I znów w swoim ciele, w zamku Morrytów... Haraldowi aż kręciło się w głowie od tych zmian, ściany wokół niego falowały i miał wrażenie, że zbliżają się, niemal zamykają. Nie wiedział, nie rozumiał co dzieje się wokół niego. Padały jakieś słowa, wyrwane dla niego z kontekstu, nie rozjaśniające, a zaciemniające sytuację jeszcze bardziej. Stał na drżących nogach, próbując dojść do siebie. Zobaczył wielebną Mars, wyraźnie osłabioną, przesuwającą się wzdłuż muru. Zrobił parę szybkich kroków, ujął ją łagodnie za przedramię i pomógł usiąść. Świat wirował coraz mocniej. Ukłonił się lekko kapłance i wyszedł z komnaty. Oparł się rękami o kamienną ścianę i zgięty wpół zwymiotował żółcią. Poczuł się lepiej, jakby wyrzucił z organizmu truciznę.
Wrócił do pokoju, rozglądając się za kimś, kto mógłby wreszcie wyjaśnić wszystkie tajemnice Siegfriedhoffu. Był tu po to, żeby pomagać i służyć, walczyć i bronić. Wszystko to byłoby łatwiejsze, gdyby rycerz wiedział z kim lub z czym mają do czynienia. Był przyzwyczajony do posłuszeństwa i wykonywania rozkazów, ale przerzucanie go z kąta w kąt bez udzielania żadnych informacji działało mu na nerwy. A może zakon wychodził z założenia, że Grossheim wie jakie siły atakują miasteczko i jest przyzwyczajony do opuszczania własnego ciała?