Po tym jak Utang zdecydował się walczyć, nie było już odwrotu. A pierwsze rany tylko dolewały tylko czarnej brei do ognia. Krzyki wywołane przez sanitariusza Billa i jego towarzyszy sprawiły że dzieciak przyspieszył pompowanie lecz szybciej się nie dało, ręka mu się zaczęła ślizgać. To było dość czasu, aby Utang wycelował i wypalił w chłystka ze swojego grzmiącego kija. Łebkiem miotnęło. Wypuścił zabawkę i chwycił się za rękę którą prawie oderwało. Utang nie patrzył na to bo ból który sprawił mu kwas zdołał tylko opanować na tą krótką chwilę strzału. Upuścił karabin i prawie zdarł z siebie obryzgane kwasem ubranie. Dzieciak jeszcze coś charkał zszokowany raną, po chwili jednak dostał kulkę od jednego z żołnierzy Stickiego. A potem kopa od samego Utanga. Dzieciakiem zarzuciło i obróciło w powietrzu... prosto pod nogi jakiegoś legionisty.
Pełnoprawnego bydlaka, który wychynął zza jakiegoś namiotu i już pędził na czarnoskórego zwiadowcę wznosząc do ciosu rękawicę z ostrza przerośniętej modliszki. Kiedy przebiegał obok ciała chłopaka obroża zaskoczyła rozrywając smarkacza na strzępy i rozpryskując w koło kwas. Porażony wybuchem i żrącym płynem legionista wrzasnął przeraźliwie, potknął się i poleciał prosto na kopnięcie z półobrotu Utanga. Napastnikiem rzuciło na bok i padł na ziemię wyżynając przy okazji łbem w jakiś kamień. Utang poprawił nie-człowieka obcasem wojskowego buta w potylicę. Potem zdarł z wroga rękawicę i założył ją na własną dłoń. Znał ten oręż, w jego okolicach też kręciły się modliszki.
Miał zamiar dalej bronić lazaretu, a jego uwagę przykuli ci którzy nie nosili eksplodujących obroży. Wyglądali na wojowników, którzy przybyli tutaj dobrowolnie.
Nie... nie wojownicy... to byli... nie-ludzie. |