Osada wyglądała tak, jakby od lat miał tu miejsce chów wsobny i galopujący powszechny alkoholizm. Zmierzających do Wittgendorfu awanturników otoczyła gromada cuchnących, umorusanych i w większości pijanych degeneratów. Niemal wszyscy nosili jakieś ślady niepełnosprawności – brakowało im kończyn, nosów, uszu, a Zingger miał wrażenie, że jeden z nich ma tylko jedno oko na środku twarzy. Wszyscy nosili ślady przebytych chorób skórnych, wielu miało otwarte, jątrzące się rany. Wolfgang zastanawiał się, czy i on już, na skutek tak bliskiej obecności, złapał trąd… Kilku z nich nawet wychodząc na spotkanie przyjezdnych, bełkotało coś niezrozumiale, wciąż pociągając ze szklanych, niebieskich butelek. I wszy, pchły i insze robactwo! Już z odległości kilku metrów można było je zobaczyć na ubraniach, włosach i skórze wieśniaków.
- Yyyyyyyyyyyyy…. Eeeeeeeeeeeeee…. Dajcie Panie dobry jakiego grosza… U nos to nic ciekawego ni mo… Bla bła bla bła…. A po co żeście tu przyjechali? A na tym stateczku macie może co do jedzenia? Dajcie trochę – powitał Zinggera natłok głosów. Każdy mówił co innego, ale głównie chodziło o to, żeby dostać trochę grosza na „likierek”, ewentualnie coś do jedzenia.