Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-11-2018, 23:26   #24
Micas
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

Dalsze odmeldowanie nie trwało długo, zostało raptem trzech pozostałych facetów z Drużyny B. Szeregowy Stan Wilson, strzelec (podobnie jak Lucas mający zadatki na bycie wyborowym); starszy szeregowy Feng Lee, strzelec (raczej kiepski, preferował broń białą - jak ten dziwny miecz, który miał przytroczony do pasa zamiast regulaminowego noża bojowego); i wreszcie kapral Wade Harris, erkaemista (nieźle operujący bronią ciężką, a obecnie posługujący się starym BARem).

Z tego, co było wiadomo niektórym z boot camp, Lee był małomówny, trzymał się na uboczu i preferował dystans do reszty ludzi. Wiadomo było tylko, że pochodził z San Francisco, z Chinatown, i że był kiedyś jednym z Shi. A może nadal był jednym z nich? Ciężko było rozgryźć tych z Chinatown, a Lee wszak stamtąd pochodził.


Wilson był jego przeciwieństwem - młodszy wiekiem, chyba ledwo co miał osiemnastkę skończoną. Gaduła, śmieszek i trochę zielony chłopaczek z miasta Hub. Osiągnął jednak niezłe wyniki na strzelnicy podczas szkolenia, więc do rąk dostał coś lepszego - replikę starego Garanda.


Harris, bił ich obydwu - i całą resztę ekipy - na głowę doświadczeniem. Parę lat starszy od nich, noszący na twarzy dość świeże blizny - a w zasadzie wciąż jeszcze ledwo co opatrzone rany, raptem wypisany z polowego szpitala. Przekierowany z innej jednostki. Wyglądał na twardego profesjonalistę, ale o dziwo nie sprawiał wrażenia skurwiela. Był "swój". A teraz stał przy drzwiach do HQ, pośród innych żołnierzy i oficerów kłębiących się w środku.


- No dobra, boys and girls. Skoro dywanik Jacksona wytrzepany, to za mną. Wasz nowy pan i władca czeka. - tymi słowami zaprosił Drużynę B do wyjścia.

Wszyscy z ekipy zebrali się i wyszli za nim na zewnątrz, gdzie przy ławach otwartej mesy czekał już sierżant Jebediah Taylor. Hardass Taylor.


Czarnoskóry sierżant o wrednej gębie i nietypowym, bardziej "nowoczesnym" ekwipunku powiódł wzrokiem po swoich nowych podopiecznych.

- Dobry Boże. Kogo żeś mi spłukał z barstowskiego ścieku tym razem? Czemu musisz mnie tak ciężko doświadczać? - demonstracyjnie rzekł ku niebiosom, po czym spojrzał na Harrisa - Wszyscy z Barstow?

- Tak jest, panie sierżancie. - rzekł kapral bez entuzjazmu.

- Tsk tsk tsk... i zieloni jak gówno świecącego ghula.

- Tak jest, panie sierżancie. - kapral zrobił minę w stylu "łączę się z tobą w bólu i nadziei".

- Cóż... - przez chwilę czarny się zamyślił, po czym trzasnął głosem niczym z bicza - BACZNOŚĆ! Stopień, nazwisko, specjalność, od lewej odlicz!

Wpojone znojem, bólem i czasem odruchy zaskoczyły. Cała ekipa wyprężyła się. No, może nie do końca w przypadku cyberpsa, ale i on - jak to pies - zbystrzał na tak ostry ton. I wszyscy odliczyli, wymówili nazwiska, imiona, stopnie wojskowe, specjalizacje.

- Spocznij! Sielanka się kurwa skończyła! Boot Camp Barstow i Posterunek Mojave możecie pocałować w klamkę, tak jak swoje wygodne życie, ciepłe posłanie, smaczne żarcie, czystą wodę i własne tłuste zadki! Nasz pluton ma dzisiaj wymarsz wgłąb Pustkowi Mojave, do jeszcze gorszej dziury niż te nory, skąd żeście wypełzli, niedorajdy! Idziemy do Camp Cottonwood Cove na zachodnim brzegu rzeki Colorado. ZA-CHO-DNIM! A to oznacza, że o ile nie będziecie posłani jako mięso armatnie prosto w japy gołodupców z Legionu, to będziecie trzymać wartę przed tymi smyrającymi się piórami, wsadzającymi sobie nawzajem kutasy w odbyty, golący sobie jaja maczetami, śliniącymi się na widok krzyży, pchającymi się prosto pod lufy skurwielami! Będziecie bronić ludzi, mienia i ziemi Republiki Nowej Kalifornii przed tą bezbożną, dziką hołotą larpowców antycznego Rzymu, a ja tego dopilnuję, choćby miałoby to was zabić. Rozumiemy się?

Nie wyglądało na to, by oczekiwał odpowiedzi.

- Świetnie. Zgarnąć sprzęty, wypad za kraty, zbiórka na autostradzie. Harris, ty zostajesz.

Jak powiedział, tak zrobili. Drużyna B zabrała swoje fanty, opuściła obóz przez "ufortyfikowaną bramę" (czyli furtkę od płotu z kraty i rur, obsypanej workami z piaskiem i obstawionej drewnianymi blokadami) i zebrali się tam, gdzie reszta plutonu wraz z oficerem, porucznikiem Robertem Reynoldsem. Wkrótce potem dołączyli Taylor, Harris i paru maruderów (ci ostatni dostali za marudzenie ostre joby). Zgarnięto też dwa braminy objuczone zapasami - tak dla kolumny marszowej, jak i Cottonwood. Potem, ot tak, pluton wymaszerował. I nie tylko on. Widać było duże poruszenie w bazie, kiedy przechodzili pod wielkimi statuami ze złomu. Wszędzie biegali żołnierze i rangersi. Kilka innych jednostek zbierało się do kupy. Zatwardzenie się skończyło, teraz przyszła kolej na rozwolnienie. Masa szaroburych, brązowawych żołnierzyków miała trafić do swoich miejsc przeznaczenia w całym Mojave. Ale to już nie mogło obchodzić Drużyny B. Oni już wyszli na świat. Na Pustkowie.



[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=o08ZCxhPE3E[/MEDIA]

Wychodząc z obozu widzieli ze wzgórza kawał terenu. Ruszyli w dół, po spękanej autostradzie, klucząc między wrakami antycznych samochodów i ciężarówek. Będąc już na dole, przecięli skrzyżowanie i dalej poszli mniej okazałą drogą, dawną 164-ką, na wschód. Ku Cottonwood Cove, poprzez Nipton i Searchlight. Ponad pięćdziesiąt mil. Z bagażem i braminami, normalnym tempem... trzy, może cztery dni. Zapasów było w bród. Zagrożeń niewiele. Gdzieniegdzie w okolicy spotykało się grupki Szakali, biednych ścierwojadów, pozostałości tak potężnej niegdyś bandy raidersów z Kalifornii. Zwiadowcy donosili też o rosnącej populacji przerośniętych mrówek w rejonie Ivanpah. Mogło być ciekawie - acz niekoniecznie groźnie. Oby.


I owszem, było ciekawie. I stosunkowo niegroźnie. Raptem kilka godzin po wyruszeniu z bazy NCR zbudowanej na dawnym Mountain Pass, a już zaczęły się spotkania z lokalną fauną. Trzeci Pluton przekraczał właśnie ruiny jakiegoś zajazdu, kiedy spora czereda zmutowanych mrów z Ivanpah musiała wyczuć "jedzenie" i czym prędzej ruszyła ku "zdobyczy", nawet niespecjalnie kryjąc się - żółtawo-brązowa kolorystyka ich chityny, w połączeniu z kolorytem otoczenia i tumanami piasku z piaszczystej "patelni" Ivanpah dawały im niezły kamuflaż, o czym instynktownie wiedziały. Mimo to, odległość była zbyt wielka, teren zbyt płaski, a ludzi zbyt wielu, by pozostały niezauważone. Pierwszy dojrzał je Wilson, zwracając uwagę ludzi. Porucznik Reynolds nakazał plutonowi przyjąć szyk obronny i odeprzeć atak. Obyło się bez strat, mimo, iż potwory były twarde - znacznie twardsze niźli ich mniejsi kuzyni z głębi Kaliforni. Poszło trochę amunicji, a potem wznowiono marsz. Dzień jak co dzień w Mojave.

W połowie drogi między Posterunkiem a Nipton doszło do drugiego incydentu. Był późny wieczór. Kiedy Pustkowie zmieniło krajobraz z otwartych przestrzeni i piaszczystych wydm na przełęcze okolone skalistymi rozpadlinami, na kolumnę napadło "stado" Szakali. Wyskakując spomiędzy skał, czatując na szczytach rozpadlin i przyczajając się za wrakami pojazdów (lub wewnątrz nich), banda brudnych, obdartych, na wpół zdziczałych desperatów rzuciła się do swojej ostatniej walki, dzierżąc "broń improwizowaną" (delikatnie mówiąc) i słabą broń palną w opłakanym stanie. Jednak zasadzka o mały włos się nie udała, gdyby nie trzeźwość weteranów. Obyło się bez poważnych strat - raptem kilku lekko rannych, zero zabitych. Przynajmniej pośród żołnierzy, bo połowa bandytów leżała martwa lub dogorywająca, a druga połowa wyznaczała nowy rekord w powojennym biegactwie pustkowi.

W nocy dotarli do pierwszej "oazy" na swym trakcie. Nipton. Nieduża, niezależna wiocha jakich wciąż jeszcze wiele było w powojennej Nevadzie. Mieli zrobić tam obozowisko, wybierając opuszczone kino samochodowe nieopodal, a wyruszyć skoro świt. Sierżanci pilnowali, aby żaden z żołnierzy przypadkiem nie udał się na "wycieczkę" do miasteczka...


Następne dni minęły zdecydowanie spokojniej. Ale nastrój się sknocił. Podczas wymarszu z Nipton, porucznik dostał komunikat radiowy. Nakazał przyspieszyć tempo marszu. Trzeba było jak najszybciej dostać się do Camp Searchlight na kolejny popas, a potem jeszcze szybciej do celu podróży. Żołnierzom na samą myśl robiło się słabo - popas w Nipton był krótki, spotkanie z Szakalami napięło nerwy, stopy już bolały, a odległość wciąż daleka. Nastroju nie poprawiały ploty wśród szeregowych, których sierżanci nie mogli dać rady całkiem zdusić. Legion zaatakował. Niektórzy mówili, że właśnie Cottonwood, inni, że samą tamę Hoovera. Inny kolo szepnął, że był w pobliżu jak radiotelegrafista odbierał meldunek - Legion przyjebał w Bullhead City. Mocno.

Za parę dni Trzeci Pluton miał się przekonać o tym na własnej skórze. Ale naprzeciw nich były wciąż dziesiątki kilometrów pustkowi do pokonania...
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.

Ostatnio edytowane przez Micas : 28-11-2018 o 23:39. Powód: Linki i poprawki
Micas jest offline