Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-12-2018, 15:24   #561
Vesca
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Ogrody przed domem Terrence'a

Harper patrzyła na niego w oniemieniu. Milczała przez chwilę, po czym spojrzała gdzieś w bok
- Mogłam uczynić to, albo zabić połowę naszego Kościoła. Jedno i drugie nie było dobrym wyborem. Ciekawe ile lepszych ty podjąłeś w swoim życiu - odpowiedziała zranionym tonem, po czym usiadła na parapecie i przeskoczyła, wyskakując na trawnik na zewnątrz. Był miękki dla jej stóp, ale nie miała czasu o tym myśleć. Koszula, którą miała na sobie poruszała się płynnie wokół jej smukłego ciała, czyniąc z niej niemal ducha, lub anioła. Nie była jednak ani jednym, ani drugim. Rozejrzała się za wizją Mary. Ruszyła w jej stronę.
- Alice…! - usłyszała jeszcze za sobą głos Joakima. Nie zawołał jej rozpaczliwie, nie wydawało się, że jej odejście było dla niego tak bolesne, że chciał ją zatrzymać. Chyba bardziej chciał jej coś jeszcze powiedzieć.
Kobieta zatrzymała się i odwróciła, by spojrzeć w stronę okna z którego wyskoczyła
- Tak, Joakimie? - zapytała przybitym tonem.
- Później będziemy musieli porozmawiać - rzekł. - O przyszłości Kościoła Konsumentów, gwiazd oraz tego, co zamierzam. Zamierzam poprosić Terry’ego, żebyśmy mogli poruszyć te kwestie podczas kolacji - dodał.
Alice kiwnęła głową
- Myślę, że to będzie odpowiednia pora na zaplanowanie kolejnych ruchów z naszej strony - zgodziła się z nim, tonem kompletnie nie pasującym do osoby w jej wieku. Czegoś jednak nauczyła się w ciągu tego tygodnia. Na pewno jej łagodny, spokojny charakter oszlifował się i nabrał pewnego kształtu, tylko jakiego. Tego sama musiała się jeszcze dowiedzieć
- Idziesz ze mną? - zapytała, po czym znów rozejrzała się za Mary. Ta jednak zniknęła… nagle i niespodziewanie. Jeszcze wcześniej, zanim obróciła się do Dahla, była tam. Ściskała misia, pochylając się nad rabatką bratków. Teraz w miejscu, w którym stała, ziała pustka. Zupełnie tak, jak gdyby mała była… no cóż… duchem.
- Porozmawiać z Terrym? Czy na spacer? - Dahl oparł się ciężko o parapet, patrząc na trawę.
Harper westchnęła, gdy Mary już tam nie było
- Na… Na spacer, jest jeszcze coś o czym chcę z tobą porozmawiać - powiedziała, krzyżując ręce pod biustem. Jeszcze jedna sprawa ją interesowała. Przyglądała się Joakimowi.
Dahl milczał przez chwilę.
- Jestem trochę zmęczony… myślę, że położę się chwilę i pomyślę. Przejdź się sama, to piękna posiadłość. Byłem tu wielokrotnie - wyjaśnił. - Porozmawiamy przed posiłkiem. Albo po, jeżeli nie uda się - obiecał.
Następnie podniósł wzrok i spojrzał na nią ze smutkiem.
Alice milczała chwilę
- W porządku. W takim razie, do później… - powiedziała. Przyglądała mu się i czuła ogromny żal. Sprawiła mu znowu ból. Czy to co uczyniła, było aż tak samolubne? Było. Nie mogła się okłamywać, nie miała usprawiedliwienia. Rozchyliła usta, jakby jeszcze chciała coś powiedzieć, ale spuściła wzrok w dół, odwróciła się i ruszyła jedną ze ścieżek. Nie podążała za de Traffordem, chciała pobyć chwilę sama. Z jednej strony czuła się głodna, no i może chciała się ubrać. Z drugiej jednak… Miała to wszystko gdzieś. Przechadzała się, póki była w stanie. W końcu jednak usiadła na jakiejś ławeczce, pod pięknym drzewem, koło pięknych kwiatów i zaczęła płakać. Pochyliła się do przodu, chowając twarz w dłoniach. Była szczęśliwa, że przeżyli, ale ta radość miała słodkogorzki smak. Jak trucizna. Piękna, smutna, rudowłosa panna, postanowiła zapłakać nad bólem Joakima w samotności. Nie oczekiwała, że się ucieszy na jej widok, no może tylko trochę. Może chciała, by mogli spędzić czas, który im dała spokojnie. Mogąc cieszyć się choć przez chwilę.
Takie miała wizje. Teraz jednak szczerze mówiąc, całe jej wypoczęcie i zachwyt okolicą uleciały, zastąpione tragedią.
Płakała przez pewien czas, w końcu zmęczyła się, ogarnęła ją depresyjna obojętność. Położyła się na ławce, spoglądając na przebijające się przez liście promienie słońca i nie czuła nic, poza smutkiem, tlącym się na dnie jej umysłu. Co miała teraz robić? Dokąd pójść? Kim się stać? Było tak wiele pytań, na które potrzebowała odpowiedzi…
Zamknęła oczy i słuchała śpiewu ptaków. Czas wokół niej płynął. Nie spała, pozwoliła jednak swoim myślom dryfować. Medytowała. Oderwała się od własnego umysłu. Niczym śpiąca królewna. Nie oczekiwała jednak żadnego księcia. Nie po tym wszystkim co się wydarzyło.

Na chwilę chyba nawet zasnęła. Jednak tylko na krótki moment. Znajdowała się z Kirillem na magicznym bizonie i lecieli nad morzem płatków lotosu. Przed czymś uciekali, a w każdym razie czuli pospiech. Następnie wokół nich pojawiło się mrowie śmigłowców, które zaczęły wypuszczać do siebie nawzajem rakiety. Lecieli we dwójkę pomiędzy tym całym hałasem, rozgardiaszem… piekłem… modląc się, aby nie dostać rykoszetem. Na samym końcu snu dolecieli bezpiecznie na miejsce. Jednak kiedy rozejrzeli się, okazało się, że ta kraina była jałowa i pozbawiona znaczenia…
- Może lepiej byłoby wtedy umrzeć - mruknął Kirill.
Wtem Alice obudziła się.
Znowu znajdowała się w Trafford Park.
Słyszała nucenie, które potem zmieniło się w wesołe pogwizdywanie. Niedaleko, za ogromnymi krzewami azalii, znajdował się mężczyzna. Wydawało jej się, że nie rozpoznawała jego głosu, ale nie była do końca pewna. Może gdyby coś powiedział lub zaśpiewał…
Śpiewaczka usiadła, rozbudzona i niespokojna po tym, co jej się przyśniło. Przytknęła dłoń do czoła, jakby to miało pomóc jej się uspokoić. Wzięła kilka głębokich wdechów, po czym słysząc czyjeś gwizdanie i nucenie ostrożnie wstała z ławki i wyjrzała za krzew. Nawet jeśli był to ktoś obcy, zapewne znał drogę do wnętrza posiadłości. Wyszła oknem, więc musiała wrócić drzwiami. Miała dość leżenia, musiała się czymś zająć. Spojrzała na niebo i słońce, by ocenić ile tak naprawdę czasu spędziła w ogrodzie.
Zdawało się, że niedużo. Słońce wciąż tkwiło mniej więcej w tym samym punkcie. Drzemka musiała trwać tylko kilkanaście minut. Kiedy przeszła dalej, ujrzała nieznajomego, którego wcześniej słyszała. Był to dość niski mężczyzna. Nieco zgarbiony i w starszym wieku. Nieliczne siwe włosy wystawały spod materiałowego kapelusza ochraniającego przed słońcem. Nieznajomy trzymał w rękach sekator i przycinał azalie.
- Dzień dobry! - przywitał się. - Czy jest pani gościem pana de Trafforda? Miło mi widzieć panią w Trafford Park!
Alice przez kilka sekund przyglądała się mężczyźnie, po czym zerknęła na kwiaty i wykrzesała z siebie delikatny uśmiech
- Witam. Dziękuję bardzo. Czy mógłby mi pan wskazać, którędy mam się udać, by dostać do wejścia do środka? Nieco się zakręciłam. Swoją drogą, przepięknie utrzymany ogród - pochwaliła kwiaty i wygląd okolicy, zgadując, że najpewniej mężczyzna musiał być tutejszym ogrodnikiem, albo po prostu lubił zajmować się roślinami.
Mężczyzna rozpromienił się.
- To bardzo miło z pani strony! Choć wiem, że to tylko uprzejmość, bo żywopłot taki nieprzecięty… - zwrócił wzrok na wspomnianą ozdobę ogrodu. Według Alice była utrzymana w bardzo dobrym stanie, jednak pracownik musiał być perfekcjonistą. - Connor i Eric, te nicponie, wałkonią się i każą staremu ojcu robić wszystko za nich - odchylił głowę do tyłu, przymknął oczy i zaśmiał się. Słowa mogły zdawać się nieprzychylne, ale wymówił imiona synów z uczuciem. - Wejście do środka czego? Rezydencji głównej, domu dla służby, stajni, basenu krytego, szklarni, domku przy stawie…? W taką piękną pogodę szczególnie polecam to ostatnie. Nasze jeziorko może nie jest bardzo duże, ale panuje w nim przyjemny chłodek w tak gorący dzień jak ten - jakby dla podkreślenia tych słów starł strużkę potu spływającą ponad brwiami.
Śpiewaczka zastanawiała się. Na spacer dokąd miała ochotę
- Oh, zdecydowanie chciałabym zwiedzić wszystkie te miejsca, najpierw jednak sądzę, że wypadałoby mi założyć coś bardziej odpowiedniego do spacerów - stwierdziła i uśmiechnęła się przepraszająco.
- Dlatego potrzebuję znaleźć wejście do… - wskazała na budynek z którego okna nieco dalej, wcześniej wyskoczyła. Teraz, po jej spacerze, znajdował się nieco dalej. Przysłaniały go rzędy roślin i drzew, jednak sylwetka posiadłości wciąż odznaczała się swoją wspaniałością.
- Tego budynku… - zakończyła wyjaśnienia i ponownie spojrzała na starszego mężczyznę. Zdawał jej się niezwykle sympatycznym.
- Sam panią zaprowadzę, żeby nie zgubiła się. O dziwo, całkiem o to łatwo.
Ruszyli ścieżką wyłożoną kamieniami. Jej brzegi były wykończone nieco większymi i nierównymi. Wiła się pomiędzy najróżniejszymi krzewami i kwiatami, jak gdyby specjalnie zaprojektowaną ją w ten sposób, aby spacery były jak najdłuższe.
- Odkąd pani Esmeralda zachorowała, a było to dawno temu… - ogrodnik zagaił. - Dla pana de Trafforda ogród jest bardzo ważny. Bo to jedyna rozrywka jego dobrej małżonki. Często opiekunowie oprowadzają ją po terenach, aby mogła je podziwiać. Dlatego moje zadanie jest takie ważne - ogrodnik dumnie wypiął pierś. - Pan de Trafford kilka lat temu nawet wykupił otaczające posiadłość tereny, włącznie z jeziorem. Ten teren został zaprojektowany przez architekta terenów zielonych i jest również bardzo piękny. Może nawet bardziej, niż to, co tutaj pani widzi - mruknął, rozglądając się po przeuroczym otoczeniu. - Mam ręce pełne roboty, ale na szczęście pan de Trafford pozwala zatrudnić mi pomoc w krytycznym okresie wiosennym i jesiennym. Czy wie pani, że BBC wielokrotnie prosiło o przyjechanie tutaj z ekipą telewizyjną? - zerknął na nią. - Przez trzy lata mieli w ramówce program o pięknych, angielskich ogrodach. Pan de Trafford nie zgadzał się za każdym razem - ogrodnik rzekł głosem przesyconym takim żalem i bólem, jakby miał zaraz rozpłakać się. Ale zamiast tego nadal uśmiechał się, prowadząc Alice ku rezydencji.
Rudowłosa szła obok mężczyzny i z zainteresowaniem przysłuchiwała się jego opowieści
- Uważam, że ten ogród zasługuje na podziwianie, bo zaprawdę wygląda cudownie. Swoją drogą, przepraszam, jeszcze się nie przedstawiłam. Jestem Alice Harper - powiedziała uprzejmie. Opowieść o ogrodzie de Trafforda zajęła jej umysł na tyle, że choć na moment mogła odsunąć od siebie myślenie o nieprzyjemnych, bolesnych rzeczach. Powrót do rzeczy przyziemnych, był jakby błogosławieństwem, którego teraz potrzebowała.
- O, jest pani może krewną Alana Harpera, tego biskupa? Pewnie nie, posiada pani za dużo urody - ogrodnik zarechotał. - A ja nazywam się Russel Windermere - przedstawił się. - Wyciągnąłbym do pani rękę, ale mam rękawice, a pod nią brudne dłonie. A to nic przyjemnego - zaśmiał się. - To nie moje sprawy i nie chcę wyjść na wścibskiego… ale czy na długo tutaj pani zostanie? Może jest pani przyjaciółką pani Esmeraldy? Nie licząc licznych opiekunów i fizjoterapeutów… to bardzo samotna kobieta… - Russel westchnął.
Harper uśmiechnęła się uprzejmie do Russela
- Szczerze powiedziawszy, nie jestem pewna ile tutaj zostanę. A co do znajomości, jestem przyjaciółką pana domu. Chętnie oczywiście poznam i jego małżonkę - Alice odpowiedziała i poczuła w środku dziwne, skręcające uczucie. Żona Terrence’a była samotna… A jakby na to nie spojrzeć, ona sama była dla niego kim? Kochanką? Kimkolwiek była, współczuła biednej Esmeraldzie. Rozglądała się po otoczeniu, szukając wzrokiem, czy przypadkiem Terrence nie wyskoczy zza rogu. W końcu potrzebowała się w coś ubrać, nie miała nawet pojęcia, gdzie dokładnie był zajmowany przez nią pokój, ani czy były tam jakieś ubrania.

Windermere prowadził ją ku celu. Teraz byli już naprawdę blisko i Alice mogłaby dojść sama do celu. Rozglądała się po wspaniałym otoczeniu. Czuła się trochę tak, jak gdyby została zaproszona na dwór przez brytyjską rodzinę królewską. Stary, niesymetryczny budynek posiadał w sobie dużo uroku. Rzeźba niezwykle zadbanego ogrodu dopełniała go idealnie. Bez wątpienia de Trafford był najbogatszym człowiekiem, jakiego Alice w życiu spotkała. Tak w każdym razie pomyślała sobie, widząc roztaczający się wokoło przepych.


- Proszę ją poznać! - Russel zachwycił się taką chęcią ze strony śpiewaczki. - Pani Esmeralda przed chorobą była cudowną osobą. Teraz pozostało po niej jedyne zgaszone spojrzenie… oraz wspomnienie… choć nie powinienem tak mówić. Jednak… pani ma takie same smutne oczy - Windermere zerknął na nią ukradkiem. - Proszę wybaczyć mi szczerość i... spostrzegawczość. Mam nadzieję, że mój ogród przyniósł choć trochę szczęścia - uśmiechnął się do niej niepewnie.

Alice rozglądała się po otoczeniu, na swój sposób urzeczona. Była Amerykanką, z najzwyklejszego miasta. Wychowaną w najzwyklejszym domu na najzwyklejszych przedmieściach. Takie rezydencje oglądała co najwyżej w telewizji, w filmach, albo czytała o nich w książkach. Czuła się, bardzo dziwnie, jakby była w jakiejś bajce.
Spostrzeżenie Russela na temat jej smutnych oczu odwróciła jej uwagę od otoczenia. Znów spojrzała na mężczyznę i uśmiechnęła się lekko
- Ależ nie szkodzi. Nie żebym się dziś za bardzo starała ukryć ten fakt. Tak. Ten ogród zdecydowanie jest magiczny. Pozwala odetchnąć i zapomnieć o tym, co znajduje się poza nim - kiwnęła głową w geście podzięki. Była jednak odrobinę zagubiona. Gdzie miała teraz iść, by znaleźć pomieszczenie, z którego wyszła oknem? Rozejrzała się z której strony przyszli. Musiało to być na parterze, tak więc o ile nie ma tam labiryntu korytarzy i tajnych przejść, powinna zdołać znaleźć drogę…
W drugiej chwili pomyślała, że to wcale nie było takie pewne. To, że potrafiłaby zlokalizować pomieszczenie po oknie, które widziała z zewnątrz jeszcze nie znaczyło, że dojście do niego z wewnątrz będzie oczywiste. Rezydencja Terry’ego sprawiała wrażenie budowanej stopniowo. Jakby przodkowie mężczyzny dobudowywali pokolenie po pokoleniu kolejne pokoje. Co prawda trzymali się oryginalnego stylu i estetycznie prezentowało się to ciekawie… jednak pod względem praktycznym mogło być mniej idealnie. Co innego, gdyby rezydencja w całości została zaprojektowana przez jednego architekta.

Windermere doprowadził Alice prosto do drzwi.
- To tutaj - rzekł. - Będę pielęgnował kępy azalii, przy których panią spotkałem. Gdyby potrzebowała pani czegokolwiek, to znajdzie mnie - uśmiechnął się do niej. - Służę chociażby rozmową. Nie żeby była ze mną zbyt ciekawa - zaśmiał się, spuszczając wzrok. - Ale, no tego…
Rudowłosa pokręciła głową
- Ależ jak najbardziej ciekawa. Dziękuję Russelu za wskazanie mi drogi. Jeśli będę czegoś potrzebować, z chęcią cię poszukam - powiedziała uprzejmie i uśmiechnęła się nawet jeszcze milej. Mężczyzna odpowiedział skinieniem głowy.
- Może następnym razem to ja opowiem coś o roślinach, które sama utrzymuję - obiecała, nim ruszyła w stronę wejścia do rezydencji. Szczerze powiedziawszy, trochę się bała. Przejście z rozgrzanego podwórza, do hali wejściowej wykonanej z kamienia sprawiło, że chłód przesunął się po jej skórze i Alice objęła ramiona rękami. Tego trochę nie przewidziała, ale wrażenie zimna po chwili minęło, kiedy przyzwyczaiła się do temperatury wewnątrz. Rozejrzała się za jakimś przejściem w stronę, w która powinna iść, żeby trafić do pomieszczenia skąd wyszła. Szła cicho, jakby się bała, że ktoś ją usłyszy, czuła się strasznie nie na miejscu. Jakby nie była tu gościem, tylko jakimś zagubionym na wycieczce dzieckiem.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline