśnej głuszy. Nieprzemierzonych lasach, groźnych, dzikich i pięknych. I co chyba najważniejsze – nie jego lasach. Mimo, iż przemierzał knieje, czuł, iż one go nie chcą. Bał się ich. Nie panicznie, tak jakby utrata bestii wypaliła w nim gwałtowność uczuć (gdyż czuł, że paniczny strach był tu na najbardziej na miejscu) lecz w postaci silnego, szczypiącego niepokoju. Tego zrodzonego z lęku głosu rozsądku.
Idź stąd. Nie jesteś tutejszy. Jesteś owcą na rzeź.
Tylko wyjść nie mógł, wszak ciągle śnił. Ciągle błąkał się jakby szukając czegoś. Szukając tego, czego nigdzie nie odnajdzie, nie ew tym śnie, nie w tym czasie, nie… z tym co teraz miał w głowie. Czuł też coś niepokojącego. Coś go szukało. Bardzo drapieżne, bardzo złe, bardzo niebezpieczne. To mogła być jego własna bestia. Lecz wiedział, iż to co szukało go w sennych otchłaniach było zbyt niebezpieczne, zbyt inne.
Więc biegł przed siebie. Jak spłoszone zwierze.
Które nie potrafi się nawet wystarczająco bać.
Wpadł na porośniętą paprociami polanę. Wiedział, iż tylko niekiedy stanowiły one miły miejsca. Często były to zdradliwe miejsca pełne grząskiej ziemi, ruchomej ziemi oraz śmierci w błotnistej toni wabiącej nierozważnych swych pięknem. Czy to właśnie wszystkie duchy kobiet wodzące wędrowców na śmierć nie były uosobieniem zdradliwości polan?
Uczynił kilka kroków po mokrej trawie. Pośrodku leżało kilka głazów, zdających się wystawać z trzewi ziemi. Obmazano je runami. Lecz nie farbą, krwią. Szkarłatem wypisano znaki, znaki znajome lecz… Nie do końca. Im dłużej przyglądał się im wampir, tym więcej różnic dostrzegał. Małe, kosmetyczne detale. We obecnych czasach nazwano by to modernizacją starego. Mu cisnęło się tylko słowo herezja.
Tylko, że czuł prawdziwą mocz tej herezji. Z innego, zmienionego kształtu. Z wymalowania ich karwią, potężną krwią swego daru. I z czegoś jeszcze.
Śnił. Sam był kiedyś autorem słów, iż w snach zwiedzamy swą duszę. Chociaż teraz Leif bardziej szukał całości siebie, nie mógł odmówić sobie trafności tego spostrzeżenia. Musiał odszukać run w sobie. Każdej, pojedynczej, najmniej istotnej.
Tylko, że wyjście z polany oznaczało ponowną ucieczkę przed czymś. Kręta ścieżka, nagle jawiącą się jako wyjście z zaklętego kręgu kusiła.

***

Wejście do Pajęczyny nie było najprzyjemniejszym doświadczeniem dla Patricka. Czuł się trochę jak niedoświadczony pływak lub pradawny nurek głębinowy, mający na sobie metalowy skafander skutecznie utrudniający ruchy. Porównanie z pływaniem było o tyle trafne, iż całemu doświadczeniu towarzyszyła charakterystyczna dla pływania bezwładność i ociężałość ruchów. Dobrze chociaż, iż Wirtualnej Adeptki nie obowiązywały te ograniczenia i widać było, iż czuje się jak ryba w wodzie.
Przenieśli się do jednego z sektorów zajmowanego przez Synów Eteru. Jak każda tradycja (i konwencja) mieli swoją grupę ekstrapolując pajęczynę. Oczywiście, w porównaniu do udziału w sieci Wirtualnych Adeptów oraz Iteracji X, były to raczej mniejsze grupy, to i tak zaznaczały swą obecność. Sektor w którym się znajdowali był dość duży i nosił przeraźliwie długą nazwę której Mervi po prostu nie zapamiętała. Na swym terenie mieścił kilka przybytków o równie pokrewnych nazwach.
Powietrze tutaj było przyjemnie rześkie oraz ciepłe, dając odczucie przjemnego dnia pod koniec lata, pozbawionego duchoty środka tej pory lotu, lecz jeszcze pogodnego i przyjemnego do spędzania czasu na świeżym powietrzu. Wyjątkowo i groźnie prezentowało się niebo nad ich głowami. Ciemne niebiosa spowite chmurami rozświetlały bijące pomiędzy chmurami błyskawice jak w prawdziwej burzy. Ogólne jasność dnia, brak deszczu oraz ciepło zupełnie nie pasowało do zjawisk metrologicznych nad ich głowami. Ich wprawne oczy dostrzegły, iż na niebie pojawia się zadziwiająco wiele artefaktów. Wirtualna Adepta mogłaby stwierdzić, iż burza w takim wypadku jest tylko piękną symulacją i to do tego niezbyt udolnie stworzoną. Wygodnie byłoby jej powiedzieć, iż Synowie Eteru po prostu źle sformatowali swój sektor i widoczne artefakty są typowym symptomem takiego stanu rzeczy, wszak nie byli Elitą. Byłoby to wygodne lecz najprawdopodobniej nieprawdziwe. Naukowcy najpewniej nie mogli po prostu dojść do porozumienia w sprawie mechanizmów działania burzy co przejawiało się klasycznymi symptomami sieciowego konfliktu paradygmatu.
Znajdowali się w małej, murowanej altanie pośrodku skromnego, acz rozległego parku poprzecinanego brukowanymi ścieżkami. Park okalał około dwumetrowy, nierówny mur z szarej cegły poprzecinany strzelistymi zgrubieniami na których szczycie… właściwie trudno było powiedzieć co się znajduje. Jakieś urządzenia, raczej bojowe. Każde zbudowane w innym stylu. Jedne przypominały wynalazek szalonego kloszarda, inne zlepek lewitujących kryształów, jeszcze inne twór zegarmistrzów czy elektryków. Znalazło się miejsce nawet na bardziej futurystyczny styl białego działka w opływowej, gładkiej obudowie.
Przybyłych przywitał mechaniczny lokaj głębokim ukłonem. Przyodziany w wytworny smoking robot przypominał istotę stworzoną wyłącznie z plątaniny kolorowych przewodów. Technomanci nie mieli pojęcia po co aż tyle przewodów było mu potrzebne oraz dlaczego nie przytyto tej plątaniny jakąś obudową. Irlandczyk miał pewną teorię w sprawie przewodów, otóż ktoś mógł wpaść na całkiem szalony pomysł zaprzestania korzystania z jakichkolwiek magistral komunikacyjnych, a i być może przejścia na pełną komunikację szeregową.
- Miło mi waść przywitać w Absolutnie Absolutnym Pałacu Najwyższej Nauki Inforadiacyjnej oraz Niezależnym Zborze Katedr Ponadinforadiacyjnych. Nim zaproponuję ten wyśmienity szampan oraz oddam się na państwa życzenie prosiłbym państwa godność.

***

Po przespanej spokojnym snem, Waleria miała wystarczająco świeży umysł aby podjąć się magy. Czy raczej, po przespaniu części nocy gdyż młoda verbena spała wyjątkowo niespokojnie. Po wszystkim trudno było jej zebrać wspomnienia snów w jedną, spójną całość. Pozostał tylko niepokój oraz uczucie zmęczenia.
Wybrała na przeprowadzenie rytuału dzień. Stare prawidła mówiły, iż złe moce chowają się przed światłem słonecznym. Było to bardzo naiwne myślenie mogące doprowadzić do nieszczęścia jeśli zawierzyć mu całkowicie. Faktem jednak było, iż za dnia trudniej było spotkać istoty wyjątkowo nieżyczliwe gdyż po prostu nie chciały być o tej porze aktywne.
Przebudzona uruchomiła aplikację na telefonie, kładąc go w stanie wybudzenia na stoliku pośrodku pokoju. Ze skupieniem wpatrywała się w ekran wyświetlający mapę. Wiele przedstawicielek jej tradycji uznałoby wykorzystanie mapy Google za herezje. Waleria na takie zarzuty mogła tylko uśmiechać się w myślach. Po tych wszystkich latach nie miała już tłumaczyć, iż nie wierzy w technologię, w jej moc, w ducha. Jej krew wypływała ze źródła wewnątrz ziemi, stamtąd płynęła jej moc, z mrocznych początków świata zanim narodziło się słońce. Jej sztuka była pierwotna. A telefon? Telefon był wygodnym narzędziem. Dawniej rozścieliłaby mapę na stole i zapewne bardziej zacofane verbeny miałaby pretensję czemu jest to mapa wydrukowana zamiast wyrysowana ze skóry wołu.
I czego jeszcze, może jeszcze wyrysowana krwią – pomyślała odrobinę ironicznie nacinając sobie palec. Kropla własnej krwi skapnęła na ekran. Waleria rozmazała drogocenny płyn po ekranie. I chociaż mapa wyświetlała dokładnie to samo co wcześniej, ona widziała więcej. Dokładnie i precyzyjnie. Przewinęła palcami obszar. Wschód. Duch silny, raczej przyjazny. Trudno było jej określić który właściwie. Zapisała jego charakterystykę w telefonie. Oczywiście, fizycznie w pamięci nie pojawiło się nic. Ale ten prossty skrót myślowy, sekwencja kilku ruchów na ekranie, znajome ikony pomagały wydobyć informacje z własnej duszy. Była to o wiele nowocześniejsza i przyjemna metoda od tej którą stosowała na przykład Magda, znajoma verbena z ojczyzny. Ona wolała wydrapywać sobie paznokciami na skórze skojarzenia.
Walerię przeszedł dreszcz. Bez krwi się nie obejdzie.
Wonne zioła zapłonęły w kadzidłach. Miała telefon przed sobą. Rzuciła na podłogę karty, niedbałym ruchem, talia tarota posypała się w chaotycznym wzorze. Przebudzona poprawiła bransoletę na dłoni, potrząsał nią. Zadźwięczało. Sztyletem w drugiej dłoni rozcięła swą skórę, jak ją uczono, powyżej łokcia. Krew spadła na podłogę.
Spadła na karty.
Waleria tańczyła bez muzyki. Tańczyła w rytm krwi. Stopa na prawo. Ominąć kartę. Stopa na lewo, zakołysać się. Pchnięcie w próżnię sztyletem jak pchnięcie w brzozę, czułe, spokojne lecz stanowcze aby drzewo pościło swój sok. Bransoleta grzechotała nieznośnie głośno lub to przebudzonej szumiało w głowie od narkotycznych oparów. Szumiała krew. I to krwi top utkany z Pierwszej siły popłynął przez Umbrę.
Technomanci śmialiby się z tak prymitywnej formy wizytówki. Lecz za Walerią stały całe pokolenia czarownic. Stała a nią Ziemia, stał za nią ojciec Niebo, wreszcie – stała za nią krew. Symboliczna córka boga Trzygłówa, opiekuna północnej Polski oraz tamtejszych kręgów Verben, krew z krwi Ruty, a do tego Lilith. To wszystko i jeszcze więcej mniej rozumiałych informacji, niemożliwych do ubrania w słowa, a tylko w taniec, krew i seks, to wszystko ruszyło.
Zaproszenie.
Walerii zakręciło się w głowie. Ledwo złapała równowagę aby nie nastąpić na kartę. Potem pozbiera je z ziemi i z tych na które padła kropla jej własnej krwi, zbierze wróżby. Lecz teraz byłby to zły omen.
Poczuła coś przed chatą.

***

Poszukiwania przez Klausa pracy w szkolnictwie nie należały do najbardziej owocnych. Prawdę mówiąc, musiałby uznać je za kompletną porażkę gdyby nie fakt, iż jednocześnie prowadzone próby znalezienia dogodnej lokalizacji dla fundacji prezentowały się znacznie gorzej, co automatycznie przesunęło kwestie zawodowe z rejonów kompletnej podrażni do porażki.
W pierwszej szkole do której przybył, i z którą prowadził owocną korespondencję, odmówiono mu nawet obiecanej, finalnej rozmowy z dyrektorem. Następna placówka zawierała tak sympatyczne osoby oraz potworne warunki prawno-finansowe, iż mag sam odmówił, a mało brakowało, iż nie powiedziałby kilku słów za dużo.
Po serii grzecznych odmów, braku zrozumienia czy zwykłego, ludzkiego chamstwa Klausowi zaproponował pracę uprzejmy dyrektor szkoły średniej. Tylko, że mag nie był przekonany. Placówka przypominała bardziej amerykańską szkołę z pogranicza getta niż to do czego przyzwyczaja ludzi skandynawski standard edukacji. Rzecz nie rozbijała się o dużo większą ilość uczniów innego pochodzenia etnicznego (chociaż z tego co Klaus zauważył, spora ilość z nich wyglądała jak młodociani bandyci) lecz o ogólny stan techniczny placówki oraz jego własne przeczucia. Coś mu polecało przyjąć posadę w tym miejscu.
Może to jakaś chęć poprawy świata?
Lub szaleństwo.
Kiedy wychodził z gabinetu dyrektora, niezwykłym wyczuciem wykazał się Jonathan dzwoniąc do maga. W grzecznej rozmowie zapytał czy koszmary występowały ponownie oraz zaprosił na prywatną rozmowę. Miał bardziej niż zazwyczaj speszony ton głosu, pełen wahania oraz jakiegoś trudnego do zidentyfikowania niepokoju.
Na szczęście, dzień jeszcze się nie skończył, co pozwoliło magowi doświadczyć kolejnej przyjemności w postaci zastępujących mu drogę trzech arabów. Mieszanka ich własnego narzecza oraz norweskiego była kompletnie niezrozumiała dla syna eteru. Jeden gadał coś do drugiego, trzeci uważnie przyglądał się naukowcowi ze zbyt bliskiego dystansu jakby czegoś odeń oczekiwał.

***

Przed domem Walerii stał największy Piżmowół jakiego mogła sobie wyobrazić. Potężne zwierzę przyglądało się jej mądrymi oczyma. Istota wydawała się mieć chyba ponad trzy metry wysokości. Dokładne przyjrzenie ię przybyszowi pozwalało dostrzec jego szare kopyta i rogi, wydające się być stworzone nie z tkanek organicznych lecz kamienia, być może krzemieni. Piżmowół pachniał bardzo ostrą wonią piżma.
Więc duch się zmaterializował. Dla takiej istoty musiało być to konieczne. Lecz znaczyło też, iż wykazał Walerii olbrzymi szacunek. Wół kiwnął głową na przywitanie. Wokół jego rogów pojawił się rój pszczół i to z bzyczenia owadów, w jakiś dziwny sposób, wydobywał się jego dźwięk.
- Bądź pochwalona Walerio, Tkająca Losy.
Przybysz ani myślał się przedstawić. Chyba, na jej nieszczęście, uznał, iż skoro się doń odezwała pierwsza, wie z kim rozmawia.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline