Administrator | Noc minęła spokojnie, a śniadanie jakoś nie zdało się Hagenowi ostatnią ucztą skazańca. Niestety świadomość, że od tej chwili trzeba będzie zdać się tylko i wyłącznie na własne zapasy i własne umiejętności upichcenia czegoś na szybko nieco psuły nastrój.
Podobnie jak i fakt, iż eskorta (zapewne mająca dopilnować, by wybrańcy grafa nie zmienili nagle zdania) chciała wrócić do miasta tak szybko, jak się tylko dało.
Z drugiej strony - to nie strażnikom płacono za polowanie na władcę zamku Drachenfels. A zapłata była niezła, to Hagen musiał przyznać. No i musiał przyznać, że von Jungfreud próbował upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
Nie da się ukryć - życzył grafowi powodzenia, bo to by oznaczało, że wyprawa zakończy się sukcesem, co by Hagena bardzo ucieszyło, bo dawałoby szansę na przeżycie tejże wyprawy.
Droga do celu, a dokładniej do zamku, zdała się całkiem prosta - przynajmniej w opisie, jaki udzielił im najważniejszy ze strażników.
- A gdyby drogowskaz zniknął - spytał Hagen, który w takie rzeczy jak drogowskazy nie zawsze wierzył - to jak mamy jechać?
- Jak bez drogowskazu, to... - Strażnik na moment zmrużył oczy, jakby musiał ogarnąć w myślach, którą stronę wskazać. - W prawo. Nie prosto, tylko w prawo. Ale będzie drogowskaz. Ostatnio był, to znaczy dwa miesiące temu.
Hagen podziękował za informację.
Wszechobecna wilgoć nie ograniczała się do wiszenia w powietrzu. Bezczelnie wciskała się pod kurtki i koszule, przybierała postac kropel wody, spływała za kołnierz. I Hagen ciekaw był, ilu z członków wyprawy zamieniłoby przyszłe nadanie na wygodne łóżko w gospodzie... z młodą służącą w charakterze towarzystwa.
No ale za takie przyjemności się płaciło, a tutaj mieli zapracować na zapłatę, czego zrobić nie mogli, oddając się łóżkowym igraszkom.
Las, w który wjechali, nie spodobał się Hagenowi w najmniejszym nawet stopniu. Podobnie jak i nie spodobał się Melicie, z którą łowca wampirów zamienił kilka zdań. Czy była to sprawa pogody i nisko wiszących chmur, czy też może sprawka Drachenfelsa (lub któregoś z jego spadkobierców lub naśladowców) - trudno było orzec. W każdym razie Hagen nie potrafił tego zrobić. A skoro nie wiedział, to wolał zachować zdwojoną czujność. Takie zaś podejście do lasu i tego, co się w nim czaiło, sugerowało znalezienie pustego wozu, ozdobionego śladami krwi. Woźnica, koń, ładunek - wszystko padło łupem tajemniczego "czegoś", które to coś miało nad wyraz zróżnicowane potrzeby.
O tym, że przeczucie pewnego niebezpieczeństwa miało swe podstawy, Hagen przekonał się zdecydowanie wcześniej, niż by tego chciał. Z drugiej strony musiał przyznać, że nieumarłe ptaszyska jakoś pasowały do całokształtu. Co nie znaczyło, że Hagen miał ochotę się z nimi bliżej zapoznać. Na dodatek był nieco wysunięty do przodu i miał wrażenie, że znaczna część przerośniętych kruków skupi swe zainteresowanie właśnie na nim.
Co prawda zbroja powinna wytrzymać, ale mogły mu, na przykład, poszarpać płaszcz...
Uniósł kuszę i strzelił parę razy do najbliższego ptaszyska. Miał zamiar powtarzać to działanie tak długo, jak długo to będzie możliwe, a potem zamienić broń na tarczę i miecz, by móc rozprawić się z tymi, które podejdą bliżej. |