Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-12-2018, 01:24   #63
Loucipher
Konto usunięte
 
Reputacja: 1 Loucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputację
Cottonwood Cove Overlook.

Z + 3 minuty.

Znajoma, szorstka twardość karabinu opartego o bark i zimny dotyk snajperskiej lunety na policzku przywróciły Lucasowi spokój i przytomność myślenia, przytępioną przez dotkliwy ból pogryzionego przedramienia. Znów miał poczucie, że kontroluje sytuację, pole bitwy, które zamieniło się w chaos, znów było jego domem.

Wdech.
Nitki celownika znieruchomiały, skrzyżowane na piersi legionisty biegnącego wprost na skulonego po rzucie granatem Vernona.
Płynne ściągniecie spustu. Huk wystrzału. Znajome pchnięcie kolby karabinu opartej o bark.
Wydech.
Prawa ręka ze spustu powędrowała do zamka, gdy oczy jeszcze śledziły przez lunetę trafionego przeciwnika, który z wyrazem bólu i zaskoczenia padł z rozkrzyżowanymi rękami.
Klik-klik czterotaktowego zamka. Brzęk wyrzuconej łuski, krótkie mignięcie mosiężnego cylindra, który wirując poleciał w ciemność. Klik-klik. Kolejny nabój w lufie.
Nitki celownika zatańczyły, szukając kolejnego celu. Zatrzymały się na kolejnym, umazanym krwią dzikusie w pancerzu Legionu, który szedł w stronę cyberpsa, szamoczącego się właśnie w zwarciu z kolejnym kudłatym kundlem.
Wdech. Sylwetka przeciwnika wypełniła celownik. Ściągnięcie spustu. Huk wystrzału. Włócznia o poszarpanym grocie wyleciała w powietrze, rzucona ostatnim, nieskoordynowanym ruchem ręki śmiertelnie rannego wroga.
Wydech. Kolejne kliknięcia zamka, kolejna łuska, kolejny nabój. Tu nie budowa, tu musi być czas załadować. Tu Pan Bóg kul nie nosi.

Uszu Martina dobiegł głośny huk z prawej, głośniejszy i donośniejszy niż dźwięk jego sztucera. Strzelec odwrócił na chwilę głowę w tamtym kierunku. To Wilson... i jego potężny karabin. Huk niósł się daleko, równie daleko jak strzały... a te były równie mordercze, jak ostrzał prowadzony przez MJa. Na oczach Martina kolejny legionista z miotaczem ognia zmienił się w ognistą kulę, gdy jego zbiornik z paliwem, trafiony silną, wojskową kulą, pękł jak nadmuchany balon. Chwilę później ostatni z podpalaczy Legionu również zamienił się w fajerwerk, schodząc z tego świata wśród opętańczych, rozdzierających uszy wrzasków.

Zimna satysfakcja ogrzała Martina lepiej, niż fajerwerki, w jakie zmienili się legioniści. Get some!, pomyślał.

Nagle Wilson zachwiał się, opuścił karabin i ukląkł, trzymając się za nogę. Oberwał. Martin widział wyraźnie krew plamiącą nogawkę munduru, rozlewającą się ciemną, nieregularną plamą. Zwrócił niespokojne spojrzenie w kierunku odległego skraju urwiska, zza którego wybiegli legioniści. W oddali, oświetlona migotliwym światłem pochodni, majaczyła sylwetka drobnego legionisty uzbrojonego w podobny karabin, jaki miał Wilson... może nawet taki sam. Huk w każdym razie robiła podobny... i podobnie celnie strzelała. Drugi pocisk wzbił tuż przy nodze Wilsona spory gejzer pyłu, dając świadectwo siły rażenia pocisku. Trzeci bezlitośnie wbił się w trzewia żołnierza NCR. Młody szeregowiec zawył z bólu, złożył się w sobie, jak początkujący bokser trafiony prawym prostym legendarnego niegdyś Masticatora i wyrżnął jak długi w pył płaskowyżu, wypuszczając broń z rąk.

Kurwa mać! pomyślał Lucas. Wilson, kurwa, trzymaj się, tylko się kurwa trzymaj!

Karabin MJa już myszkował po horyzoncie, starając się uchwycić w nitki celownika skuloną sylwetkę wrogiego strzelca. Jeśli MJ pozwoli mu strzelać, za chwilę kolejni członkowie Drużyny B będą leżeć na ziemi podziurawieni kulami z tej groźnej broni. Tamten facet miał dobry, donośny karabin... ale MJ miał lunetę.
Wdech.
Nitki celownika wyznaczyły środek twarzy wrogiego strzelca na miejsce spotkania z pociskiem.
Huk wystrzału. Kopnięcie kolby karabinu.
...
Głowa strzelca Legionu odskoczyła do tyłu jak kopnięta piłka, bryzgając krwią z roztrzaskanej twarzy. Karabin wypadł z drętwiejących rąk, gdy tamten zwalił się na ziemię jak worek ziemniaków.

Lekki, zimny uśmiech przemknął po twarzy szeregowego Lucasa.
Za Wilsona, gnoju.

Wojna nie pozwoliła szeregowemu Lucasowi cieszyć się tym zwycięstwem zbyt długo. Nie wiadomo skąd zaszarżował na niego kolejny z tych popieprzonych typów z włóczniami. Gdy Martin go zobaczył, nie było już czasu prawidłowo wycelować.

W ułamku sekundy szeregowy opuścił karabin na szelki i wyszarpnął z kabury przybocznego N80. Może nie poświęcał mu na co dzień tyle uwagi, co sztucerowi, ale broń była porządnie wyczyszczona, naoliwiona i sprawdzona. Martin był pewien, że nie zawiedzie.
Nie zawiodła.
Cztery pociski kalibru 10mm w równych odstępach opuściły lufę, mknąc na spotkanie z nacierającym dzikusem. Wszystkie trafiły, wyrywając mu w piersiach równiutki rząd postrzępionych dziur. Tamten biegł jeszcze chwilę, jakby nie docierało do niego to, co się stało. A potem po prostu poturlał się na ziemię i znieruchomiał na niej jak kupa szmat wysypana z przewróconego kosza na bieliznę.

Martin schował pistolet i znów ujął w dłonie swój wierny sztucer. Rozejrzał się wkoło. Niedobitki zwiadowców Legionu właśnie ginęły od zmasowanego ognia ocalałych na płaskowyżu żołnierzy i przez chwilę wydawało się, że sytuacja na Overlooku jest opanowana.

Wydawało się.

Z + 4 minuty.


Lucas akurat obracał się, by sprawdzić, co z Wilsonem, gdy świat przed nim eksplodował oślepiającą feerią odcieni bieli, żółci i wściekłego pomarańczu, a potem wyrżnął go w twarz i w piersi gwałtownie sztywniejącym od fali uderzeniowej powietrzem, wyrywając szeregowego z ziemi, na której stał, i wysyłając eliptycznym łukiem na plecy dobre dwa kroki dalej.
Coś wybuchło. Mocno. W blasku eksplozji MJ ujrzał, jak ludzie, psy, ziemia, kamienie i jakieś nieokreślone szczątki czegoś, czego nawet nie umiał odróżnić, rozlatują się na wszystkie strony jak stado szczurów, w które ktoś wrzucił kota.
Na chwilę zrobiło się wokół przerażająco cicho. A może tylko tak wydawało się szeregowemu, którego uszy rejestrowały tylko mieszaninę jednostajnego szumu i wysokiego, przenikliwego pisku. Jakby włożył głowę do beczki z wodą.

Martin wstał i potrząsnął głową. Wzrok wracał do normy, słuch chyba też. Szum ustępował trzaskom płomieni, hukom wystrzałów, wrzaskom rannych. Ktoś głośno wołał o sanitariusza, ktoś - znacznie ciszej - rzęził jednostajnie, widocznie schodząc już z tego świata.

Ja pierdolę..., przeszło mu przez myśl. Gdzie jest Wilson? Gdzie Key? Gdzie Jinx? Gdzie reszta?
Nikogo nie widział.

Obrócił głowę w drugą stronę. Patrzył teraz na dół, gdzie krwawa jatka najwyraźniej osiągnęła apogeum. Teren poniżej płaskowyżu był jednym wielkim oceanem dymu, ognia, wrzasków, huku wystrzałów i rozbłysków eksplozji, które pojedynczo i grupami rozkwitały w kotłującym się chaosie.

Kolejny potężny huk eksplozji niemal zdmuchnął szeregowego z klifu. Fala uderzeniowa uderzyła w spowijający nabrzeże gęsty obłok dymu, który zawirował jak chmura dymu z papierosa pod dmuchnięciem palacza. Dym rozwiał się, ukazując Martinowi płonącą od dziobu po rufę jedną z łodzi, która szybko zanurzała się w wodzie.

O tak! pomyślał szeregowy, znów uśmiechając się zimnym uśmiechem. Smażcie się, skurwiele!

Blask ognia oświetlił stojącą obok największą z łodzi, na której dziobie wciąż stał ten potworny, strzelający wybuchową amunicją wielkokalibrowy karabin maszynowy. Wokół niego znów kręcili się legioniści, a broń nadal łomotała, wysyłając kolejne strugi amunicji w sam środek kłębiącego się na dole piekła.

Martin instynktownie podrzucił broń do oka, wycelował w siedzącego za karabinem legionistę i nacisnął spust. Jednak tym razem zbyt mocno szarpnął spustem i pocisk, zamiast trafić w szyję legionisty, zrykoszetował od napierśnika i trafił w coś za plecami draba z Legionu. Z tej odległości Martin nie widział, w co trafił, więc nie mógł wiedzieć, że jego pocisk odciął fragment płonącej pochodni zatkniętej na nadbudówce łódki, i że ten fragment poleciał do otwartej skrzynki z nabojami stojącej tuż za celowniczym. Widział za to wyraźnie, co zdarzyło się za chwilę.
Zapewne z braku właściwego oleju rusznikarskiego, ułatwiającego przechodzenie przez komorę nabojową cekaemu i ograniczającego zacięcia, naboje w skrzynce wysmarowano mieszaniną smaru maszynowego i oleju do generatora. Płonące szmaty, które wpadły do skrzyni, sprawiły, że mieszanina zajęła się ogniem.
Kilkanaście sekund później seria eksplozji rozerwała skrzynię na kawałki, a wizgające wokół pociski pocięły stojących przy cekaemie ludzi, strącając ich do wody jak kręgle. Któryś z pocisków trafił w komorę zamkową cekaemu dokładnie w chwili, gdy iglica cekaemu uderzyła w spłonkę naboju w komorze. Cekaem rozerwał się na kawałki, zdmuchując z pokładu tych, którzy jeszcze jakimś cudem stali w jego pobliżu.

Twarz MJa wykrzywiła się w szerokim uśmiechu. Nareszcie!

Moment później uśmiech ustąpił miejsca kompletnemu osłupieniu. Ziemia poniżej Martina zagotowała się jak wywar z bramina. I to dosłownie.
Huk wielu następujących po sobie eksplozji zlał się w jeden, nieopisany łomot. Strzelec stał i patrzył, jak łańcuch eksplozji metodycznie pustoszy obszar pod nim. Powietrze wypełnił obrzydliwy, mdlący smród, mieszanina zapachu prochu, kurzu, krwi i spalonego ludzkiego ciała. Szeregowy Lucas schylił głowę, gdy coś poleciało w jego kierunku, walcząc ze sobą, by znękany wstrząsami i rozdygotany od nadmiaru adrenaliny żołądek nie przewrócił się na lewą stronę i nie zrzucił resztek ostatniej, ledwo strawnej kolacji wprost na buty żołnierza.

Pod jego stopami uchodźcy z Bullhead City, zamienieni w żywe granaty, ginęli w hekatombie łańcuchowej eksplozji. A wraz z nimi ginął każdy, kto miał nieszczęście znaleźć się zbyt blisko.

Martin z obrzydzeniem odwrócił głowę od rozgrywającej się poniżej rzezi. To już nie była wojna. To było bezprzykładne, bezmyślne i bezlitosne ludobójstwo na masową skalę. Jeśli Legion Cezara był zdolny do takich potworności, to MJ nie miał wątpliwości, że należy równie bezlitośnie zlikwidować każdego legionistę, jakiego spotka.

I w tym właśnie momencie los, jakby słyszał myśli szeregowego Lucasa, dał mu kolejną szansę na spełnienie tego krwawego życzenia.

Z + 5 minut.

Nieliczne wciąż płonące pochodnie wciąż oświetlały zlane krwią i usłane porozrywanymi trupami pobojowisko, w jakie zmieniła się większość dolnego obozu. Martin walczył z narastającymi mdłościami oglądając spustoszenie, jakiego dokonały eksplodujące ładunki niesione przez skazanych na śmierć nieszczęśników. Wypatrując żywych, Martin z ulgą zauważył, że większość drużyny B nadal żyje i walczy. Słyszał niedźwiedzie ryki Taylora, widział błyskające ostrze tego Chińca... chyba nazywał się Lee... widział kulistą szopę włosów Utanga tnącego nielicznych ocalałych legionistów na plasterki nie grubsze niż średnio wysmażone steki z bramina... i słyszał miarowe łomotanie automatycznego karabinu kaprala Harrisa, który, umazany od stóp do głów na czarno, stał w drzwiach prowadzących do resztek murowanego cekhauzu i pruł do każdej sylwetki w mundurze Legionu, jaką był w stanie zobaczyć. Widział innych żołnierzy prących naprzód przez morze krwi i szczątków, ich lufy błyskające ogniem.

Właśnie wtedy Martin znów stracił piekło dolnego obozu z oczu, gdy wystrzelone przez legionistów z pokładu ostatniej łodzi granaty dymne zatoczyły paraboliczne łuki, by wpaść między zwały trupów i rzygnąć chmurami gęstego, gryzącego dymu.

Ktoś na dole zaczął krzyczeć coś o gazie. Ktoś zacharczał. Ktoś się zakrztusił.

Duszę szeregowego przeszyła mieszanina strachu, beznadziei i bezsilnej wściekłości.

Co jeszcze te skurwiele na nas rzucą?

Chwilę później odpowiedział mu kolejny okrzyk bojowy. Z upiornym wyciem na ustach, zza tej samej grani, zza której wcześniej wyskoczyli zwiadowcy, wypadło kilkunastu rosłych drabów w ciemnych zbrojach Legionu. Każdy z nich dzierżył w dłoniach karabin ładowany dźwignią, a u boku miał krótkie, ale paskudnie wyglądające ostrze. Prowadził ich rosły mężczyzna w goglach nałożonych na czarną, okoloną frędzlami maskę z ciemnego materiału naciągniętą na twarz.

No nie. Tylko nie to!

Karabiny legionistów huknęły, wypełniając szeregi żołnierzy NCR rannymi i zabitymi. Huknęły i warknęły w odpowiedzi nieliczne już karabiny i peemy pozostałych przy życiu obrońców plaskowyżu. Kilku legionistów zaryło twarzami w piach lub stoczyło się po pochyłościach, wypuszczając broń. Ale to nie powstrzymało pozostałych.

Martin uniósł karabin, celując w prowadzącego legionistów wojownika w masce z frędzlami. To musi być oficer, pomyślał. Jeśli zabiję oficera, może oni odpuszczą... zatrzymają się. Albo uciekną.

Chyba sam w to nie wierzysz, koleś, zgromił się w duchu.

Ciemny materiał maski zbyt dobrze maskował twarz, a facet po tamtej stronie lunety miotał się jak laleczka w teatrzyku kukiełkowym. Martin nie był w stanie ześrodkować celownika. Sfrustrowany przeniósł punkt celowania nieco niżej, w okolice szyi. Może tak się uda. Zgrał celownik, wstrzymał oddech, nacisnął spust.

Tamten złapał się za piersi. Dostał. Ale coś nie było tak, jak trzeba. Martin widział, że zamiast rozłożyć ręce i paść jak długi, co zwykle sygnalizowało śmiertelne obrażenia, facet skulił się i zaczął wycofywać, przyciskając ręce do pancerza. Kilku znajdujących się najbliżej legionistów zawróciło, by pomóc swojemu dowódcy.

Psiakrew, zaklął w duchu Martin. Tylko go raniłem. Cóż, może to wystarczy.

Ziemia wokół Martina zakotłowała się, gdy legioniści odpowiedzieli ogniem, próbując zdjąć tego, który ranił ich dowódcę. Z tej odległości skulony strzelec stanowił niełatwy cel, więc żadna kula go nie trafiła, ale Martin wiedział, że jeśli się nie wycofa, jego szczęście się skończy. Tak jak Wilsona.

Jezus, Maria... Wilson!

Lucas wystartował jak z procy w kierunku miejsca, gdzie, jak pamiętał, leżał jego postrzelony kolega. Wilson nadal tam był. Leżał na plecach, trzymając się obiema rękami za zakrwawiony brzuch. Bladą twarz szeregowego oświetlały płomienie dopalające resztki stanowiska moździerzy.

Martin pochylił się nad nim.

- Stan! - krzyknął. - Żyjesz?

Odpowiedział mu słaby jęk. Martin poczuł ulgę. Jednak żyje.

- Zabieram cię stąd, kolego. - wysapał. - Tylko mi się tu kurwa nie przekręć, zrozumiano?

Przewiesiwszy sobie oba karabiny - swój i Wilsona - na szelkach przez piersi, podkurczył nogi leżącego kolegi, po czym chwycił Wilsona za prawą rękę i zdecydowanym szarpnięciem poderwał go z ziemi i zarzucił sobie na plecy. Wilson jęknął, gdy jego brzuch spoczął na barku Martina.

- Nie marudź - sarknął Martin. A potem, przytrzymując Wilsona za ramię i próbując złapać równowagę, potruchtał pod górę. Nogi paliły go, jakby szedł po ogniu. Każdy mięsień buntował się przeciwko dodatkowemu obciążeniu, płuca pracowały jak miechy, krew łomotała w żyłach, a pot zalewał oczy. Ale Martin biegł... a właściwie wlókł się pod górę. Teraz już wiedział, dlaczego sierżanci w Barstow kazali im biegać po kilka godzin w upale z workami z ziemią na plecach. Miał tylko nadzieję, że znajdzie sanitariusza na tyle szybko, by Wilson się nie wykrwawił.
 
Loucipher jest offline