-
Czasy ciężkie - odparł medyk, drapiąc się po brzuchu brązowymi od tytoniu paluchami. -
Burza jak burza. Znaczy, dosyć niezwykła bo strasznie gwałtowna była. Wiele drzew połamała i niemałe szkody we wsi i na zamku wyrządziła. A to co tu się dzieje, to cóż... Efekt wielowiekowego krzyżowania się populacji na małym obszarze. Wszyscy są tu spokrewnieni. Dochodzi do tego, że brat z siostrą, wiecie... Ja jednak - postukał dumnie palcem w klatkę piersiową. -
robię wszystko, żeby ulżyć tym biedakom. Moje doświadczenie pozwala mi na dogłębne zbadanie wielu przypadłości i bezbłędną diagnozę. Mam w domu aptekę i zajmuję się przygotowywaniem leków dla biedaków. Wszystko to nieodpłatnie, poza marną pensją jaką płaci mi dobrodziejka von Wittgenstein. Wybaczcie Panowie, ale obowiązki wzywają - spojrzał na zawieszony na łańcuszku zegarek. -
Poranny obchód... Muszę zobaczyć jak się mają moi podopieczni. Jeśli chcielibyście się spotkać, to zapraszam do mnie nieco później. Z pewnością traficie. Taki ładny domek z ogródkiem.
Axel zrobił miejsce kobiecie, która podała zawiniątko Wolfgangowi. Ten z wahaniem wziął dziecko i spojrzał pod okrywające je, brudne szmaty. Zdębiał. Odebrało mu mowę i zdolność logicznego rozumowania. Na chwilę znalazł się w chaotycznej pustce. Jego umysł opanowały demony. Nie był w stanie pojąć tego na co patrzył. A patrzył na owiniętą w szmaty hybrydę człowieka i pająka. Malutkie dziecko łypało na niego sześcioma czarnymi oczami. Poza zwykłymi rączkami miało patykowate, wystające z becika stalowoszare odnóża i zielonkawą skórę pokrytą w wielu miejscach plackami szarej szczeciny. Zamiast zębów, z ust potworka wystawały niewielkie, ociekające jakąś mazią szczękoczułki.
-
Czemuż Panie tak patrzycie na małego Rolfa? To aż tak poważne? Powiedzcie Panie, że mojemu dzieciątku nic nie będzie! Proszę! - płakała zrozpaczona matka wpatrując się z nadzieją w Wolfganga.