Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-11-2018, 17:46   #52
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MAZATLAN, 28 maja, wieczór

Noc zaczynała się szaleńczym tańcem.

Niczym napęczniały wrzód rosnący na ciele, przemoc wybuchła i wylała się na ulice Mazatlan. W ciągu godziny doszło do kilku strzelanin, dwóch wybuchów i serii wypadków z udziałem ludzi, których policja federalna znała jako zaufanych sicarios braci Uccoz.

Wszyscy w mieście wiedzieli, że świat najbogatszych biznesmenów, oficerów policji i wojska, polityków i prawników siedział w kieszeniach kartelu Sinaloa. Ale w takiej sytuacji, nawet tłuste łapówki, nie mogły w tej chwili zapewnić płatnej protekcji. Bracia Uccoz zostali osaczeni, niczym zwierzyna łowna. Ale nie byli roślinożercami, stojącymi na samym dole ekosystemu półświatka Meksyku. Byli drapieżnikami. El lupo.

Przyciśnięci do muru, zapędzeni pod ścianę, tracąc swoich bliskich nie działali rozsądnie. Znani z brutalności stosowanych rozwiązań na atak odpowiedzieli tym samym.

Uzbrojone bojówki kartelu Sianloa wspierane przez skorumpowane grupy uderzeniowe policji wyruszyli na ulice, atakując wskazane przez braci Uccoz cele. Bracia nie tracili czasu na rozpoznanie. Nie bawili się w sady.
Wybrali prostszą metodę. Brudniejszą i krwawszą.

Terror.

A terror zawsze budzi niepokój prawdziwych graczy narkobiznesu.
Dla tych, którzy potrafili patrzyć szeroko i daleko, było oczywiste, że po tym, do czego dopuścili w mieście, Uccoz wylecą z kartelu. Znikną. Zapadną się pod ziemię. Dosłownie.

Sinaloa liczyła zyski. Rok rocznie konta szefów kartelu pęczniały okrągłą sumką sześciu, siedmiu miliardów dolarów. A przemoc, niestety, zmieniała ten bilans. A na to żaden biznesmen, nawet taki, który czerpie zyski z kokainy, nie mógł sobie pozwolić.

Było pewne, że odwet braci Uccoz – ślepy i bezsensowny – spotka się ze stanowczą reprymendą reszty kartelu. I wtedy, w Mazaltan, potrzebny będzie nowy narcos. Baron narkotykowego imperium, który zapewni odpowiednią protekcję interesów, bezpieczeństwo transakcji i będzie działał bardziej skutecznie.


Alvaro J. F. Perez "Oreja"


Telefon do Javiera zupełnie nie poprawiła mu humoru. Jose Amanyo okazał się być rozsądnym człowiekiem. A takich kontaktów na ulicy Ucho potrzebował. Znający się na starych fantach antykwariusz mógł w przyszłości, gdyby Węże poszły na przykład w rozbój lub kradzieże, okazać się cennym sojusznikiem. A jego problemy rodzinne, o których niechcący wygadał się między słowami, dobrą dźwignią nacisku.

Federales, na co Oreja szybko zwrócił uwagę, od wieczora mieli ostry zapierdziel. Samochody z policją na sygnale jeździły w tę i nazad, niczym szalejące psy myśliwskie, bezskutecznie szukające zwierzyny. Gorsze były jednak ciężarówki i dżipy, w których siedzieli uzbrojeni w broń długą gliniarze. Bojówki, niewiele różniące się od szwadronów śmierci, które na ulice spuszczano wtedy, gdy naprawdę byli potrzebni. Tych facetów w zielonych mundurach od sicarios z ulicy i żołnierzy kartelu różniło tylko to, że siedzieli w kieszeni największego i najbardziej skorumpowanego gracza narkotykowych interesów w Meksyku – rządu. Nie raz do opinii publicznej docierały fakty o torturach stosowanych na złapanych żołnierzach kartelu czy samosądach dokonywanych przez policję na bezbronnych, schwytanych przestępcach. Kula w głowę czy w twarz od policjanta była bardzo prawdopodobnym scenariuszem dla tych, którzy podczas próby zatrzymania odpowiadali ogniem. Takie działania przypominały obu stronom narkotykowej wojny, która przez kilkanaście lat pociągnęła za sobą śmierć blisko ćwierć miliona ludzi, że określenie „wojna” w tym przypadku było jak najbardziej na miejscu.

- Coś się dzieje na mieście – niepotrzebnie zwrócił uwagę Jose, gdy jechali na umówione spotkanie z facetem ukrywającym się pod nickiem „Bacab”. Do jednej z bardziej eleganckich restauracji w całym Mazaltan. Ucho wiedział, że będzie tam pasował jak pięść do nosa, ale nie miał czasu na przebieranie się. Ani głowy do tego.

Trafili na blokadę. Jedna z ulic została odcięta i policjanci kierowali ruch objazdem.

- Coś poważnego – Jose najwyraźniej lubił sobie pogadać, nawet kiedy nikt nie słuchał. – Policja dostała mocnego pierdolca, jak widać.

Miał rację. A Oreja czuł, nie – wiedział, że nadaktywność policji i wydarzenia związane z atakiem na braci Uccoz są ze sobą powiązane. Nie miał jednak pojęcia jak bardzo i to powodowało jego narastającą frustrację. To i świadomość, że wokół niego dzieją się rzeczy, które nie powinny mieć miejsca.

Mimo niepokojów na mieście w „Costa loma”, jak zawsze, było sporo ludzi. Sala była pełna ludzi – ubranych elegancko, zajadających się przysmakami lokalnej kuchni, zadowolonych, spędzających czas w przyjemnej atmosferze. Oreja nie pasował do tego miejsca. Jego naturalnym środowiskiem była ulica, nie eleganckie restauracje dla eleganckich ludzi. Wszystko można było powiedzieć o Alvaro J.F. Perezie, ale na pewno nie to, że pasuje do tak zwanej klasy średniej.

Jose prowadził przez salę w restauracji szukając wzrokiem „Bacaba” pomiędzy gośćmi. W końcu najwyraźniej wypatrzył specjalistę od spraw historii prekolumbijskiej Ameryki, bo skierował się do jednego stolika, gdzie siedział samotny, postawny mężczyzna ubrany w szyty na miarę garnitur. Siwa broda kontrastowała ze śniadą cerą „Bacaba”, a kiedy podeszli bliżej i Ucho spojrzał w oczy mężczyzny, ujrzał inteligencję powiązaną z czymś drapieżnym, niebezpiecznym i twardym. Ten facet pasował mu bardziej na handlarza prochami, ukrytego pod nieskazitelną maską, niż kolekcjonera dzieł sztuki. Zresztą jedno nie wykluczało drugiego, a pewność siebie, którą emanował „Bacab” wydawała się być naturalną postawą.

- Dobry wieczór, senior Bacab – Jose spojrzał na krzesła, a „Bacab” długo przyglądał się Orejo i antykwariuszowi nim wskazał im miejsce naprzeciwko siebie. Gdy tylko usiedli przyskoczył do nich kelner z nieskazitelnym uśmiechem jasnych zębów podając menu i zachwalając dzisiejsze danie dnia – homara w sosie imbirowo-kokosowym z dzikim ryżem.

„Bacab” zamówił zupę z małży po sinaloańsku i krewetki w maśle cytrynowym podawane z jaśminowym ryżem. Jose poprosił o piwo i krewetkowe paluszki do niego, czym wywołał lekko ironiczny cień uśmiechu na twarzy „Bacaba”. Gdy Alvaro złożył zamówienie, kelner odszedł i mogli spokojnie porozmawiać.

- To ten twój klient? – brodacz spojrzał na Oreję wzrokiem, jakim on obdarzyłby najgorsze gówno przyczepione do buta. Jose miał rację. Bacab był irytującym, aroganckim dupkiem, co było czuć i widać od razu. Ale było w nim coś jeszcze. Coś, co kazało zachować dystans.

Orejo często pracował z bandziorami w garniturach. I czuł, swoim ulicznym szóstym zmysłem, że ten cały Bacab jest jednym z nich. Tylko, co było jeszcze dziwniejsze, nie wiedział dla kogo pracuje.

- Chętnie zobaczę ten rzekomy dublon z Wielkiej Armady. Masz go przy sobie?
Pytanie zawisło w powietrzu, posród

Tito Alvarez

Kiedy Javier zajął się swoimi sprawami przy komputerze, Tito miał w końcu czas, by ogarnąć się trochę po feralnej operacji. Większość członków SV miało w gniazdku rozkoszy zapasowe ubrania i różne duperele na wypadek niespodziewanych sytuacji. Tito nie należał do wyjątków.

W ich siedzibie był też prysznic, który teraz stał się marzeniem starego bandziora, więc skorzystał z niego spłukując z siebie strach i krew.
Szum wody pomógł ukoić zdewastowane nerwy i pokierował myśli w stronę jaskini ze świątynią. Wydawał się ważnym przesłaniem, ale jego znaczenia nie potrafił w tym momencie zrozumieć.

Wokół SV działo się wiele popierdzielonych rzeczy. I to ostro popierdzielonych. Mega ostro.

Twarz Indianina, uczucie bezsilności gdy szaman kierował jego dłońmi składając ofiarę z Uccoza, huk strzałów i kule rozrywające ciała żołnierzy kartelu. Wszystko spłynęło z wodą, przez odpływ, rurami w głąb ziemi, jak grzechy Mazaltan.

Odprężony prysznicem ubrał się i poszedł zobaczyć, co robią „młodzi” z gangu.

Kiedy otwierał drzwi łazienki, nagle w całym domu zajmowanym przez gang zrobiło się ciemno.


Javier Orozco


Javier zaczął metodycznie, pobudzony kokainą, pełen pasji, że znajdzie Cień. Elsombre. Odnośników do tego słowa było naprawdę sporo. Głównie w prawidłowym zapisie. El sombra.

Zespoły muzyczne – te znane i mniej znane, kawiarenki, knajpki, nicki sieciowe. Jak szukanie ziarnka piasku na pustyni. Ale Javier nie poddawał się. Pobudzony wciągnął jeszcze jedną kreskę i wtedy trafił na coś, co omal nie wyrwało mu serca przez gardło.

To było zdjęcie. Ujęcie pokazujące jakiś wypadek. Samochód wydawał się Javierowi dziwnie znajomy. Po chwili dotarło do niego, że to wóz Psa. Ten sam, którym zawiózł postrzelonego Azteca do jego bandy pojebów. I zobaczył siebie samego, leżącego obok samochodu, w kałuży krwi. Widział swoje martwe oczy wpatrzone gdzieś w niebo w daremnej próbie poszukiwania Boga.

Na zdjęciu, obok jego trupa ktoś stał. Niewyraźna postać. Rozmyty kształt. Niczym cień pochylający się nad ciałem Orozco.

I nagle ów cień poruszył się i odwrócił w stronę monitora. Javier widział, jak dym wokół głowy obserwatora układa się w zwijające, skręcone ze sobą symbole. Wydawały się one zarówno obce jak i dobrze znane Orozco. Jakby część jego duszy dobrze wiedziała, co znaczą, ale druga część natychmiast wyparła to z pamięci.

- Nie szukaj, jeśli nie chcesz poznać odpowiedzi. Nie szukaj, jeśli to co znajdziesz będzie ostateczną prawda, jaką poznasz.

Światła zgasły pogrążając pokój, w którym pracował Javier w ciemnościach, jeśli nie liczyć światła monitora jego laptopa, który działał na wewnętrznej baterii.

Gniazdko rozkoszy pogrążyło się w ciemnościach.

Javier Orozco, Tito Alvarez

Kilkanaście sekund po tym jak zgasło światło usłyszeli strzały na dole. Przy wejściu. Ostre, maszynowe stacado – głośne i szybkie, jak rytm szalonego perkusisty.

Ktoś strzelał co najmniej z dwóch pistoletów maszynowych. Ktoś odpowiedział ogniem pistoletowym. Chyba Bliźniacy, bo nikogo innego raczej nie było w siedzibie Węży.

Byli atakowani! Przez kogo i dlaczego, w tej chwili nie miało to większego znaczenia.

Angelo Gabriel Martinez, Hernan Juan Selcado, Juan Maria Alvarez

Jadłodajnia zmieniła się w pole walki.

Klienci, padali na ziemię. Ci, którzy byli zbyt wolni lub zbyt głupi, robili to ścięci pociskami zamaskowanych banditos.

Ołów zbierał spore żniwo. Juan strzelił do jednego z wrogów, ale jakiś debil wbiegł mu na linię ognia i zamiast trafić gościa z AK, trafił jakiegoś spanikowanego czarnucha.

Drugiej szansy nie miał. Kule świsnęły mu nad głową. W ostatniej chwili zdążył wskoczyć za bar, za którym schowała się już kucharka z balonami, niczym dorodne melony. Zajmowała chyba połowę wolnej przestrzeni.

- Puta! – Juan wychylił się i otworzył ogień w stronę przeciwnika zmuszając go do znalezienia sobie ochrony.

Hernan i Angelo nie pozostali dłużni. Odpowiadając ogniem dostali się za bar, a potem, pod gradem kul, na zaplecze. Tood podążał za nimi. Nie musieli mu nawet trzymać noża przy gardle.

Kiedy przeciwnicy przeładowywali swoje AK-acze, Węże przedostali się do kuchni, w której przerażani Murzyni, próbowali zejść im z drogi. Przeciwnicy radzili sobie dość sprawnie i po chwili kule uderzały o garnki i rykoszetowały na patelniach w kuchni, rozwalając kafelki w kawałki.

Udało im się wybiec na podwórko, na którym wcześniej czaił się Juan.

Ktoś tam był. Otworzył ogień w stronę wybiegających Węży, ale nim dobrze się wstrzelił, Hernan trafił go w szyję i twarz, kładąc trupem.

- Biegiem! Biegiem! Na ulicę!

To była jedyna szansa i wiedzieli o tym. Wrogowie, kimkolwiek byli, mieli przewagę uzbrojenia. I działali dość sprawnie. Trafili, jak się okazało, jednego z uciekających. Tooda. Murzyn oberwał serię po piersi i zdążył przebiec kilka kroków, nim upadł na ziemię.

Angelo dopadł do zabitego przez Hernana wroga zrywając kominiarkę i pośpiesznie przeszukując kieszenie. Twarz zmasakrowała kula, a facet nie miał przy sobie nic, co by pozwalało go zidentyfikować, poza jedną, pieprzoną rzeczą – policyjną blachą zawieszoną na pasku.

- Federales!

Wszyscy wiedzieli, że policja federalna siedzi w kieszeni kartelu Sinaloa, czyli braci Uccoz. Coś utaj nie grało.

Wybiegli na ulicę, ostrzeliwując wyjście w kuchni, gdzie pojawił się kolejny gość z karabinem, który ostrzelał uciekające Węże. Kule cięły nisko, rykoszetowały po betonie, o mało nie dziurawiąc im nóg.

Samochód pojawił się jak spod ziemi.

To był Dario i Ede. Cali i zdrowi.

- Wskakujcie, puta!

Dwa razy nie trzeba było ich namawiać.
Dario ruszył z piskiem opon.

Strzelano do nich, ale niezbyt celnie i zdecydowanie i po chwili pędzili już, ile fabryka dała, boczną drogą prowadzącą w stronę promenady nad oceanem. Tood jęknął.

- Dokąd, puta!? – zapytał Dario.
- Co to były za pedzie? – dodał Ede spoglądając nerwowo przez tylną szybę.
 
Armiel jest offline