-
Nie wiem, gdzie jest Sabiha. Ostatni raz ją widziałem, jak wraz ze strażnikami goniła mnie po korytarzach pałacu Jajira – odparł Osama, ale widząc wyraz niezadowolenia na twarzy Torstiga i groźny ruch topora, zastanowił się ponownie, co też Relhad miał na myśli. –
Klejnot? – ryknął śmiechem. –
Wy jesteście tu po to, żeby zdobyć Klejnot Amurdinha? Niepotrzebnie się fatygowaliście, a moi kompani zginęli na próżno. Nie mam klejnotu. Zresztą Jajir też nie i nigdy nie był jego posiadaczem! – ostatnie słowa usłyszała też Kibria, która właśnie odzyskiwała świadomość.
Człekokształtne istoty nie atakowały, obserwowały ukryte w mroku między drzewami. Cedmon wypatrzył Ramiego, ale ilość krwi jaka pokrywała ciało, nie rokowała zbyt dobrze. Rusanamani nie ruszał się, ani nie odpowiadał na wołanie. A Ianus miał rację – wchodzenie między drzewa było zbyt niebezpieczne.
-
My nie zostać – od wejścia do jaskini odezwała się Enki. –
Uciekać teraz, jak oni bać się. My mieć jedna szansa!
-
Nie sądzę, aby Jusuf kiedykolwiek się tutaj zapuścił. Po cóż miał zwiedzać dzicz? – perorował Saddi. –
Wyście wymyślili podróż tymi bezdrożami, kiedy można było jechać naokoło lub wprost do Sabol, razem z kupcami. Teraz macie za swoje. Całe szczęście, że mogę dysponować mocą, bo już byście byli tylko przetrawionymi resztkami w żołądkach tych prymitywnych istot. Ona ma rację, legionisto. Nic tu po nas. Czas nagli.