Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-12-2018, 11:14   #28
Col Frost
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
Podniesienie się z ziemi było problematyczne, zważywszy że nikt nie kwapił się do pomocy, a Billy, zachowując resztki czegoś co z braku lepszego określenia można nazwać dumą, nie zamierzał nikogo prosić. Dopiero trzecia próba zakończyła się powodzeniem. Na trzęsących nogach potoczył się w ślad za resztą drużyny B. Na apelu nie mógł wyzbyć się wrażenia, że sierżant i kapral, wznosząc oskarżenia do nieba o stan ich oddziału, zerkają przede wszystkim na niego. Nie za bardzo rozumiał dlaczego.

Był dobrym sanitariuszem, a przynajmniej sam się za takiego uważał. Na kursie miał jedne z lepszych stopni, nie oszczędzał się na dyżurach, często całodobowych, odnosił wrażenie, że pacjenci przeważnie są zadowoleni z jego usług. Czy naprawdę musiał uchodzić za zakałę armii tylko dlatego, że lubił od czasu do czasu wypić? Ci dwaj idioci, którzy pobili się wczoraj w kolejce po żarcie byli lepsi od niego? A Rogers, który postrzelił się w nogę, byle tylko móc siedzieć bezpiecznie na tyłach?

W tym był cały problem. Alkoholikowi zaraz przypina się łatkę lenia, beztalencia, wioskowego głupka, którego można kopać, pluć i kpić, w ogóle takiego, którego głównym zadaniem jest marnotrawienie racji żywnościowych. A przecież on sam nawet nie był alkoholikiem. Potrafił odmówić wypicia, jeśli tylko chciał. Po prostu chęci nachodziły go dość rzadko.

Informacja o tym, że wyruszają nie tyle dzisiaj, co zaraz, nie poprawiła mu humoru. Z trudem powstrzymał się przed głośnym westchnięciem i po komendzie "rozejść się", powlókł się do kwatery sanitariuszy. Tam marudził ile tylko mógł, licząc że w tym czasie niemoc choć trochę go opuści, ale także po to, by dobrze przemyśleć, czy na pewno wszystko spakował. Na autostradę dotarł jako ostatni, co oczywiście nie uszło uwadze sierżanta, który zjechał go równo przy niezłym ubawie ze strony reszty zgromadzonych.

Pierwsze godziny marszu były prawdziwą katorgą. Billy, gdy żaden z podoficerów nie patrzył, wspierał się na którymś z braminów i chyba tylko dlatego udało mu się nie zostać w tyle lub, co gorsza, na glebie. Na szczęście po południu, po tym jak zdążył wydalić kilka litrów potu, poczuł się zdecydowanie lepiej. Zostawił wreszcie juczne zwierzęta w spokoju i dalej szedł już o własnych siłach. Problemem wciąż pozostawało niewyspanie, ale ponieważ trudno jest zasnąć idąc, kwestia ta mogła jeszcze trochę poczekać.

Niestety nierozwiązane problemy lubią się mnożyć. W trakcie walki z mrówkami Billy wypalił dwa razy, ale nie wiedział nawet czy trafił. Mrówki dwoiły i troiły mu się w oczach, a może było ich po prostu tak wiele? Dobrze, że w tym starciu nie było żadnych rannych, bo w obecnym stanie mógłby mieć problemy z niesieniem pomocy. Na nieszczęście brak poszkodowanych oznaczał natychmiastowe podjęcie dalszego marszu.

Pod wieczór, gdy słońce przestało palić, Sticky poczuł się wreszcie stosunkowo dobrze. Odzyskał większość zwykłego wigoru, nawet poprawił mu się humor, co objawiło się rzuceniem dwóch suchych żartów, które nawet zdołały wzbudzić śmiech części towarzyszy niedoli. Lecz na Mojave beztroskie chwile nie trwają długo.

Podczas ataku Szakali Billy nie wystrzelił ani razu. Nie żeby znowu miał mieć problemy w mierzeniu, po prostu nie przepadał za strzelaniem do ludzi. W Reno napatrzył się wystarczająco na zdychających od kuli kumpli, najczęściej przypadkowe ofiary porachunków miejscowych rodzin, a na Posterunku musiał kilku takich połatać. Po czymś takim ma się pewne opory w używaniu broni palnej.

Na szczęście jego pomoc w odpieraniu wroga nie była konieczna. Znacznie bardziej przydał się przy składaniu do kupy tych, którzy w tym starciu ucierpieli. Po skończonej robocie i krótkiej rozmowie z Igłą i Jinxem, udał się do porucznika Reynoldsa. Sierżantowi Taylorowi wolał nie pokazywać się na oczy, zresztą sprawa nie dotyczyła jego podkomendnych, więc Billy uznał pominięcie drogi służbowej za uzasadnione. Dowódcę plutonu znalazł w centrum pobojowiska.

- Panie poruczniku, sanitariusz Sticky - zasalutował najładniej jak umiał, co wcale nie oznaczało, że poprawnie. - Chciałem zameldować, że mamy piątkę rannych, czterech z drużyny A, jednego z C. Dwóch z nich nie będzie w stanie podjąć dalszego marszu o własnych siłach. Jeden dostał w nogę, a drugi jest nieprzytomny.

Po zameldowaniu o sytuacji jego podopiecznych Billy postanowił przejść się trochę po pobojowisku. Ciała Szakali zaścielały cały teren, niektórzy żyli jeszcze. Niestety nie mógł im pomóc. Gdyby któryś z podoficerów to zobaczył, zapewne rozwaliłby mu łeb na miejscu. Trudno mu było zresztą współczuć ludziom, którym również przeszkadzałaby jego głowa w jednej całości i gdyby mieli okazję, chętnie zmieniliby ten stan rzeczy. Jednakże ci ludzie mogli mieć przypadkiem jakieś medykamenty, nawet te prymitywne mogły okazać się przydatne.

Po przespaniu kilku godzin niemal wrócił do dawnej formy. Co prawda był zmęczony marszem, być może nawet bardziej od innych, ale ulga, że koszmar dnia poprzedniego się skończył, była tak duża, że odczuwał nawet pewien rodzaj radości. Nie zmieniły tego nawet plotki o ataku Legionu. Cottonwood, Bullhead City, tama Hoovera, dla Billy'ego były to tylko nazwy. Trudno mu było się przejmować nieznanymi mu miejscami. A do walnego starcia z Legionem i tak w końcu dojdzie. Czy to ważne, czy stanie się to za miesiąc czy już teraz?

Do hełmu przywiązał sobie swój talizman, jedyną kartę ze starej talii, jaką jeszcze posiadał - jokera. Oznakę, że dziś humor mu dopisuje.
 

Ostatnio edytowane przez Col Frost : 06-12-2018 o 11:17.
Col Frost jest offline