Wyzwania życia nie mają cię sparaliżować, one mają ci pomóc odkryć, kim jesteś.
B. J. Reagon
John Whiterook Come-What-May
-
Tak i może jeszcze wypijemy wódki, żeby wzmocnić naszą przyjaźń? - parsknął niezadowolony i ruszył szybciej w kierunku krzaków. Pomimo braku umiejętności łażenia po drzewach, Edgar nadrabiał szybkością i zwinnością. Albo po prostu z czystej złośliwości wybrał jak najbardziej zarośniętą ścieżkę. W końcu, po dłuższej walce z ostrymi gałęziami, wrednymi nagle wystawiającymi korzeniami, liśćmi włażącymi za koszulę i jeszcze kilkoma innymi równie ciekawymi "ozdobnikami ścieżki" wyszliście na małą polankę z wysokim grubym drzewem na środku. Była to wierzba płacząca - co właściwie taki tym drzewa tu robił, nie miałeś pojęcia. Ale zresztą, tutaj rzadko coś się zgadza z logiką. A raczej logiką normalnego człowieka. Na drzewie, a dokładniej dość niskim konarze, wisiał koszyk. A w środku jedzenie.
-
Hm, ciekawe co na lunch mi przygotowała. - rzucił kot raczej do siebie zębami ściągając koszyk z drzewa i niecierpliwie zagłębiając się w odmętach chustki, w którą zawinięto dwie bułki z szynką, sałatą i pomidorem i trzy kabanosy.
-
Częstujesz się, czy nie? - Edgar zdawał się sugerować, że bułki są zrobione specjalnie dla ciebie. Sam zabrał się za kabanosy. -
Chciałeś "normalne żarcie", to masz.
Kiedy już jedna kiełbaska zniknęła w jego brzuchu, jakby się lekko zrelaksował.
-
No dobra, pewnie cię interesuje skąd się wzięło to jedzenie? - a jego mina wyrażał "bo nawet nie myśl, że będę ci o przodkach opowiadał" -
Tylko nie wyobrażaj sobie czegoś w stylu "stoliczku - nakryj się", magia nie istnieje.
Zauważył, że palnął głupotę.
- No dobrze, TAKA magia nie istnieje.
Pazurem na ziemi narysował dwa kręgi o wspólnym środku. Przegryzł kabanosa.
- To jest Wnętrze - wskazał na środek -
To pierwsza Sfera, a to Druga. - najpierw dotknął łapą wewnętrznego kręgu, potem zewnętrznego. -
One dzielą się jeszcze na mniejsze Sfery. Takim jak tobie - Edgar dorwał się do twarożku, którego sam wcześniej nie zauważyłeś w koszyku. -
to wszystko jedno. Podróżujecie bez większych problemów, budząc się to tu to tam. Im bliżej środka tym krótszy dzień. - jego głos wskazywał na całkowite znudzenie tematem. -
Ja nie o tym chciałem. Tacy jak ja - Strażnicy, jesteśmy panami danej mniejszej ze stref, ale nie możemy jej opuszczać. Codziennie jesteśmy kimś innym i codziennie widzimy inny świat. - skończył jeść i wyłożył się na zielonej trawce. -
A Szamani podróżują albo tak albo tak. We własnych ciałach są w stanie przechodzić przez każdą strefę, o ile strażnicy się na godzą. Z czego jasno wynika, że jestem dokarmiany raz dziennie przez Ninę. Wiesz, ta zażyłość krwi, o której wspominałem.
Mathab Szazandi DD-Et-My
Oczy muszą przez chwilę przywyknąć do ciemności, gdyż wyłącznik zdaje się nie działać. Pewnie przepaliła się żarówka. Zdarza się.
-
No, no, no. Ktoś nowy. - słyszysz wysoki, chłopięcy głos. Na parapecie siedzi ciemniejsza postać. Światło w końcu zaskakuje. Przeciętny dwunastolatek, z przydługimi włosami. Ubrany na czarno (sweter+za szerokie jeansy). W jego oczach iskrzy jednak coś nie dobrego. -
Pobawimy się?
Jesteś pewien, że przed chwilą go tu nie było. W powietrzu unosi się mdły zapach snu. Dzieciak podchodzi bliżej.
-
Tak dawno nie było kogoś, kto by chciał zagrać.