Nawet dwukrotnie liczniejsza od bohaterów grupa goblinów, nie stanowiła dla nich wyzwania. Zaskoczenie i upojenie alkoholowe zrobiły swoje. Elfi łuk był precyzyjną bronią w rękach wyszkolonego elfa. Gdy inni ruszyli do ataku, strzały Limhandila zbierały już swoje żniwo. Zaraz do nich dołączyły pistolety Reinmara, których palba poniosła się po lesie strasząc zwierzynę. Gryzący w oczy dym zasnuł na moment polanę. A z dymu wynurzyły się dwa krasnoludy. Jeden szarżujący na niedźwiedziu i drugi pieszo, pozostający nieco z tyłu. W tym momencie zielonoskórzy zorientowali się, że są atakowani. Wpadli w panikę – nikt nie dowodził ani nie organizował obrony. Zielona tłuszcza rzuciła się do ucieczki. Ich prędkość nie mogła równać się z rozpędzonym Baragazem, który na równi ze swoim opiekunem, czerpał radość z mordowania. Nad głowami walczących z wizgiem przelatywały magiczne pociski, ze względu na naturę maga podobne do eterycznych głów drapieżnych zwierząt.
I kiedy furgon Handlera minął miejsce, w którym koleiny wozu z winem znikały w lesie, było po walce. Żaden z goblinów nie uszedł z życiem. Nieco spóźniony Santiago wjechał na polankę, chyba tylko po to by pogratulować kompanom.