Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-12-2018, 01:27   #41
Konto usunięte
 
Loucipher's Avatar
 
Reputacja: 1 Loucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputację
MJ siedział na ławce stojącej nieopodal wejścia do przydzielonego im baraku. “Zaraza...” pomyślał. “Czy te cholerne konserwy ze sztabowca muszą być zawsze tak kurewsko niejadalne?”
Przez chwilę przyszło mu na myśl, żeby odpakować wykrojone z mrówczych odwłoków porcje, które zachachmęcił przedwczoraj koło Ivanpah. Postanowił jednak zostawić je na kolejny dzień. To też było niezbyt apetyczne mięcho, choć zawartością białka pewnie biło na głowę to, co bełtało się w rozwierconej bojowym nożem puszce. Snajper bez entuzjazmu zanurzył widelec w puszce i wyłowiwszy ociekający tłustym sosem kawał czegoś, co przy dużej dawce dobrej woli można było nazwać mięsem, wsadził to do ust i zaczął żuć.
“Kurwa mać” pomyślał. “Ciekawe, co dają Keyowi. Idę o zakład, że to, co on dostaje, jest z dziesięć razy smaczniejsze.” Po namyśle postanowił jednak nie pytać czworonoga o zawartość jego miski - wykłócanie się z głodnym psem było chyba nie najmądrzejszym pomysłem. Powoli przeżuwał, gapiąc się na toczące się poniżej skarpy wody rzeki Kolorado.
- Co ja tu robię, czemu nie zostałem w domu i nie polowałem na gekony? - nagle nad głową usłyszał zadumany, lekko ironiczny głos. Dobiegł trochę z tyłu i z prawej strony, jakby gadający intruz płci żeńskiej stał mu za prawym ramieniem - Dokąd zmierzamy, kim jesteśmy? Czy istnieje Bóg? Które życie konserwy właśnie wpierdalam i czy nie zacznę po niej świecić? - nastała krótka przerwa, po czym dziewczyna znów się odezwała - No mniej więcej tak właśnie wyglądasz.
Martin przełknął resztę kęsa walcząc ze sobą, aby nie puścić pawia na własne buty, po czym wyszczerzył zęby w uśmiechu, słysząc nie dający się z niczym pomylić głos szeregowej Lucy (albo Laury, czort jeden wie, jak się faktycznie nazywała) Cyrus.
- A żebyś chciała wiedzieć - odparł łobuzerskim tonem. - Melancholia i egzystencjalne rozważania. No, może z jednym wyjątkiem. - popatrzył z niesmakiem na wciąż trzymaną w ręce puszkę. - Którekolwiek to było życie tej konserwy, z pewnością skończyło się znacznie wcześniej, niż otworzyłem to cholerstwo. Jak mi się po tym nie odbije, to będzie cud. - zamilkł na chwilę. - A ty co taka melancholijna dzisiaj, co?
- Moja patrzyła się na mnie kiedy oderwałam wieczko - mruknęła, siadając na ławce obok niego i prostując nogi - Serio, lampiła się jakbym jej ojebała starych i dzieci na poprzednich postojach. Dobrze że nie spierdalała… dla pewności dźgnęłam ją parę razy i wydłubałam oczy. - westchnęła nostalgicznie, macając chmurnym spojrzeniem linię horyzontu - Przysięgam… jeśli następna kolacja postanowi ze mna rozmawiać to odstawiam kamasze. Widać szkodzą bardziej niż psycho zmieszane z wódą i zapodane dożylnie -prychnęła, a na jej gębie pojawił się krzywy uśmiech - Dopadł mnie brak perspektyw, czasem się zdarza, ale bez obaw. Skoczę na dwójkę za płot i mi przejdzie.
MJ uśmiechnął się porozumiewawczo.
- Spoko... wszyscy tak mają. - uspokoił dziewczynę. - Wstąp do armii, mówili... Zobacz świat, mówili... żryj zepsute żarcie z puszek i zaginaj kilometry po pustyni na polecenie chorych zwyroli z obsranymi pagonami... - urwał dla efektu - tego akurat nie mówili. No i siedzimy teraz po uszy w gównie i zepsutym żarciu... a nogi od kilometrów włażą nam w dupy. Zajebiście, prawda?
Szeregowa Cyrus skrzywiła się, przymykając lewe oko. Prawym zaś przyglądała się strzelcowi, zaczynając robić kocią mordę.
- Słuchaj, nie ma co za bardzo się chlastać za choinką. Zawsze mogło być gorzej - zamrugała parę razy - Siedzisz sobie w tej oto chwili bezpiecznie na dupie, której nikt nie atakuje znienacka i podstępnie. Nikt pod prysznicem nie czaił się aż upuścisz mydło… a to różnie bywa, nie? Chodzą różne historie, no i wiadomo że w każdej plocie znajduje się ziarno prawdy. Ewentualnie zostaje jeszcze opcja porwania przez zwyrodniałych, zdegenerowanych zjebów z samiuśkiego środka Mojave. Lub Bractwo - wzdrygnęła się - Te blachy… ja jebie, widziałeś to kiedyś na żywo? No żesz kurwa… stawiam cały tygodniowy żołd, że te ich metalowe pajacyki mają im zrekompensować kompleksy.
MJ zaniósł się obłąkańczym rechotem, słysząc wywód szeregowej.
- Nie bój boja... - zachichotał - Potrafię mocno kopnąć do tyłu. Na rekruckim jeden taki próbował numeru z mydełkiem. Ciekawe, czy znalazł swoje jaja. - uśmiech MJa był wzorcem bezczelnej pewności siebie. - Bractwo? Słyszałem, nie widziałem. Ponoć zgrywają jakichś rycerzy, czy kogoś takiego? Serio mają pancerze? W Shady trochę o nich słyszeliśmy, ale nie zapuszczali się na nasze tereny. A ty ich widziałaś?
- Różne łby się przewijają przez New Vegas, był taki jeden. Kolega kolegi ochroniarza z kasyna pod którym często urzędowałam - dziewczyna podrapała się po nosie, jakby miało to pomóc w pobudzeniu pamięci - Włóczył się po świecie, widać spierdalał od baby albo coś w ten deseń. Lub długów narobił, więc wybrał opcję samotnej wędrówki po pustkowiach niż randkę z typem który przewierca kolana, a potem ćwiartuje żywcem zaczynając od stóp… zresztą chuj z nim - machnęła ręką - Grunt, że nawoził najróżniejszych papierów, ulotek, kurwa książek i innego badziewia. Były też te w urwał propagandowe z Bractwa. Nie wiem skąd je wyczaił, ale wyczaił… niech mu chociaż to zostanie zaliczone na plus, bo reszta to kwadratura frajera - prychnęła, spluwając w piach - Chociaż dobrałabym się do takiego pancerza… ot choćby po to żeby wykręcić parę żaróweczek.
MJ ziewnął przeciągle. Zmęczenie zaczynało go powoli dopadać. Ożywił się nieco, gdy siedząca obok niego szeregowa zagaiła o rozkręcaniu pancerzy. Przypomniało mu to o innym pytaniu, które miał ochotę jej zadać.
- A w amunicji zdarzało ci się grzebać? - zapytał.
Szeregowa wzruszyła ramionami, dumając chwilę nad odpowiedzią.
- Nie, wiem… może. - odpowiedziała z rozbrajającą szczerością i równie niewinną miną wcielonej niewinności - Pijana byłam, chuj wie co na nieświadomce odpierdalałam. Jak poszło o zakład to pewnie tak. - zaśmiała się krótko, a potem wyciągnęła skądś papierosa o delikatnie pomiętym wyglądzie. Rozprostowała go na tyle aby nie połamać i zaczęła okręcać w palcach - Wolę kompy, są zabawniejsze. Więcej idzie w nich ustawić, zaprogramować i podpiąć pod praktycznie wszystko co potrzebuje prądu aby działać. Oświetlenie, zamki automatyczne, systemy obronne, neony, hydranty, odbyt Taylora. Ciekawe jak szybko by zapierdalał, jakby mu zapodać kabel z prądem prosto między poślady. - zmarszczyła czoło, nadając poważnym tonem - Dałoby radę zmontować przenośny akumulator, podładować i załadować… i niech skurwysyn sam zapierdala dookoła obozu jak mały motorek póki nie padnie. Wtedy tylko drewniana jesionka, kwaterka, zakopać i problem z głowy… o tak - rozmarzyła się - Problemy najlepiej załatwiać warstwowo. Warstwa problemów, warstwa ziemi...
MJ skwitował kolejną tyradę Lucy znajomym wyszczerzem.
- Czyli nie grzebałaś. - odpowiedział z namysłem. - Nawet nie po pijaku... a pewnie zwłaszcza nie po pijaku. Jakbyś coś takiego odwinęła, to by ci te twoje zgrabne paluszki przeleciały przed nosem jak kończyny radskorpiona, który wpadł na minę. - snajper zarechotał. - Jak ktoś nie uważa, co robi, to proch i spłonki potrafią urwać paluchy. Szkoda trochę... bo akurat szukam kogoś, kto umie elaborować amunicję. Przydziałowe pestki są dobre do plucia w powietrze, ale do poważnej roboty amunicję trzeba sobie szykować samemu. - urwał widząc, że dziewczyna dalej miętoli w palcach wyciągniętego nie wiadomo skąd papierosa. - Poczekaj chwilę. - wstał i zrobił parę kroków wokół ławki. Długo nie szukał - kawałek wysuszonego drewna podniesionego z ziemi i bojowy nóż to było wszystko, czego potrzebował. Podszedł z tym do ciężarówki rozkraczonej na skraju urwiska i zamaszystymi ruchami noża zaczął krzesać iskry na kawałek drewna, dmuchając w miejsca, gdzie padły. Po kilku minutach takiej zabawy drewienko zadymiło mu w dłoniach, a kilka kolejnych dmuchnięć później końcówka patyka już się lekko żarzyła.
- Przypalić? - podsunął dziewczynie pod nos rozżarzony koniec drewnianego kijka.
- Ach, widzę że znasz temat z pierwszej ręki - uśmiechnęła się ironicznie, odpalając papierosa. Zaciągnęła się, przymykając oczy i powoli wypuściła dym do góry - Niech zgadnę, koledzy pod prysznicem ci opowiadali? Trochę siara wierzyć plotom, a jeszcze większa je powtarzać - Otworzyła jedno oko, wgapiając się w towarzysza - Może wiem, może nie wiem. Na pewno nie zamierzam robić za frajer, albo Bóg zapłać. Mówiłam już - zaciągnęła się ponownie - Trzeba się cenić… a gdyby odpowiadać od razu, byłoby nudno.
MJ popatrzył na Lucy spode łba, uśmiechając się ironicznie.
- Taaa? - wycedził. - To powiedz mi, skarbie... - zawiesił głos na chwilę - ... ile mam cię skasować za podanie ognia? Twoją stawkę już znam. Dwie stówy. Drogo w chuj, ci powiem. Kojarzysz Nipton, tą mieścinę po drodze, koło której biwakowaliśmy? Jest tam dziunia, która ma wszystko na miejscu i pierwsza klasa... i bierze tylko trzy dychy. Cenę, moja droga, trzeba umieć dostosować do jakości towaru... i do popytu klientów. - MJ urwał na chwilę. - Wiesz, nie wiem, czy twój opiekun sam cię wystawił na świeże powietrze, czy może raczej to ty ożeniłaś go z żelazną dziewicą i wybrałaś wolność. - ciągnął, dając dobitnie do zrozumienia, że domyślił się przeszłości Lucy... a przynajmniej pewnej jej części. - Ale powiem ci... nie ważne, co cię tu ściągnęło, wpadłaś w jeszcze gorsze gówno. Armia to alfons najgorszy ze wszystkich. Rucha cię w dupę bez żenady i nawet ci nie płaci za fatygę, zapewnia tylko wikt i opierunek, zresztą podłej jakości. A jak zechcesz wybrać wolność, to nawet nie pozwolą ci odejść, tylko wpieprzą pestkę w czaszkę i zostawią w pyle pustyni, by zmutowane zwierzaki miały się czym nażreć. Dlatego czasem warto mieć przyjaciół w tym burdelu. Nie musisz nikomu dupy dawać za darmo, chyba, że akurat chcesz. Ale jak od czasu do czasu zrobisz coś dla kogoś bezinteresownie, to większa jest szansa, że ten ktoś przyjdzie ci później wyciągnąć dupę z ogniska, jak się wkoło zrobi za gorąco... bez kombinowania, czy mu się to opyla i co z tego będzie miał. - MJ pozwolił, by jego słowa zawisły w ciężkiej, wilgotnej ciszy wieczoru nad Kolorado. - Pomyśl o tym, dziewczyno. - rzucił, odkładając wciąż tlące się drewienko na płaski kamień leżący obok ławki i podnosząc się z miejsca.
Szeregowa paliła spokojnie, podpatrując na rozmówcę z rozbawieniem. Papieros tlił się miarowo, co pociągnięcie zmieniając kolor końcówki z czerwieni na ciemną, wpadającą w pomarańcz żółć.
- Powinnam odczuwać dyskomfort siadając tak blisko kogoś, kto moczy za trzy dychy i uważa to za cud? Aż strach pomyśleć na czym jedziesz zazwyczaj - zaśmiała się w końcu, wydmuchując dym gdzieś w bok i mrużąc z uciechy oczy - Wypraszam sobie, nie jestem byle kurwą z prowincjonalnej dziury, tylko rodowodową, a za to się buli. No ale, może jakbyś raz miał taką powyżej stówy znałbyś różnicę - rozłożyła bezradnie ręce i z tej bezradności kocia morda się jej pogłębiła - Nie wiedziałam że też miałeś tatusia do opieki. Albo wujaszka - zakręciła młynka papierosem, a potem machnęła ręką - I nie strasz mnie chłopczyku, bo za duża na to jestem. Nie moczę się w nocy i nie szukam potworów pod łóżkiem. Chyba że to opłacone - zrobiła niewinną minę - Co za delikatność, trzy warstwy papieru będzie mało. Jak na razie ty podbiłeś z interesem iiii… może - przewróciła oczami - Bym się nad nim zastanowiła, ale protekcjonalności nie trawię prawie tak samo jak ciepłej wódki - pstryknęła niedopałkiem, podnosząc się z ławeczki - Albo kija w dupie. Życie jest za krótkie żeby traktować wszystko poważnie. Przesada ssie. To też darmowa rada - posłała mu całusa, przemieszczając się w stronę baraku i śpiwora.
- Zapamiętam. - rzucił na odchodne MJ. - A ty jak chcesz kogoś straszyć rodowodem, to spróbuj u oficerów. Ponoć na to lecą. - wzruszył ramionami widząc, że dziewczyna oddala się w stronę wyznaczonego miejsca do spania. Strata czasu, pomyślał. Lucy nie wyglądała mu na taką, która przejmuje się czymkolwiek poza wykorzystywaniem innych. Cenić się trzeba, prychnął w myślach. Zobaczysz, mała, jak ja się cenię.
Snajper z trzaskiem otworzył drzwi baraku, znalazł swoją koję i rzucił się na nią całym ciężarem, nie zdejmując nawet butów. Zanim zasnął, upewnił się tylko, że jego karabin oparty jest o koję i gotowy do szybkiego użycia.

* * *

Nieprzenikniona czerń ustąpiła miejsca brudnemu brązowi, ten zaś przeszedł w krwistą czerwień. Krwawy blask zalewał oczy MJa, napełniając serce szeregowego niepojętą grozą. Cienie przewijajace się przez jaskrawą łunę zatańczyły, formując jakby z mgły jakiś rozmazany kształt. Potem, jakby ktoś wyregulował lunetę lub celownik, kształt stopniowo nabrał regularnych, wyraźnych rysów, przybierając charakterystyczną postać. Postać byka.
Na oczach obserwującego to Martina zwierzę zmieniło barwę. Już nie było czarne, rozbłysło złotem, mieniło się jak wypolerowany metal w pustynnym słońcu.
Byk uniósł rogaty łeb, wściekle zamiótł ogonem, podskoczył i stanął na lekko ugiętych, rozkraczonych nogach. I ryknął. Wściekle, ogłuszająco, jakby szykował się do szarży.


MJ gwałtownie wyprostował się na łóżku. Serce nadal waliło mu jak młotem.
To był sen. Zły, przerażający sen.
Ale w takim razie... dlaczego nadal słyszał ten ogłuszający ryk?
Dopiero po chwili do niego dotarło. Coś faktycznie nadawało ten ogłuszający, ryczący odgłos. Od strony rzeki.
Snajper chwycił za broń i wyskoczył z domku, w którym nocował. Kątem oka widział, że inni też wstają i tak jak on, macając wokół w poszukiwaniu broni i elementów oporządzenia, zwlekają się z wyrek i kierują ku wyjściu.
- Drużyna B, zbiórka! - MJ rozpoznał bez pudła wrzask sierżanta Taylora, gdy tylko przestało mu dzwonić w uszach od tego głośnego ryku. - Alarm bojowy!
MJ i stojący obok Wilson wymienili spojrzenia, choć w migotliwej poświacie obozowych pochodni i blasku oddalonych lamp niewiele było widać. Obaj dostrzegli jednak zbliżające się do przystani trzy sporej wielkości statki, wyglądające na wycieczkowce.

Drużyna B, poganiana nieubłaganym wrzaskiem czarnoskórego sierżanta, wciąż próbowała odzyskać postać w miarę zorganizowanego pododdziału, gdy łodzie z trzaskiem przybiły do nabrzeża. Gdy tylko cumy zabezpieczyły jednostki przed przypadkowym odbiciem od pomostów, z jednostek zaczęły wysypywać się zmęczone ludzkie sylwetki.
Łodzie z uchodźcami, skonstatował MJ. Oczywiście. Cały wieczór trąbili o tym, że będzie ewakuacja.
Jednak patrząc na ludzi wysiadających z łodzi pod czujnym okiem ubranej w mundury żołnierzy NCR załogi, coś się snajperowi nie zgadzało.
Żaden z tych ludzi nie wydawał się cieszyć, że przybył do obozu. Nie wydawali z siebie żadnego dźwięku. Szli jak ktoś, komu kazano wysiadać, jak ktoś, kto nie kontroluje swoich ruchów, kto nie ma władzy nad sobą. Ich twarze, widoczne w upiornym świetle lampy oświetlającej molo, wyrażały tylko strach i ból.

Co jest kurwa grane?

- Uciekajcie! Ratujcie życie! Oni...

Buuuuum.

Oczy MJa otworzyły się szeroko, gdy zobaczył, jak mężczyzna, który jeszcze chwilę temu zaniósł się panicznym krzykiem, zaświecił się nagle jak zapalona zapałka. Krew trysnęła z szyi czarnym, rozchlapanym strumieniem, gdy głowa nieszczęśnika, wystrzelona w górę eksplozją ładunku umocowanego pod jego szyją, odleciała w bok jak piłka trafiona kijem bejsbolowym.

Kurwa mać!

Seria kolejnych eksplozji wstrząsnęła ludzką masą. MJ był szczęśliwy, że nie wszystko był w stanie zobaczyć, ale już to, co zobaczył, sprawiło, że żołądek podjechał mu do gardła, a zjedzona na kolację konserwa zaczęła torować sobie drogę z powrotem.

- AVE CAESAR! - ogłuszający ryk z łodzi odwrócił uwagę strzelca od zbitej masy ludzi. Kątem oka zarejestrował, że spomiędzy łachmanów i resztek ubrań, jakie mieli na sobie, powyciągali najróżniejsze żelastwo i rzucili się w głąb obozu jak barbarzyńska horda. MJ skoncentrował uwagę na łodziach. Znajdujący się na nich ludzie, z których część pozbyła się już resztek mundurów NCR, wycelowali w kłębiący się tłum trzymaną w rękach broń. Huknęły strzały, przyłączając się do ogólnego pandemonium, jakie rozpętało się na przystani. Do suchych trzasków samopałów dołączył nagle jednostajny łomot cekaemu zamontowanego na największej z łodzi. Echem zawtórowały mu dwa mniejsze erkaemy z mniejszych łódek. Rój smugowych pocisków wszedł w kłębiący się na przystani tłum jak nóż w konserwę, wycinając krwawy, poznaczony wykwitami eksplozji szlak wśród bezładnej masy ludzi.
MJ miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Bezprzykładna rzeź, jaka miała miejsce poniżej klifu, szarpała i kręciła jego wnętrznościami na wszystkie strony. Żadne szkolenie nie mogło go na to przygotować.

Snajper nadludzkim wysiłkiem opanował odruchy ciała i ocenił sytuację. Jeśli cekaemy będą strzelać w tym tempie jeszcze przez parę minut, na przystani nie będzie nikogo żywego. Rozwiązanie nasuwało się samo.
- Stan! - krzyknął MJ do stojącego obok Wilsona. - Zdejmujemy zespołówki! Biegiem!
Wilson kiwnął głową. Strzelcy rozbiegli się, zachowując wykalkulowany odstęp od krawędzi klifu... akurat taki, by tuż nad krawędzią widzieć cele. MJ wiedział, że jeśli będą mniej więcej w tym miejscu, dla załóg łodzi będą stanowić diabelnie mały cel - jeśli w ogóle ktoś ich zauważy. W razie czego zawsze można było paść na glebę, odturlać się kawałek poza zasiegiem wzroku napastników, po czym w innym miejscu podnieść się i znów wychylić łeb, by strzelać. Najważniejsze, że karabiny maszynowe i ich obsady były dobrze widoczne w upiornym blasku lamp oświetlających molo.
MJ podniósł karabin, ocenił odległość, ustawił i zgrał nitki celownika na sylwetce rosłego legionisty, który z maniakalnym grymasem na twarzy dzierżył w dłoniach tylce cekaemu. Wstrzymał oddech, a gdy lufa broni przestała się kołysać, płynnym ruchem ściągnął język spustowy.
 
Loucipher jest offline  
Stary 15-12-2018, 02:54   #42
 
Azrael1022's Avatar
 
Reputacja: 1 Azrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputację
Sticky stanowczo odmówił oddania do niesienia swojego bagażu Jinxowi. Kapral, który w imieniu Hardassa miał dopilnować, żeby Vernon odbył zasłużoną karę nie był ucieszony tą sytuacją. W końcu Billy przedstawił solidne argumenty. Jinx już miał nadzieję na łagodniejszy wymiar kary, kiedy Wade odezwał się: -Wiesz młody, nic do ciebie nie mam, ale skoro Jebediah Taylor powiedział, że masz dźwigać, to będziesz dźwigał. Szeregowy Wilson! Przynieście trzy galony wody!
-No kurwa bez jaj…
-Bez jaj? –
Wade momentalnie spoważniał słysząc bezczelność Vernona. –Wilson, daj cztery galony. Migiem.
Kiedy Wade dostał plastikowe baniaki, związał je wszystkie liną, dowiązał szelki plecaka i założył cały ładunek na plecy Jinxa, który aż się ugiął pod ciężarem. –Powodzenia – mruknął jeszcze na odchodnym, przyjacielsko uderzając szeregowego w ramię.

Przez cały dzień Vernon szedł na końcu pochodu, wdychając kurz. Po kilku godzinach, wiedział, że pęcherze na jego stopach będą mu się dawały we znaki przez resztę marszruty. Do tego doszły otarcia na ramionach, w miejscach gdzie szelki plecaka wrzynały się w ciało. Po południu, jego stopy były tak napuchnięte, że przestały mieścić się w butach i dlatego duży paluch lewej stopy przy każdym kroku był miażdżony przez twardą skórę wojskowego buta. Nie było dobrze. Ekwipunek, torba lekarska, broń, amunicja, sprzęt biwakowy i cztery galony wody. Plus palące słońce i rozgrzany asfalt. Vernon zacisnął zęby i poruszał miarowo nogami. Nie myślał ile jeszcze mu zostało do przejścia, raczej koncentrował się na tym, aby dojść do kolejnego land marka. A potem do następnego. I jeszcze następnego.
Wieczorem wypompowany z sił padł na posłanie, wziął torbę lekarską i wyjął narzędzia. Zdjął buty i obejrzał stopy, Wprawnie zdezynfekował i przekuł pęcherze. Następnie przyjrzał się poczerniałemu paznokciowi. Nie było rady, trzeba było go zerwać. Jinx zacisnął zęby na kawałku patyka, wziął solidne szczypce i złapał za krawędź paznokcia. Głęboki wdech, szarpnięcie, zduszone przekleństwo… ale jaka ulga! Sanitariusz opatrzył paluch, pośpiesznie coś zjadł i padł na posłanie. Należało mu się trochę odpoczynku.

Cotton Cove było punktem docelowym ich wędrówki. Co oznaczało koniec maszerowania, czas dla siebie, odpoczynek i możliwość uszczuplenia zapasów plutonu, z czego wszyscy chętnie skorzytali. A nawet coś innego też się znalazło. Vernon pogadał z kilkoma żołnierzami w mesie i jeden z nich, na którego wszyscy wołali „Brudny” miał na stanie jakieś niepotrzebne kartki i węgiel drzewny. Z ich pomocą można będzie zrobić małego psikusa sierżantowi.
Odświeżony, najedzony i zadowolony ze zmiany otoczenia Jinx siedział wraz z grupą żołnierzy na starym parkingu i szkicował karykaturę Hardassa Taylora. Jeden z siedzących nieopodal wojaków zagadnął go, dlaczego wszyscy zwracają się do niego Jinx.
-Pecha masz, czy co?
-Nie, kiedyś znajom zauważyli, że przynoszę pecha ludziom wokół. Jak jestem w pobliżu, albo się ktoś potknie, albo coś mu się stanie, albo się obleje gnojowicą czy zbłaźni w jakiś spektakularny sposób. Stąd właśnie Jinx – Pechuś.
-Naprawdę przynosisz pecha?
-No w sumie to nie. Ale często temu pechowi dopomagam, robiąc innym niewybredne żarty. Co niestety w pewnym momencie się wydało.
-To znaczy?
-Raz chciałem zaszpanować przed kumplami. I jak jechaliśmy na imprezę to skołowałem samochód. Oczywiście powiedziałem, że to mój. Jak jechaliśmy to przyuważyli nas Rangerzy ze straży i mignęli, żebym zjechał. Wtedy wcisnąłem gaz w podłogę i zacząłem uciekać a Rangerzy pojechali za mną. Kluczyłem trochę po jakichś ruinach, aż zatrzymałem się pod starym gmachem zrujnowanego urzędu i rzuciłem do kumpli: „Chłopaki, ta bryka jest kradziona. Spierdalajcie, ja biorę wszystko na siebie.” No i uciekli. Chwilę później dopadli mnie Rangerzy.

Huk eksplozji przerwał opowieść Vernona. Po nim zaczęła się kanonada wystrzałów i odgłosy walki dobiegające z przystani. Jinx zerwał się, wziął broń, złapał solidną, przemysłową latarkę i ruszył zobaczyć co się stało. Sytuacja była ciężka, ale obrońcy Cottonwood Cove nie byli bez szans. Szczególnie, że mieli na stanie trzy ukryte przed wzrokiem nieprzyjaciela moździerze, a dzięki strzelaniu stromotorowemu można było zniszczyć zacumowane łajby. Operatorzy ciężkiego sprzętu dopiero biegli a Jinx chciał się na coś przydać. Sam nic nie zwojuje, dlatego postawił na współpracę. Szybko ocenił odległość do pływających jednostek wroga i krzyknął wartość do rozstawiających płyty oporowe żołnierzy. Usłyszał o planach Łazika i Key’a. Chcieli wrzucić ładunki wybuchowe prosto na łodzie.
-Komunikacja! – krzyknął do nich. -Nie możecie tam być, jak zaczną spadać pociski moździerzowe. Mogę wam dać znać latarką, kiedy zaczną strzelać. Niestety, wy nie możecie zdradzić światłem swojej obecności. Jakieś pomysły na powiadomienie mnie tuż przed akcją, żebym powstrzymał na chwilę moździerze?

Kolejne plany na nadchodzącą bitwę były proste. Kryjąc się na szczycie klifu strzelać z przyklęku do wrogów na łodziach. Często zmieniać pozycję –karabin Jinxa nie posiadał tłumika płomienia i w nocy dało się łatwo namierzyć jego pozycję przy strzelaniu. W krytycznej sytuacji odbiec jak najdalej od moździerzy i użyć latarki, ustawiając ją tak, aby snop światła padł na łajby, a następnie się schować. Przez to strzelcy z bronią ręczną stracą akomodację oczu i ciężej będzie im coś wypatrzyć. W końcu gdzie najlepiej schować się w ciemności? Za źródłem najsilniejszego światła. Wrogowie połapią się o co chodzi i spróbują zniszczyć latarkę, ale obrońcy Overlook zyskają cenne kilkadziesiąt sekund. A przynajmniej Vernon lubił tak myśleć…
 

Ostatnio edytowane przez Azrael1022 : 15-12-2018 o 22:30. Powód: Poprawki.
Azrael1022 jest offline  
Stary 15-12-2018, 15:34   #43
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
„Cywilizacja. Zabawna sprawa”

Max stał w ruinach kina samochodowego trzymając w ręku pozostałości po takowej. Kilka garści kabli, drutu, ładnie zachowane płytki krzemowe czegoś, co wyglądało na radio, a może ekran, no i tuba próżniowa. Cacuszko, o ile ktoś miał pod ręką radio lub telewizor. Na nieszczęście, nikt nie miał, ale te spacerki po pustkowiu zaczynały mu się podobać. Oczami wyobraźni widział już te drobne zdobycze jako element elektrostatycznej pułapki, której projekt widział jakiś czas temu w czasopiśmie w NCR, bodajrze w Dean`s Electronics. A może to było w Science Digest?

To była niezła baza. Miała luskusy. Luksusem była chwila odpoczynku po dłuższym spacerze. Bo jak inaczej nazwać przeprawę przez pustkowie które pustkowiem nie do końca zawsze było. Woda była luksusem.
Steki z gekona i piwo były miłą odmianą. Też luksusem a wręcz zbytkiem dla farmera. Manderson przywykł raczej do uprawianej w jałowej ziemi brukwi, okazjonalnego białka z mrówy lub skorpiona. Czasem smażony kretoszczur, które Max akurat lubił pożerać, czasem wręcz chorobliwie na nie polując. Kretoszczury smakowały źle, ale pieczony ogon ze skorpiona, to było prawdziwie przeżycie kulinarne. Mięcho potrafiło być wręcz czarne od jadu, który należało wpierw rozpuścić. Oczywiście w wodzie zmieszanej z bimbrem z mutowoca. Po jakimś tygodniu moczenia, mięsko nadawało się już na grila. Po dwóch, nawet można było ugotować. Po trzech śmierdziało już tak strasznie, że można było już szukać nowej farmy, bo nawet wietrzenie nie pomagało. Dopiero niedawno w NCR w terminalu medycznym dowiedział się dlaczego te radskorpiony są takie twarde w obróbce, ale wiedza potwierdziła mądrości życiowe starszych wioski. Zawsze można było łowić zmutowane skrzypłocze, ale od ich zapachu Maxowi zbierało się na wymioty. Zjadł parę razy, ale dopiero po znieczuleniu się bimbrem. Stejki zaś...cóż, to była inna para kaloszy. Max kojarzył stejki. Z Brahmina, nie z gekona, czyli wersję na wypasie. Tylko taki luksus miał dwa razy w życiu. Zabicie brahmina to było wydarzenie we wiosce. Wpierw kapłan posypywał głowę popiołem, żegnając żywiciela. Nawet, jak przez ostatni miesiąc zwierzak chorował i nie dawał już mleka, szacun się należał. Dopiero potem krojono go na paski. Nie zostawiano nawet kości. Nic nie mogło się marnować. Marnotrawstwo w świecie, gdzie brakowało wszystkiego było karalne.Sypania głowy popiołem Maxowi nie udało się jednak potwierdzić w żadnych czasopiśmie czy terminalu.

Manderson długo patrzył w talerz, nie potrafiąc zrozumieć tej rozrzutności. Ale był z farmy. Nic nie mogło się zmarnować i szczęściarz najadł się tak, że aż żebra mu trzeszczały. Potem zaczepił się do ekipy medykusów, pod pozorem noszenia skrzynek, bo widział, że wojsko ma ciekawy dostęp do chemikaliów a w bazie widział nawet jakiś terminal.

Życie na farmie nie pieściło Lucky`ego. Ciężka, fizyczna praca zahartowała mu ciało, a spartańskie warunki do jakich przywykł od małego pozwoliły zachować wystarczająco dużo sił, aby z Harrisem objąć pierwszą wartę po kolejnym przemarszu , tym razem do grajdołka zwanego Cottonwood Cove. Nie próbował zagadywać małomównego żołnierza, bo i ten jakoś nie zagadywał. Max spokojnie sobie usiadł i skręcił sobie fajka z resztek zasuszonych liści od mutowoca i kawałeczka papieru wydartej z marginesu książki. Rozkoszował się dymem ze skręta i patrzył na perymetr, a co jakiś czas na rozgwieżdżone niebo nad bazą. Nawet udało mu się otworzyć na moment jedną ze swoich książek, kiedy Harris zajęty był gapieniem się na jakieś dziewczyny. A potem życie postanowiło się zesrać i przerwać mu chwilę sielanki.

Wycia syren i staccato serii z broni maszynowej przerwało jednostajne mruki obozowych rozmów.
Atak rozpoczął się nagle, i był brutalny, prosty i skuteczny. Łodzie, osłaniane przez ludzką falę niewolników zdolnych rozwalać okopy i umocnione punkty za pomocą ładunków wybuchowych na szyjach. Na wojnie i w miłości jak mówili, wszystko jest dozwolone, więc geniusz wojskowy musiał być w tym przypadku niezłym zboczuchem, wpuszczając setkę żywych granatów do obozu wroga. Maxa dziwiło jedynie, że bazie jakoś nie zareagował. Gdzie jakieś pikiety, jakiś system wczesnego rozpoznania. Wyglądało na to, że cała ta syfiasta propaganda, jaką rozsiewali w NCR okazywała się jedynie kupą gówna, serwowaną z plakatów, ulotek i za pomocą megafonów nadawanych jako audycja. Dostawali tu w dupę od legionu i zanosiło się na następny kopniak.

Max otrząsnął się z zadumy dopiero wtedy, gdy z jednej strony coś wybuchło, mlasnęło i dostał czymś miękkim w twarz.
„Bramin na mnie spawiował” przemknęło mu przez myśl, bo to jedyne, co mógł od razu skojarzyć, ale potem otarł twarz z jakichś resztek różowej brei. To był tylko mózg jakiegoś niewolnika.
Westchnął z ulgą i widząc, że Harris zaczyna biec w stronę punktu dowodzenia, pobiegł za nim.
Przypomniało mu się, że wciąż ma w kamizelce te graty z kina samochodowego.
Patrzył na maszt anteny radiowej i już wyobrażał sobie przerobienie tego ustrojstwa w taki sposób, by zaśmiecić eter jednym wielkim i piekielnie kłopotliwym dla zdalnych detonatorów szumem.
Ścisnął w łapskach swój sztucer i ruszył biegiem za Harrisem. Zamierzał ostro kluczyć między namiotami, kierując się prosto do celu, wierząc, że pojedynczy biegacz nie będzie zajmował uwagi żadnego cekaemisty.
 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est

Ostatnio edytowane przez Asmodian : 15-12-2018 o 22:11.
Asmodian jest offline  
Stary 15-12-2018, 22:25   #44
 
Stalowy's Avatar
 
Reputacja: 1 Stalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputację
O ile na Mojave Outpost Utang był bardzo rozmowny to w trakcie podróży i na postojach wszystko przyjmował z jakimś dziwnym spokojem jakby to co się działo było właśnie tym co się dziać powinno. “Utang, bierzesz drugą wartę!” powiedział sierżant, a Utangisila kiwał głową i brał drugą wartę. “Utang, idź na tamto wzniesienie i się rozejrzyj!” zawołał karpal, a Utang truchtał na wzniesienie dość oddalone od drogi, a potem wracał, z garścią jakiś owoców lub korzeni i ze spokojem meldował co widział. Nie przeklinał, nie marudził… o zgrozo wydawał też się w ogóle nie nudzić. Swoje zdobycze rozdawał pozostałych, aby “nikt nie opadł z sił”.
Chodził na szpicę, przepatrywał dalszą drogę, czasem pilnował czy ktoś nie idzie za nimi.
Wszystko było tak jak być powinno, a według Utanga trudności były po prostu elementem odwiecznego porządku rzeczy.
Nikt nie wiedział natomiast, że Utanga marudzenia pozostałych najzwyczajniej w świecie drażniły. Dlatego tym chętniej wpasowywał się w rolę zwiadowcy i trzymał się z dala od głównej formacji, woląc iść koło cichszych wojowników albo w ogóle z dala od wszystkich. Droga do Nipton miała swoje atrakcje, które sprawiły, że odpoczynek był rozluźniający, a każdy miał czym zająć myśli. Jednak dzień nudny - podróż z Nipton do Camp Searchlight nie miał żadnych wydarzeń, więc jedyny sposób zabicia czasu to narzekanie. Oczywiście nie otwarte, bo Wódz Hardass czuwał, ale wiązanki gdy ktoś się potknął, komentarze gdy komuś pot wpływał do oczu i temu podobne… wskazywały na humory i nastroje pozostałych.
Jedynym nie marudzącym był Key. Utangisila chętnie zabierał Keya na zwiady. Cyber-pies chociaż gadał więcej niż cała drużyna wojowników to nie narzekał i wydawał się dobrze bawić w terenie. Jak to już nie raz w ciągu tych dwóch dni zwiadowca mówił: Key jest dobrym psem.

Dotarcie do Searchlight było wybawieniem dla umęczonych wojowników.

Utang skorzystał z prysznica, starł z siebie wodę i pocierał się, niczym w jakimś dzikim tańcu. Ale poskutkowało. Szybko się wysuszył, jakimś cudownym sposobem ułożył włosy (może był mutantem i one same się tak z siebie robiły?), a potem poszedł na kolację. Potrawy go ucieszyły, bo lubił kuchnię tradycyjną i zawsze najlepiej korzystać ze źródeł pożywienia na miejscu, a nie bezsensownie transportować jedzenie z daleka. Utang jadł, powoli, małymi kęsami wiedząc, że opychanie się może później zaszkodzić. Butelki piwa schował ostrożnie w mundur, podobnie jak sok z kaktusa, który przelał do pustej manierki. Plotki o przegranej bitwie i kontrnatarciu trochę dały do myślenia Utangowi. Może to właśnie przez te wieści wodzowie byli przygnębieni? Wieczór zwiadowca wykorzystał, aby na ognisku koło baraku uważyć jakiś podejrzany napój z zachomikowanych rzeczy i znalezisk. Właśnie kończył rozlewać do naczyń, gdy zauważył wpatrzonego w siebie stojącego w oknie wodza. Miał minę bardzo niezadowoloną.
- Dodatkowa warta. - rzucił i zniknął, ale wrócił po sekundzie kiedy Utang właśnie zakręcał manierkę - Cokolwiek tam pędzisz jeżeli ktoś jutro będzie się zataczał lub żygał to będziesz go niósł.
Potem wódz zniknął na dobre, a przed Utangisilą zapowiadała się męcząca noc.

Następny dzień zaczął się dobrym śniadaniem, a Utang pomimo niewyspania musiał pełnić swoje zwyczajowe obowiązki. Na szczęście wyglądało na to że zwiadowca nie będzie musiał nikogo targać, a biorąc pod uwagę entuzjazm jaki panował wczorajszego wieczora w Searchlight istniało takie ryzyko. Jednak za każdym razem kiedy pociągał z manierki swoją “Ulgę dla Wędrowca” czuł na sobie wzrok wodza. Na szczęście napój zawierał bardzo mało alkoholu, za to doskonale odnawiał nadwątlone siły idącego przez skwar człowieka.
Chyba tylko dlatego zdołał do Cottonwood dojść w dobrym stanie, ale i tak kiedy tylko nadarzyła się okazja legł w jednym z namiotów...

***

… by się obudzić gdzieś w środku nocy. Klaksony wyrwałyby chyba nieżywego z okowów wiecznego snu. Utang ubrał się i powlekł na zbiórkę. Kolejny transport nieszczęśników. Rzucał tylko okiem na to co się dzieje w obozie, ale widział bezbrzeżny ocean nieszczęścia jaki sobą przedstawiali. Ci nowi wyglądali tak samo. A nawet bardziej. Dużo bardziej. Eksplozja i niedyskryminująca seria ze strony marynarzy na rzecznych łodziach spowodował, że Utang doznał tego momentu paniki, który paraliżuje człowieka całkowicie.

Kognitywne mignięcie.

Stan kiedy mózg analizuje sytuację i zadaje sobie bardzo ważne pytanie:

“Czy warto?”

Dla przetrwania bardziej opłaca się uciekać czy jednak podjąć walkę?


Niewolnicy ruszyli w jakiejś rozpaczliwej szarży wierząc, że “może dzięki temu uratuję swoje życie”. Utang patrzył jak ci ludzie z rozpaczą na twarzach i łzami w oczach umierali, bili Republikanów i uchodźców i błagali o wybaczenie.

Utang stał jak zamurowany. Światło nadawało upiornej aury całemu spektaklowi. Nie był w stanie nic zrobić. Nie widział dotąd nigdy takiego bestialstwa.

Starszy Hartman powiedział kiedyś:
“Świat skąpany w Niewidzialnym Płomieniu to dzieło człowieka. Wszystko co dzisiaj doświadczamy to pośredni efekt działań człowieka. Tak.

Ludzie ludziom zgotowali ten los.

To ludzie ludziom wyrządzili krzywdę. To przez ludzi dzisiaj mutujemy i umieramy od Niewidzialnego Płomienia. To przez ludzi mutanty przemierzają świat. To ludzie próbują nas grabić, to ludzie innym ludziom wbijają noże w plecy.

Człowiek jest najpodlejszą kreaturą jaką można spotkać na Pustkowiach.

Pamiętajcie o tym. Pamiętajcie, aby nie stać się takimi jacy byli ludzie przed Kresem, przed Świtem Naszych Czasów. Nawet dzisiaj istnieją tak podłe istoty. Nie zadawajcie się z nimi. Przeciwstawiajcie się ich niegodziwości!

Dopiero serie puszczone przez podoficerów otrzeźwiły Utangisilę. A może to fakt, że jeden z niewolniczych wojowników właśnie biegł na niego z udręką na twarzy i wzniesioną do ciosu siekierą. Pięć metrów.

W przedwojennych podręcznikach psychologii wojny pięć metrów uznawano za granicę, kiedy mózg na zagrożenie życia prawie zawsze wybiera opcję "walczyć", ponieważ opcja "uciekaj" daje mniejsze szanse na przeżycie.

Zwiadowca cofnął się dobywając z kabury pistoletu i wpakował kilka pocisków w nieszczęśnika cofając się w głąb obozowiska. Człowiekowi rozerwało głowę, bok i ramię. Padł i drgał jeszcze przez chwilę po czym obroża eksplodowała. Następny już ruszał na czarnoskórego, ale i w tego wpakował kule od których tamten tryskał krwią niczym groteskowa fontanna. Ten też wybuchł, kiedy tylko piekielne urządzenie przestało wykrywać puls. Utang walił prawie na oślep, ale z tej odległości ciężko było nie trafić. Szczególnie kiedy mózg podjął decyzję

WALCZYĆ

Utang nim tryby procesów myślowych znów zaczęły się obracać wpakował cały magazynek w falę niewolników i cofnął się prawie pod lazaret. Jakiś spanikowany żołnierz chwycił go za rękę z pistoletem. Miał otwarte szeroko oczy i chyba zlał się w spodnie ze strachu.

- Popierdoliło cię?! To nie ich wina!

Utang odtrącił wojownika. Sam się bał. Taktyka terroru Legionistów była więcej niż skuteczna. Ale ktoś dawno temu zaszczepił w nim myśl, że takie rzeczy dzieją się na Pustkowiach.

I że trzeba się im przeciwstawiać.

- Oni i tak ich zabiją! Chcesz zginąć razem z nimi!? - wydarł się na spanikowanego Utang i dokończył drugi magazynek. Ostatni. Strzelec był z niego marny, ale to była rzeźnia, a nie pole treningowe, a posłano przeciw nim tłum.

Sanitariusze i medycy już ewakuowali punkt medyczny, ale jeżeli legioniści skierują tutaj ogień broni ciężkiej to wszyscy zginą. Utang rzucił jeszcze granat w tłum niewolników. Strzelił po gębie spanikowanego żołnierza, który łapiąc się za głowę i coś mamrotał.

- Pomóż ewakuować rannych! wydarł się znów.

Eksplozja rozrzuciła nieszczęśników i spowodowała kilka wybuchów wtórnych niewolniczych obroży. Krew obryzgała dzikusa ubarwiając jego mundur, pancerz i twarz szkarłatem. W świetle płomieni i światła racy rzuconej przez Barry’ego wyglądał jak upiór.

- Już!! - znów krzyknął Utang.

Panikarz prawie na czworaka wbiegł do Lazaretu.
Część żołnierzy poszła za przykładem podoficerów, część uciekała, część szukała innych sposobów, aby jakoś opanować to szaleństwo i zniweczyć wysiłki Legionu. Ale Utangisila podświadomie już wiedział, że nawet jeżeli odeprą ten atak, to efekt został osiągnięty. Ten garnizon będzie się bał, bo ci którzy przeżyją tą noc zostaną okaleczeni i upośledzeni przez terror jaki zasiali Legioniści.
Wybuch granatu najwyraźniej odstraszył niewolników, którzy zaczęli atakować inne cele. Utang zdjął z pleców karabin i cofnął się kilka kroków prawie wpadając na Igłę, która właśnie wyszła ze środka. Dzikus wyglądał jakby właśnie wyszedł z rzeźni albo jak szaleniec, który chce wszystkich wymordować. Krew niewolników spływała z niego na ziemię. Spojrzał na Natalię. W jego oczach… nie było nic. Wyglądał jak w ciężkim szoku, jakby coś w nim pękało, ale nie było w stanie się po prostu złamać.

- Oni… legioniści nie są ludźmi. - wymamrotał - Nie zasługują na życie.

Średni był z niego strzelec, ale przykucnął, uniósł karabin, prawie wzorowo, i w tym swoim amoku zaczął walić w ludzi na łodziach. Bez celowania. Jakby nie zależało mu czy trafi czy nie.

Przeciwstawiać się podłym ludziom.

Przeciwstawiać się podłym istotom.


To była jedyna myśl która zajęła cały jego umysł i była odtwarzana raz za razem.
 

Ostatnio edytowane przez Stalowy : 16-12-2018 o 00:05.
Stalowy jest offline  
Stary 15-12-2018, 22:57   #45
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Odezwa psa osiągnęła skutek... zerowy. Wszyscy rozbiegli się na wszystkie strony robiąc różne rzeczy. Przysiad na zadzie i zadawszy nogę polizał się w swędzące jajka. Dokonawszy tej niecierpiącej zwłoki czynności potruchtał do osobnika majstrującego bombę przy stanowisku moździerzy. Usiadł obok i lustrował otoczenie.
- Nie to, że jestem cham i burak, bo nie proponuje pomocy - powiedział do niego - ale po prostu nie mam kciuków. Będę cię osłaniał.
 
Mike jest offline  
Stary 16-12-2018, 15:57   #46
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

Sytuacja w Camp Cottonwood Cove była nie do pozazdroszczenia. Można było się założyć, że żaden żołnierz NCR z dowolnej innej jednostki - nawet Ranger - nie chciałby się zamienić miejscami z załogą tego obozu.

Pierwsze sekundy i dziesiątki sekund od rozpoczęcia tego zdradzieckiego, szalonego ataku tylko pogłębiły chaos i rzeź. Spanikowany tłum uchodźców i żołnierzy rzucił się do ucieczki, goniony przez równie rozwrzeszczaną bandę niewolników z wybuchowymi obrożami i wszelkiego rodzaju bronią "białą". Noże, tasaki, sztachety nabijane gwoździami, siekiery strażackie, młoty, pałki, dzidy, różne narzędzia, kije bejsbolowe i bilardowe, łopaty, kilofy, harpuny. Było wśród nich też kilkunastu ludzi zdecydowanie bardziej bitnych i pozbawionych obroż - ci dzierżyli bardziej... egzotyczny oręż. Rękawice ze szponami przerośniętych modliszek lub wielkie miecze ze złomu.

Za nimi postępowała druga, mniejsza grupa, dzierżąca różnego rodzaju broń palną. Głównie były to... wiatrówki, tak półautomatyczne, jak i powtarzalne lewarowe. Z oddali ta broń wyglądała groźnie, ale nie była w stanie zrobić nikomu większej krzywdy. Robili za sztuczny tłum. Żywe tarcze. Prawdziwym zagrożeniem byli ci, którzy dzierżyli samopały - tak krótkie jak i długie - w kalibrach 9 i 10mm, "strzelbiarze" z jednorurkami w kalibrze 20 gauge, dzikusy z łukami i kuszami, oraz paru ludzi bez obroży z dziwacznymi ustrojstwami, które z wielką siłą wypluwały... gwoździe kolejowe.

Z góry osłaniało ich kilka drużyn Legionistów w mundurach NCR, sypiących dużymi ilościami naboi .38cal z kiepskich, ale automatycznych samopałów, oraz trzy cekaemy. Wszelkie próby oporu na plaży zostały natychmiast zmiecione. Napastnicy wdarli się już do mesy przy molo i do obydwu szaletów. W oknach widać było rozbłyski wystrzałów wewnątrz.

Czereda szybko zbliżała się do głównego budynku i dalej położonych namiotów (w tym lazaretu). Wtedy dopiero zaczął się formować jakiś zorganizowany opór. Kilku sierżantów organizowało swoje drużyny, korzystając z faktu, że cekaemy nie mogły strzelać za budynek HQ. Rekrutów uzbrojonych nie w standardowe karabiny służbowe 5,56mm, a w strzelby bokówki 20 gauge. Byliby w stanie w sekundę położyć trupem pół hordy. Byliby, bo się zawahali.

Niewielu ludzi, choćby szkolonych żołnierzy, mogło stanąć naprzeciwko biegnącej ku nim rzeźni i po prostu wypalić. To nie byli kaci... czy legioniści. Kilku jednak zaczęło bić (w tym sierżanci, bijący z półautomatycznych strzelb bojowych), raczej ze strachu, aniżeli z czegokolwiek innego. Padali cywile, swoi, cudzy, zakamuflowani legioniści, wszyscy. Ale to było za mało, za późno. Większość tej pierwszej blokady zwiała. Resztę dorwali.

Jedna eksplozja. Potem druga. Trzecia. Czwarta. Piąta. Tumany pyłu i krwawej mgiełki spowiły całą szerokość od drogi wyjazdowej po HQ. Charakterystyczny brzęk podczas eksplozji sugerował miny kapslowe. Mocne, prymitywne, mordercze. Dobrze, że tuman spowił efekty eksplozji. Nikt nie chciałby patrzeć na mięso z człowieka, pomielone razem z dobytkiem.

Lucky

Wade Harris i Max Manderson uniknęli takiego losu. Dopadli do budynku szybciej, skryli się w jego wnętrzu. W środku było kilka osób. Dwójka strażników i paru cywili, którzy w porę dostali się do środka.

- Drzwi! - pisnął jeden z nich. Za późno. Wade już napierał, a we framugę wpychało już się ramię z jakimś nożykiem - skalpelem?

- Wal przez drzwi! WAL! - ktoś ryknął. Strażnicy zaczęli pakować weń kule z przydziałowych pistoletów 9mm. Zawtórował im sztucer Lucky'ego.

To nie był ich szczęśliwy dzień.

Kule przeszły przez drzwi na wylot, ugodziły wariata z medycznym nożykiem. Skonał, ręka upuściła utensylia z brzękiem, osunęła się. Coś huknęło. Obroża zdetonowała się. A zaraz potem pierdolnęło, huknęło, gruchnęło. Drzwi wyleciały z zawiasów, w ich miejscu ziała wybita dziura. Ale kto by tam na to patrzył? Tych w środku zmiotło. Objęła ich sfera płomieni, budowlanego pyłu i odłamków.

Żyli. Dzwoniło im w uszach, kręciło we łbach, bolało wszystko... ale żyli. Leżeli jeden na drugim, przywaleni zmasakrowanymi drzwiami. A drzwi wyglądały i tak lepiej od wszystkich wokół.

I ten dziwny spokój tuż po eksplozji. Jakby świat zrobił sobie w ich pokoju przerwę...

Lucy i Utangisila

Tribal i mechanik byli blisko tych eksplozji. Najpierw kilku tęższych uchodźców wywijających młotami, którzy dosłownie rozerwali się w wybuchach i dziesiątkach cennych kapsli przemienionych w śmiercionośne szrapnele. Potem kolejny, który ścigał... kaprala? I tego drugiego z jego drużyny, Maxa? Na plecach miał "prezent", dziwny, zielonkawy plecaczek. Przestrzelili drzwi, zabili go... a ten i tak wybuchł. Mocno. Materiał High Explosive. Nikt nie miał prawa przeżyć w tym pierwszym pomieszczeniu...

Utang miał bliżej, więc zaczął kosić. Dwa pełne magazynki, cofając się w stronę lazaretu, czy głębi obozu, sam nie widział, nie wiedział. Potem swój jedyny granat. Skosił kilkoro ludzi z jakimiś pałkami, prętami, hakami. Każdemu z nich wybuchała obroża już po śmierci. Zmienił broń, repetując swojego czterotaktowca. Zaczął pakować pierwsze kule do najbliższej, północnej łodzi.

"Lucy" już była obok, zbiegając ile sił w nogach z Overlook po wyjazdowej asfaltówce. Detonacja "plecaka" nie objęła piętra, gdzie była radiostacja. Musiała się tam dostać. Widziała, jak ludzie desperacko pracują przy lazarecie, widziała Utangisilę praktycznie samotnie w zdecydowany... i bezlitosny... sposób powstrzymującego napór "uchodźców" wyłaniający się z gryzącej chmury.

Bitewny chaos i chwilowe rozproszenie uwagi dopadły i ich.

Dosłownie znikąd na Laurę wpadł jakiś świr z kijem umorusanym w jakimś zielonkawym paskudztwie. Zdzielił ją w ramię, a substancja prysnęła jej na twarz. Momentalnie zdębiała, jakby wzięła jakiś narkotyk. Co za świństwo? A gnój już zamierzał się do przyjebania jej z całej siły, z góry, oburącz.

Na Utangisilę zaś zamierzył się ktoś zgoła inny. Jakiś... dzieciak. Miał może dwanaście, trzynaście lat. W rękach dzierżył... zabawkę. Durna myśl mignęła przez umysł dzikusa - widział ją kiedyś na antycznych plakatach. Karabin na wodę marki Super Soaker. Plunęła... ale wcale nie wodą. Struga rozbryzgnęła się na torsie Utanga, momentalnie zaczynając syczeć, dymić i przeżerać się przez pancerz, ubranie, skórę. Kwas. Silnie stężony. A nastolatek już pompował powietrze do kolejnej strugi.

Igła i Sticky

Billy stał nieco dalej, bliżej lazaretu. I miał widok równie "piękny" na całą masakrę jak Utangisila i Laura. Widział, że dziwacznym zrządzeniu losu cały opór tuż za budynkiem HQ stanowili w tej chwili tylko oni dwoje, napadnięci już przez "uchodźców". A z dymu po eksplozjach wyłaniali się kolejni. I z drugiej strony budynku, od strony wody, biegli następni.

Gdzieś na tyłach zaterkotał pistolet maszynowy. Jeden z uchodźców od strony plaży padł i wybuchł. Przepasany był dynamitem. To na chwilę ostudziło zapędy samobójców z tamtej strony. Mógł przez tą chwilę kontynuować ostrzał z czterotaktowca do sylwetek migających w dymie. Do kogo strzelał? Swoich? Cywilów? Napastników?

Jego zdecydowana postawa i krzyki ściągnęły doń trzech ludzi. Rekruta bez hełmu, pancerza, na gołą klatę, w ledwo co ubranych spodniach i butach. W dłoniach ściskał Service Rifle. Drugiego rekruta z bokówką... osmalonego i okrwawionego, jakby wyszedł z Piekła. Ocalał z pierwszej linii oporu. Trzecim był wartownik z lewarem 10mm. Zaczęli strzelać, chyba powstrzymując napór o te kilka sekund...

W tym czasie zaś Natalia dwoiła się i troiła, by zabezpieczyć rannych, zebrać ochotników do transportu, wygonić tych co mogli chodzić o własnych siłach. Ludzie uciekali wgłąb obozu, w stronę baraków, z "dala" od bitwy.

Ale bitwa sama do nich przyszła. Cekaem z północnej łodzi dostrzegł ludzi zwiewających ze szpitala polowego i przeciągnął po nich długą smugą. Sanitariuszka widziała na własne oczy, jak jej podopieczni padają ranni lub zabici, w wykwitach czerwonego koloru. A zaraz potem cekaem przeniósł ogień na namiot. Błyskające, smugowe pociski bez trudu przebijały płótno, niszczyły sprzęty, dziurawiły prycze... i trafiały ludzi. Z krzykiem zatoczyła się, zaplątała w kawałek rozszarpywanego namiotu i padła na bok. I tylko to ją ocaliło. Stelaż puścił, namiot się zawalił, przykrył wciąż pozostających wewnątrz rannych i obłożnych. A kule dalej kosiły.

Barry, Martin i Richard

Podczas gdy na dole trwała krwawa, chaotyczna i rozpaczliwa walka o życie, ci trzej żołnierze pozostający na Overlook, pomyśleli podobnie.

Barry przyczaił się przy wraku ciężarówki na skraju skarpy, korzystając z nich i okolicznych skał jako osłony. Cisnął w dół granatem, a że miał sporo krzepy, to cisnął daleko i całkiem celnie, gdzieś w okolicy mola, gdzie wciąż kłębili się "strzelcy". Huknęło. Odpowiedzią były wrzaski rannych. Potem poszła flara, którą odpalił i rzucił, by dała światło na ocienioną, opanowaną przez nieprzyjaciela plażę. Potem zaczął bić ze swojego czterotaktowca. Tu szło mu już opłakanie, nie kojarzył, by trafił kogokolwiek. A ku niemu już ściągały smugowe kule z cekaemu z południowej łodzi oraz inne pociski. Przyszpiliły go, zmusiły do leżenia plackiem za blachą i kamieniem, podczas gdy wokół wizgały i biły śmiercionośne kawałki ołowiu.

To był doskonały moment dla Martina i Stana Wilsona, którzy zajęli pozycje nieco dalej i zaczęli bić do obsługi tegoż cekaemu. Wilson miał dużo mocniejszy karabin, ale brakowało mu lunety i drżały mu ręce. Po kilku kulach ograniczył się do robienia za spottera. A oko i dłonie MJa pracowały. Pyk z lufy. Klekot czterotaktowca. Brzęk łuski. Wdech, wydech. Pyk. Klekot. Brzęk. Powietrze. Jeden dostał, potem drugi. Ku ich pozycji zaczęły sypać się naboje z samopałów. Kolejni, ofiarni legioniści biegli ku milczącemu Browningowi by objąć uchwyty i wznowić kanonadę.

Wtem przemówił czterotaktowiec Richarda. Pomysł z latarką był niezły. Mocne światło nie oślepiło wrogów z takiej odległości, ale utrudniło odróżnienie konturów na skraju skarpy i pochłaniało mniejsze rozbłyski broni. Na przykład broni Jinxa.

Cekaem i inne automaty zaczęły pruć po omacku, próbując jakoś odpowiedzieć na wznowiony ogień wszystkich czterech strzelców przemykających od pozycji do pozycji... do których dołączali kolejni. Ledwo co ubrani (lub prawie ubrani) rekruci wybiegali z baraków i dołączali do oporu, bijąc z półautomatów 5,56 albo z pistoletów. Wśród nich był też porucznik, z lekko tylko przekrzywionym zielonym beretem oficera.

- Strzelać! Zmieniać pozycję! Zachować spokój! Skupić ogień na łodziach! - wrzeszczał nieco tylko załamującym się głosem, samemu stukając ze swojego repetera.

A załoga bombardierów już dopadała do moździerzy, przygotowywała sprzęt do rozpoczęcia pracy. Vernon zajął się robotą spottera. I wreszcie pierwsze, krótkie huknięcia oznajmiły, że granaty 60mm opuściły strome lufy.

Key i Robin

Ostatni dwaj członkowie Drużyny B na Overlook mieli najmniej roboty w tej chwili. Robin zgarnął kilka pocisków i zaczął nad nimi pracować. Ręce mu drżały od zmęczenia i tego całego rabanu, ale nie mógł sobie pozwolić na pomyłkę. Jako saper pomyłka oznaczała eksplozję, wybuchy pozostałych pocisków, zniszczenie moździerzy, śmierć całej grupy ludzi, przegraną bitwę. Rzeź. Więc robił najszybciej jak mógł... lecz i tak powoli. Ale pewnie.

K-9000 natomiast, jak na razie olany przez pozostałych i pozbawiony możliwości walki na dystans, czekał cierpliwie przy Łaziku, patrząc na jego pracę i obserwując okolicę. Psie zmysły mówiły mu, że coś jest nie tak. Bardziej, aniżeli to, co działo się już teraz. Jakby miało zaraz być jeszcze gorzej. I to tutaj, u nich, na Overlook...

I szybko okazało się, co się święci. Ledwo Key dostrzegł ruch w ciemności, a już rozległ się bojowy okrzyk. Trzy długie smugi płonącej cieczy runęły na różne punkty Overlook. W tym na moździerzowców, którzy mogli w swoim kompletnym zaskoczeniu jedynie dać się podpalić. Zaraz potem na środku obozu huknęły granaty - dwa flashbangi i jeden cylinder z jakimś gryzącym dymem (pewnie gazem łzawiącym). A zaraz za nimi mknęły już tomahawki, oszczepy, noże do rzucania. Pierwsi oszołomieni, duszący się żołnierze padali śmiertelnie ranni. A do nich dopadały już wściekłe, skundlone ni to wilki, ni to psy, hodowane przez Legion do wojny.

Jeden z flashbangów grzmotnął blisko cyberpsa i sapera. Skołowani obrońcy NCR zbierali się z ziemi, kiedy ku nim biegli już dwaj zwiadowcy z Legionu Cezara - jeden na White'a z paskudnie wyglądającą rękawicami, drugi z jeszcze paskudniejszą na Keya.

Wszyscy

Pierwsze trzy granaty moździerzowe spadły na dół. Pierwszy wyrżnął w plażę. Drugi wybił dziurę w molo. Trzeci wpadł do wody obok południowej łodzi. Poprawka. Paręnaście sekund później trzy kolejne padły prosto na górny pokład tejże łodzi, rozrzucając ciała niczym szmaciane lalki. Wtórna eksplozja zdetonowała czarnoprochową armatę (a raczej jej zapas prochu i, ułamek sekundy później, wybuchowe kule), wyrywając w dziobie łodzi potężną dziurę. Niestety, była powyżej poziomu wody.

Pozostałe cekaemy zwróciły ogień ku Overlook. Nie mógł dosięgnąć moździerzy, ale takie natężenie kul (w tym eksplodujących z "daszki") pokosił zagęszczoną grupę strzelców. Pierwsi żołnierze padali na skały, turlali się w dół zbocza albo po prostu do tyłu. Krwawe ochłapy, podziurawione korpusy, pourywane kończyny. Porucznik, dowódca Trzeciego Plutonu, skończył bez głowy. Jak w abstrakcyjnym śnie, zielony beret pofrunął leniwie na wietrze.

Kolejne trzy pociski. Nadbudówka południowej łodzi wykwitła eksplozjami. Cekaem został... uciszony. Zaraz potem zaczęło głośnie hukać. Pękała amunicja, jak śmiercionośny, metaliczny, smugowy popcorn.

Z głębi obozu wylegali gotowi do walki żołnierze NCR, którym kupiono nieco czasu. Service Rifles, Caravan Shotguns i Lever-action Rifles zaczęły przemawiać. Z dwóch baraków zaczęły wysypywać się dziesiątki kul z dwóch lekkich kaemów. Z piętra HQ też zaczęły się sypać kule, w stronę dużej łodzi - i z racji wysokości oraz bliskości, celne.

Może mieli szansę odeprzeć ten atak?

Ale do tego było daleko. Środkowa łódź wystrzeliła dwie salwy pocisków - harpuny, które skutecznie uciszyły ogień z HQ, oraz granaty czy petardy dymne, które omiotły całą plażę wzdłuż i wszerz Cottonwood Cove, spowijając wszystko w gęstych kłębach siwego dymu.

Nikt nic na dole nie widział. Pod tą osłoną "uchodźcy" zdwoili wysiłki, napierając na HQ, lazaret, rejon asfaltówki i głębię obozu.

Dwie pozostałe armaty dziobowe przemówiły, waląc w skarpę. Jedna kula grzmotnęła gdzieś w jej połowie, druga odbiła się jak piłka od przyczepy tira i wpadła na tyły Overlook. Wybuch rozerwał jednego człowieka na kawałki, dwóch obsiał odłamkami.



Sitrep

- Minęły jakieś dwie minuty.
- Jak do tej pory zginęło już ponad dwudziestu żołnierzy NCR z załogi CC, nieznana ilość cywilów/non-combatants oraz porucznik 3rd Platoon.
- Straty po stronie wroga są nieznane (acz na pewno padło około 20 "uchodźców" i zakamuflowanych rekrutów Legionu na dole), acz łódź południowa utraciła większość strzelców oraz całą broń ciężką.
- Utangisila i Laura pozostają w śmiertelnym zagrożeniu i są zaangażowani w walkę.
- W Overlook jest 17 NCR Troopers z Service Rifles (głównie 3 Pluton, oprócz BG) i 3 sierżantów, 6 bombardierów (wraz z ichnim sierżantem). 3 bombardierzy i ich sierżant właśnie smażą się od napalmu z Flamera.
- Na Overlook nacierają siły zwiadowców - dwie contubernia i wataha szkolonych wilków.
- W reszcie obozu jest nieco ponad 30 NCR Troopers z Caravan Shotguns, 20 z Lever-action Rifles (10mm), pięciu sierżantów i dwóch erkaemistów z 5,56mm LMG.
- Sierżanci NCR uzbrojeni są głównie w pistolety maszynowe 10mm.
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.

Ostatnio edytowane przez Micas : 16-12-2018 o 19:04. Powód: Dodatkowy akapit dla Mike'a i Pipboya.
Micas jest offline  
Stary 16-12-2018, 22:26   #47
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
- Za mną! - Billy krzyknął i ruszył drąc się z całych sił.

Liczył, że pozostali zrobią to samo. Musiał narobić jak najwięcej hałasu, żeby odwrócić uwagę dzikusa atakującego tą nową jak-jej-tam i gówniarza, który zamierzał się na Utangisilę. Nie widział dokładnie, ale dwójka z jego oddziału oberwała, trudno powiedzieć jak mocno. Być może mogli poradzić sobie sami... a być może nie.

Dzieciak był bliżej.

- Dwóch na niego! - krzyknął wskazując chłopaka.

Sam skupił się na dorosłym dzikusie. W walce wręcz prawdopodobnie nie miał z nim szans, dlatego po przebiegnięciu kilku metrów przyklęknął, wymierzył w niego i pociągnął za spust. Następnie przeładował, wymierzył ponownie i wystrzelił ostatni nabój w magazynku.

Bez względu na efekt zamierzał od razu przeładować broń, a potem strzelać dalej lub pomóc rannym towarzyszom.
 
Col Frost jest offline  
Stary 16-12-2018, 23:34   #48
 
Stalowy's Avatar
 
Reputacja: 1 Stalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputację
Po tym jak Utang zdecydował się walczyć, nie było już odwrotu. A pierwsze rany tylko dolewały tylko czarnej brei do ognia. Krzyki wywołane przez sanitariusza Billa i jego towarzyszy sprawiły że dzieciak przyspieszył pompowanie lecz szybciej się nie dało, ręka mu się zaczęła ślizgać. To było dość czasu, aby Utang wycelował i wypalił w chłystka ze swojego grzmiącego kija. Łebkiem miotnęło. Wypuścił zabawkę i chwycił się za rękę którą prawie oderwało. Utang nie patrzył na to bo ból który sprawił mu kwas zdołał tylko opanować na tą krótką chwilę strzału. Upuścił karabin i prawie zdarł z siebie obryzgane kwasem ubranie. Dzieciak jeszcze coś charkał zszokowany raną, po chwili jednak dostał kulkę od jednego z żołnierzy Stickiego. A potem kopa od samego Utanga. Dzieciakiem zarzuciło i obróciło w powietrzu... prosto pod nogi jakiegoś legionisty.
Pełnoprawnego bydlaka, który wychynął zza jakiegoś namiotu i już pędził na czarnoskórego zwiadowcę wznosząc do ciosu rękawicę z ostrza przerośniętej modliszki. Kiedy przebiegał obok ciała chłopaka obroża zaskoczyła rozrywając smarkacza na strzępy i rozpryskując w koło kwas. Porażony wybuchem i żrącym płynem legionista wrzasnął przeraźliwie, potknął się i poleciał prosto na kopnięcie z półobrotu Utanga. Napastnikiem rzuciło na bok i padł na ziemię wyżynając przy okazji łbem w jakiś kamień. Utang poprawił nie-człowieka obcasem wojskowego buta w potylicę. Potem zdarł z wroga rękawicę i założył ją na własną dłoń. Znał ten oręż, w jego okolicach też kręciły się modliszki.

Miał zamiar dalej bronić lazaretu, a jego uwagę przykuli ci którzy nie nosili eksplodujących obroży. Wyglądali na wojowników, którzy przybyli tutaj dobrowolnie.
Nie... nie wojownicy... to byli... nie-ludzie.
 
Stalowy jest offline  
Stary 17-12-2018, 03:07   #49
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Robin "Łazik" White - ciekawski łazik



- Dobra! - Robin odpowiedział krótko gadającemu psu koncentrując się na przerabianiu pocisku moździerzowego na bombę. Skończył właśnie pierwszy i zabierał się za kolejny gdy nie wiadomo skąd wylecieli jacyś napastnicy, psy, wilki jakieś, wszystko zaczęło płonąć, wybuchać, ludzie wrzeszczeli, strzelali, umierali i jeszcze ktoś pizgnął cholernie za blisko jakimś granatem czy inną petardą.

- O kurwa... - jęknął nieco oszołomiony saper gdy zorientował się, że tak ze dwóch typków leci prosto na nich. Na niego i na cyberpsa. I byli ledwo o parę kroków od nich! A potem poszło jeszcze szybciej.

Robin miał czas sięgnąć po pistolet. Siłę ognia miał podobną jak sztucer a był zdecydowanie bardziej szybkostrzelny. Strzelał raz, za razem próbując w pośpiechu zalać przeciwnika ołowiem bo w końcu było tylko parę kroków! Czuł jak broń podskakuje mu w dłoni, raz, drugi, trzeci, kolejny, i znowu... Pistolet wypluwał szybko kolejne pociski i trafiał! Ale facet z jakimiś ostrzami w ręku chociaż trafiony raz i drugi i kolejny, chociaż sie zachwiał, chociaż kolejne strzały nim rzuciły to jednak nadal biegł. I wpadł z impetem w szeregowego White'a! Obaj upadli na ziemię i White musiał przyznać, że się bał. Naprawdę się bał. O to, że ten drugi go zabije. Naprawdę go zabije!

Upadając jednak zdążył sięgnąć po nóż. Zdążył złapać nadgarstek tamtego zanim zadał cios. Podobnie tamten złapał jego nadgarstek zanim Robin zdążył go dźgnąć. Siłowali się w klasycznej, nożowniczej pozycji i Robin widział zakrwawioną i zaślinioną twarz tego drugiego. Charczał śliną i krwią zraniony moment wcześniej 10 mm ołowiem ale nie odpuszczał.

Szeregowiec trzasnął go głową w twarz. Przeciwnikiem zachwiało na tyle aby dał się trzasnąć jeszcze raz. Jeszcze szarpnięcie i udało mu się zwalić przeciwnika z siebie. Kopnął go ale przez to wypuścił gdzieś nóż. Dojrzał go jaśniejszy kształt ostrza leżącego na piachu i rzucił się w jego stronę. Wtedy napastnik skoczył na plecy szeregowca wbijając w niego te swoje potrójne ostrze. White krzyknął z zaskoczenia, strachu i bólu. Sieknął go łokciem przypadkowo trafiając w twarz przeciwnika. Skorzystał z zaskoczenia i obrócił się wokół własnej osi. Przez moment walczyli leżąc na jednym boku walcząc o lepszą pozycję szalenczo próbując się złapać za ramiona i skopać z siebie tego drugiego. Napastnik trafił pięścią w twarz Robina, Robinowi odrzuciło to głowę do tyłu ale dzięki temu wpadł mu w oko jakiś kamień. Bez zastanowienia złapał go i trzasnął nim w głowę legionisty. Legionista na chwilę zamarł. Robin trzasnąl go jeszcze raz. I jeszcze raz. Tamten zwiotczał ale dawał jeszcze znaki życia. Wtedy Robin skorzystał z okazji i złapał z przydziałowy nóż po czym wbił go w pierś tego drugiego. I na wszelki wypadek jeszcze raz. A potem naprał obydwoma dłońmi by mieć pewność, że ma już go z głowy. Wyszarpał nóż, namierzył swój pistolet i rozejrzał się by zorientować się w sytuacji.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 17-12-2018, 11:43   #50
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Key przywarował jeżąc sierść na karku i warcząc. Nie chciał tracić przewagi zaskoczenia. Napastnik uderzał krótkimi ciosami nie rozciągajac pozycji. Key odskakiwał z boku na bok. Raz czy drugi dziwaczna rękawica musnęła go. Raz prawie złapał zębami, ale te obsunęły się po metalowej osłonie rękawicy. Nie było dobrze, jeśli go capnie tymi zębami to wystarczy, że poczeka, aż psy skończą z resztą żołnierzy. W zasadzie wystarczy, że poczeka na swoje psy, a Key będzie ugotowany. Pozostało tylko jedno...
- Uważaj, za tobą - powiedział do napastnika. Ten odruchowo zerknął i ten moment wykorzystał key. Doskoczył i złapał zębami tuż przy łokciu. Facet był silny, ale cyberpies nie miał zamiaru siłować się z nim. Dogido czerpało pełnymi garściami z doświadczeń innych gatunków. Przeturlał się niczym krokodyl trzymający w paszczy ofiarę, mięśnie i ścięgna rwały się skręcane i cięte zębami Keya. Legionista z krzykiem upadł na kolano, Key puścił jego ramię i doskoczył do twarzy łapiąc za żuchwę. Wciąż trzymając wskoczył wszystkimi czterema nogami na jego pierś i odbił się jakby miał zamiar skoczyć. I skoczył, w szkarłatnej fontannie tryskającej z rozerwanych tętnic.
 
Mike jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:17.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172