Z gosposią poszło łatwo. Nie dowidziała i nie dosłyszała. Wyjątkowo, jak na mieszkankę Wittgendorfu nie miała żadnych zniekształceń. Żeby się z nią dogadać, Berni musiał każde zdanie powtarzać co najmniej dwa razy i to bardzo głośno.
- Doktora nie ma w domu – wyjaśniła, próbując dojrzeć z kim rozmawia. Była znacznie niższa niż Zingger, przez co musiała zadrzeć w górę głowę i wyciągnąć ku niemu szyję. – Ale jak coś skarbeńku potrzebujesz od pana doktora, to usiądź sobie wygodnie w poczekalni, o tam. Jak wróci z obchodu wsi, to z pewnością się Tobą zajmie. To człowiek-dusza, dla każdego znajdzie czas. Zna się na leczeniu jak mało kto. A tutaj jest co robić. Ludziska biedne, wygłodzone, to i łacno na choroby zapadają.
- Już rozeszła się wieść, że likier dobry? Próbować chcecie? To do bimbrowni idźcie, do Kurta. On tam pieczę nad kotłem i maszynerią sprawuje. Ale ja nie polecam tego trunku. Mam coś lepszego – wyciągnęła z kredensu butelkę wypełnioną pomarańczowym płynem. – Naleweczka babuni z malin. Oj, dobra rzecz. Niemal tak skuteczna, jak niektóre medykamenta pana doktora. Spróbować chcecie?
Poczekalnia była niewielkim korytarzykiem, w którym postawiono prostą, drewnianą ławę i wieszak na wierzchnie odzienie. Były tu tylko jedne drzwi, z mosiężną tabliczką głoszącą: GABINET.