Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-11-2018, 10:14   #778
hollyorc
 
hollyorc's Avatar
 
Reputacja: 1 hollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputacjęhollyorc ma wspaniałą reputację
- Tato...

- hm....

- Potrzebuje się do kompa dostać.

- Nie teraz, pracuje.

- Ale Tato, mam pracę domową...

- Z czego? Z Youtuba?

- Nie. Z przyrody...

- Masz zrobić...

- Scharakteryzować układ rozrodczy ślimaków.

- Porozmawiaj z Mamą.

- Ale Tato!

- Synu! Pracuje! Widzisz? No. To uciekaj do Mamy i zrób tę pracę domową!




***



Chatka w środku lasu nie wyróżniała się niczym specjalnym od miliona innych chatek w lasach. Była niewielkich rozmiarów, z drewna które lata swej świetności miało zdecydowanie za sobą. Miała może z dwa okna, którym na pewno przydało by się czyszczenie i otwarte drzwi z których wydobywał się dym. Domek dymił w zasadzie każdym możliwym otworem. Jedynie nieznaczna część uchodziła przez komin, cała reszta przez wspomniane drzwi i okna. Czy się w środku paliło? Raczej nie. Dym niósł zapach od którego każdej normalnej istocie ślinianki rozpoczynały wzmożoną pracę…. Pachniało ziołami i mięsiwem. Ktoś w środku pitrasił coś dobrego.

Przed wejściem do domostwa również dało się zobaczyć ślady bytności właściciela. Wokoło sporych rozmiarów pieńka leżała całą masa drzazg wielkości ludzkiego palca, sporo porąbanego drewna i równie dużo czekającego na porąbanie. Nie to jednak przykuwało oczy w pierwszej kolejności. W pieniek wbity był topór. Nie siekiera do rąbania. Topór. W zasadzie należało by powiedzieć piękny topór. Każdy znawca oręża zachwycił by się bronią. Dębowe stylisko zakończone okrągłą metalową głownią gwarantującą perfekcyjne wyważenie, rzemień wykręcony wokoło uchwytu dający pewne trzymanie broni… czy w końcu ostrze. Nie księżycowe, a pojedyncze, stworzone z niesamowitą precyzją lata temu. Wiek broni dało się odczuć, jednak nie po zużyciu topora. Ten nie miał zbyt wielu wyszczerbień, a te nieliczne były starannie maskowane kolejnymi ostrzeniami. Łagodzone.

Broń stworzona do walk na ubitej ziemi, do pojedynków, dzikich szarż z ogłuszającym wrzaskiem… stała wbita w pieniek po zakończonej pracy. Pracy, która zdecydowanie była jej nie godna.

Kara klacz zarżała, zmęczona długą podróżą. Nie chciała już więcej iść. Marzyła, żeby w końcu zdjąć z niej siodło i oporządzenie. Chciała odpocząć. Podobnie jak jej jeździec.

Mężczyzna przełożył nogę przez siodło i delikatnie zeskoczył. Wprawnymi ruchami poluzował popręg, odpiął całą masę pasków wyswabadzając swą przyjaciółkę z wszystkiego tego, czego ona nie znosiła, a co jemu pozwalało bezpiecznie podróżować. Gdy skończył delikatnym klepnięciem pogonił klacz by mogła chwilę odpocząć. Miejsca może nie miała dużo, ale niewielka polanka na obrzeżu której przycupnął dom, cel jego podróży, gwarantowała zieloną trawę i bezpieczeństwo.

Podróżnik oparł siodło o stertę nieporąbanych kawałków drewna. Nie były one poukładane, raczej luźno rzucone do późniejszej dalszej pracy. Uśmiechnął się…

Uśmiech ten był sławny. Nie jedna elfka na jego widok czuła uderzające gorąco, oraz coś co często określano mianem motyli w brzuchu. Nie jedna na wspomnienie po nim czuła złość, bezradność, ból związany ze stratą… a zarazem niczym nie powstrzymaną potrzebę ujrzenia go po raz kolejny. Poczucia znów jego obecności. Dotyku. Dreszczu na skórze, oddechu rozlewającego się ciepłem po karku…

Dłonie wyjęte spod odkładanego siodła odziane były w dobrze skrojony, bordowy surdut zakończony koronkowymi rękawami. Ta sama koronka okalała szyję swego właściciela. Otulała się ciepłem i stanowiła niezwykły kontrast bieli materiału i obsydianu skóry znajdującej się pod nią.

Spodnie wykonane z barwionej pod kolor surduta skóry cielęcej, buty oficerskie odznaczające się błyszczącą czernią. Ta stanowiła również kontrast do bieli…. włosów. Włosów, które w pozornym nieładzie zdobiły właściciela i również stanowiły temat nie jednego wspomnienia. Na końcu oczy. Wielkie, baczenie obserwujące otoczenie. Niczym dwa migdały zatopione w toni ciemnej, gorzkiej czekolady.

Stwierdzenie, że na polanie przed domostwem pojawił się dobrze ubrany drow, było by prawdą.. ale było by zarazem niedopowiedzeniem.

Elf ujął zdobioną wielkim rubinem laskę i poszedł w kierunku wejścia do chaty. Utykał na prawą nogę. Mimo tego, szedł pewnie i dumnie. Zaledwie po kilku uderzeniach serca znalazł się przy wejściu. Wielki czerwony kamień uderzył z jękiem w odrzwia.

- Kto?

Niski głos wybrzmiał ze środka.

- Przyjaciel.

Odparł drow. W odróżnieniu od istoty znajdującej się wewnątrz, chciało się by mówił dalej. Jego głos był miękki, miły dla ucha.

- Każdy może tak powiedzieć…

- Każdy kto by nim nie był wszedł by po prostu z drzwiami. Nie było by to nawet trudne. Byle Niziołek poradził by sobie z tym zbutwiałym kawałkiem drewna.

- Mógłby spróbować.

- Niosę pozdrowienie od naszego wspólnego przyjaciela.


Cisza jaka zapadła wewnątrz świadczyła, że cokolwiek było robione właśnie się skończyło.

- A konkretnie?

- Heinrich pyta jak szanowne zdrowie?


Kilka ciężkich kroków, nastąpiło po sobie, a po chwili drzwi zdecydowanym ruchem się otworzyły. Stanął w nich ork.

Zielona postać wypełniła sobą całe odrzwia. Mimo widocznego wieku, siwiejących, krótko przyciętych włosów widać było że mimo, iż lata młodości bezpowrotnie przeminęły… to nim nadejdzie starość upłynąć jeszcze musi sporo wody.

- Mógłbym Ci przypieprzyć nie mówiąc nawet słowa. Obić twoją piękną buźkę i kazać stąd zjeżdżać. Albo lepiej wypatroszyć jak zwykłego korożercę i zakopać pod tamtą sosenką…

Wielki paluch wskazał jedno z drzewek za drowem. Paluch wskazywał dobre pół metra ponad głową ciemnego elfa. Ten nie poruszył się nawet o centymetr, a jego oczy nie zmieniły wyrazu nawet o jotę.

- Wcześniej połamał bym Ci każdą najmniejszą kostkę zaczynając od nadgarstków, a na stopach kończąc…

Tyrada zielonego nabierała mocy. Ton jego głosu nieznacznie, ale jednak cały czas się podnosił, a na twarzy zaczynały pojawiać się niewielkie krople piany.

- Przestań się podniecać. Nawet jeden nerw nie poruszył zbędnych mięśni na twarzy elfa. Zimne wielkie oczy wierciły swego rozmówcę. - Jestem prywatnie.

- Ty nigdy nie jesteś prywatnie.
Twarz orka była zdecydowanym przeciwieństwem rozmówcy. Tutaj każdy mięsień grał uwerturę przedstawiającą całą gamę uczuć jakie rządziły zielonym. - Nigdy nie pojawiasz się przypadkiem i nigdy od tak. Zawsze niesiesz rozkaz, zawsze masz coś do zrobienia… albo kogoś… Niedokończone pytanie zawisło w powietrzu.

- Barbaku, nie rozmawialibyśmy wtedy…
Odpowiedź okraszona delikatnym westchnieniem i znudzeniem padła z ust elfa.

- A kto Cię tam wie. Nigdy nie zrozumiem Twojego honoru i tego co dla Ciebie jest właściwe a co nie. Nie różnisz się w tej kwestii niczym od Twoich pobratymców z powierzchni.

Historia znała przypadki, kiedy elf porównany w rozmowie do drowa zabijał swego rozmówcę. Drowy zazwyczaj nie były tak miłosierne. Śmierć poprzedzały długie godziny wyszukanych tortur w których torturowany poznawał miliony różnic pomiędzy rasami, które z pozoru były do siebie podobne… tak inne jednak zarazem.

- Obaj wiemy równie dobrze że jest w nas tyleż samo z elfie krwi! O tym, że uwaga zabolała świadczyło jedynie nieznaczne zaciśnięcie obsydianowej szczęki. Białe jak śnieg zęby dalej jednak pobłyskiwały zza rozchylonych w delikatnym uśmiechu ust.

- Spieprzaj Laron!

- Pozwól mi odpocząć. Zjeść, napić się… porozmawiać ze starym przyjacielem.

- Od kiedy to byliśmy przyjaciółmi?
Tym razem oczy orka nie wyraziły nic poza zimnym zdecydowaniem, tworząc razem z tonem głosu i pytaniem kolejny cios wymierzony w drowa. - Zresztą od kiedy przyjaciele zasłaniają się iluzją i nie podchodzą osobiście do drzwi?

Drow patrzył przez kilka sekund na swojego rozmówcę.

- Od kiedy gospodarze trzymają za framugą „Pogromcę Sierot” gotowego w każdej chwili… pognieść mi ubranie. Ten sam sarkastyczny uśmiech przez cały czas nie znikał z obsydianowych ust.

Ork sięgnął w bok i zaledwie po uderzeniu serca w jego ręku znajdował się młot bojowy. Jednoręczna broń była wykonana w identyczny sposób jak topór pozostawiony przed domem. Zdobiły ją te same wzory i razem z „Zabójcą Dziewic” stanowiły tandem znany na nie jednym polu walki.

W jednej chwili złożył się do rzutu. Bez zbędnego celowania, zastanawiania się. Młot ciśnięty z całą siłą mięśni i wzmocniony dźwignią zielonego ramienia wyfrunął z dłoni i pomknął w kierunku drowa. Nie było szansy na uniknięcie ciosu. Nie z takiej odległości. Broń zatopiła się w ciele swego celu i… przeszła przezeń jak przez masło, pozostawiając wokoło fioletową, rozwiewającą się mgiełkę iluzji…

Pomknęła i uderzyła jakieś dwadzieścia pięć metrów dalej w pień wiekowej sosny. Pień o który niedbale opierał się drow, którego wierna kopia przed chwilą została rozwiana.

- Pogniecione koronki były by najmniejszym z Twoich zmartwień… Ork uśmiechnął się brzydko.

- Konia przywiąż tu. Wskazał palcem miejsce. - Siodło możesz zdjąć i powiesić obok. Nałożę Ci jedzenie.



***



- Tato...

Ciężkie westchnięcie rozeszło się po pokoju.

- Tak?

- Mama mówi, że nie zna się na ślimakach i że masz mi pomóc.

- Uwierz mi, z Mamy jest ślimak jeden jedyny w swoim rodzaju. Na pewno doskonale wie, jak one się rozmnażają. Idź i powiedz jej o tym i daj mi do cholery raport skończyć. Nie przygotuje tej akcji i będę miał problem.




***



Barbak rozejrzał się po zniszczonym pomieszczeniu. Przeczytał ciekawe wywody natury filozoficznej, pokręcił głową. Czemu zawsze, ale to zawsze wygląda to w ten sposób. Brud, jakieś zadupie, gdzie psy dupami szczekają. Czemu świata nie można ratować na jakiś salonach, w perskich dywanach przelewać posoką szubrawców i niegodziwców... którzy różnili się od nas jedynie tym, że im się nie udało, byli mniejsi, albo mieli mniej znaczących przyjaciół. Zielonoskóry uśmiechnął się do siebie. Trzeba było mieć klasę nawet w takich miejscach jak to. Fakt, że miał w głębokim poważaniu to co działo się "tam na górze", że nie interesowało go, co o nim myślą i względem niego poczynają Ci, co zawsze pchali łapy w jego życie, wszystko to nie powodowało, że nie należało się zachowywać z klasą.

- Emanuelu... Barbak stwierdził cicho, niby sam do siebie.

Ciche ziewnięcie wydobyło się spod pancerza.

- Nawet jeszcze nie zacząłeś... niczego. I już?

- Wiesz, że żyć bez Ciebie nie mogę.

- To akurat prawda, gdyby nie ja, na pewno już byś po tym padole nie chodził.

- Wiesz, że Cię za to kocham.

- Wole brunetki.

- Organizuje Ci, ich chyba wystarczająco dużo.

- Owszem, ale przed kolejną kąpielom uprzedź proszę.

- Ok.

- To co tam?

- Zastanawiałem się, jak dać znać o naszej obecności...

- Przecież Wiesz, że Oni wiedzą.

- A wiedzą, że My wiemy.

- Na pewno nie wiedzą, że my wiemy, że oni wiedzą.

- A wiedzą, że my wiemy, że oni nie wiedzą, że my wiemy, że oni wiedzą...

- Czekaj... Tak.

- Co tak?

- No wiemy, że oni nie wiedzą, że my wiemy, że oni nie wiedzą.

- No właśnie. To może damy im jakiś subtelny znak? Taki mały psztyczek?

- Wszystkim?

- Wiesz, że mam swojego ulubieńca. To też dla niego tu właśnie jestem.

- No dobra.




Na prawym ramieniu pancerza zielonego pojawił się niewielki punkt. Punk, mimo swych rozmiarów zasłynął już w nie jednym uniwersum. Nie jedna poczwara robiła pod siebie na jego widok, nie jedna gadzina wiała na sam dźwięk jego imienia, podwijając łuski w obawie o swoje dziewictwo. Otóż na orkowym pancerzu pojawił się Emanuel Rodrigez Moul Ep Diffirin Kaell'ah.

W skórzanych spodniach przykrywających jego odwłok, w skórzanej kurtce zdobionej błyszczącymi ćwiekami, z diamentowym ukulele pobłyskującym nawet w niewielkim świetle. Podłączył przewód idący od instrumentu do instalacji pancerza, po czym delikatnie uderzył w struny.



https://www.youtube.com/watch?v=UpITfSOrgwk



Barbak uśmiechnął się jak małe orczątko. Następnie bezceremonialnie podszedł do pierwszych drzwi, zatrzymał się na dwa uderzenia serca nasłuchując tego co jest po drugiej stronie... po czym przykopał w nie z całych sił starając się wyważyć je razem z futryną.

Z jego ust popłynęło z dawna nie słyszane zawołanie bitewne...

- Verion is a looser, and He's my...





***



- Możesz mi powiedzieć, czemu nie chcesz pomóc naszemu synowi?

- Pracuje.

- Nie znam się na ślimakach.

- Kochanie, znasz się na wszystkim.

- Weź tę rękę.

- Ok.

- Ile Ci to zajmie?

- Już kończę.

- To potem zróbcie tę pracę domową.

- Nie znam się na ślimakach.

- Zróbcie i zróbcie ją dobrze, to może przypomnę sobie co pamiętam jeszcze o ślimakach.

- Jasne kochanie. DOMINIK!!!!

- Tak Tato?

- Czemu nie przyszedłeś do mnie z tym wcześniej? To przecież taki łatwy temat...

- Ale Tato, przecież...

- Leń jesteś patentowany! Cicho bądź! Siadaj tu, zaraz znajdziemy jakąś stronkę o ślimaczkach i odrobisz sobie pracę domową. OK?
 
__________________
Tablety mają moc obliczeniową niewiele większą od kalkulatora. Do pracy z waszymi pancerzykami potrzebuję czegoś więcej niż liczydła. Co może mam je programować młotkiem zrobionym z kawałka krzemienia?
~ Gargamel. Pieśń przed bitwą.
hollyorc jest offline