|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
21-12-2018, 23:15 | #61 |
Reputacja: 1 | Key i wilczur po zderzeniu potoczyli się po ziemi, gryząc i starając się przytrzymać łapami. W końcu stanęli na nogach jeżąc sierść na karkach. Nie było czasu na zabawy. Włócznik szybko się zbliżał. Key skoczył na wilczura, ten także ruszył z warkotem. Ale Key nie zamierzał gryźć. Schylił łeb i rąbnął pancerną częścią w pierś skaczącego psa. Był cięższy niż na to wskazywały jego gabaryty, krzem i metal dawały swoje. Wilczur trafiony niczym taranem zatoczył się, cyberpies chwycił go za przednią łapę i szarpnął powalając. Przydeptał leżącego psa obiema przednimi łapami i ponownie szarpnął. Fontanna krwi przesłoniła na chwile widok. Na tyle by cios włócznią rozorał grzbiet Keya. Cyberpies aż przysiadł, a potem przeturlał unikając drugiego ciosu. Odbiegł kilka kroków i zwróciwszy prawie w miejscu zaszarżował. Włócznik czekał na odpowiedni moment, gdy ten nadszedł pchnął pewny swego. Tyle, że Key ani myślał grać fair. W ostatniej chwili “zgubił” krok, padł i szorując brzuchem po ziemi prześlizgnął się pod ciosem. Dojechał aż do nogi włócznika, tam zerwawszy się na nogi złapał za kostkę i naparł barkiem wykorzystując resztki pędu jaki uzyskał z rozbiegu. Wystarczyło, legionista wywalił się. Wciąż próbował walczyć, zasłaniał się drzewcem włóczni wpychając ją w zęby Keya. Ten pozwolił na to, a potem przesunął błyskawicznie zęby po drzewcu rozrywając dłoń, sekundy później stało się to co wydawało się niemożliwe. Był jeszcze bardziej uwalany krwią. W końcu na placu trochę się oczyściło. W sensie metaforycznym rzecz jasna, bo w sensie dosłownym wszędzie walała się niesamowita ilość świeżego mięsa. Fakt, niektóre było nadpalone, ale nikt nie byłby chyba aż tak drobiazgowy by się tym przejmować. - Chyba z tą bombą co ją robisz to lekko nieaktualne, co? - zagadnął kompana z oddziału. Zanim White odpowiedział moździerze zaczęły znowu walić. Nagle, ktoś krzyknął ostrzegawczo. Rozległy się strzały. Key był na wpół odwrócony, gdy ostatni pies wskoczył na jednego z żołnierzy, a potem znikł w eksplozji.Key przypadł do ziemi, bo tylko tyle mógł zdobyć, ale i tak nie uniknął podmuchu. Wielka siła poderwała go w powietrze, obróciło go i po krótkotrwałych urokach stanu nieważkości, grawitacja upomniała się o niego. Stęknął i potoczył się po ziemi. Zerwał się na nogi i zaraz wywalił zarywając pyskiem w piach. Drugi raz wstał ostrożniej, potrząsając łbem. Zdołał utrzymać pion, ale wizja nie wróciła. - Kurwa mać - skomentował, drugie oko śnieżyło Doktor McTaget będzie miał robotę. Rozejrzał się wokoło. - White, ujebało ci łapę! Z mroku rozległy się bojowy wrzask legionistów. Key złapał za mundur White’a i zaczął go ciągnąć. - Wstawaj, zwijamy się. I uciskaj łapę! |
22-12-2018, 00:07 | #62 |
Reputacja: 1 | „O mały włos, a straciłbym klejnoty” – pomyślał Jinx patrząc na drzewce dzidy sterczące spomiędzy jego nóg. Nie miał czasu na kontemplację swojego szczęścia, gdyż musiał uporać się z dwoma przeciwnikami jednocześnie – legionistą z dzidą i szarżującym wilkiem. Bestia zbliżała się błyskawicznie. Vernon ocenił swoje szanse w zapasach ‘ręce kontra zęby’, ale te nie były optymistyczne. Błyskawicznie zdecydował się na ryzykowny fortel. Stał bez ruchu i wyczekał aż wilk wyskoczy w powietrze aby spaść na ofiarę całym ciężarem ciała i przygnieść do ziemi samym impetem. Jinx nie drgnął nawet o cal widząc szarżującą bestię, skorzystał ze swojego błyskawicznego refleksu i rzucił się na ziemię dopiero, gdy zwierzę wyskoczyło i nie mogło zmienić kierunku lotu. Wilk miękko wylądował na czterech łapach i odwrócił się do Vernona. Ten jednak był już w pozycji do strzału. Nacisnął kilka razy spust, pociski wbiły się w miękki bok zwierzęcia, które zawyło z bólu i przewróciło się na ziemię, dziko kłapiąc zębami. Nie było martwe, jednak z takimi ranami nie miało szans przeżyć doby. Jinx odturlał się na bok – w samą porę, bo kolejna dzida wbiła się w miejsce, w którym leżał. Podniósł się do siadu i wypalił do legionisty, trafiając go w krocze. Wycie z bólu połączyło się w makabrycznym unisono z wyciem umierającego wilka. Vernon miał ich dobić, gdy zauważył nowe zagrożenie – wilka niosącego ładunek wybuchowy. Zmierzał wprost na stanowisko moździerzy. -Zastrzelcie go! – krzyknął do innych żołnierzy, sam próbując trafić bestię z pistoletu. Niestety, chybił. Eksplozja zbiła go z nóg i przeciągnęła po żwirowym parkingu. Pistolet wypadł mu z ręki, chwycił za karabin. Mniej przydatny w zwarciu, ale miał większą moc. Jinx spokojnie wyszukał w czeredzie wrogów wiwatującego legionistę z detonatorem w ręku i wziął go na cel. Pierwsza kula odbiła się od naramiennika, druga minęła go o włos. Trzecia sięgnęła celu i trafiła go w krtań. Padł na ziemię, dusząc się własną krwią. Vernon podniósł pistolet i przeładował. Zbliżali się kolejni przeciwnicy – lepiej wyposażeni i wyszkoleni. Jinx zaczął przesuwać się w lewą stronę, usiłując znaleźć dogodne miejsce do ostrzału z flanki. W pogotowiu miał zdobyczną dzidę – mogła się lepiej sprawdzić w walce wręcz, niż krótki nóż. |
22-12-2018, 01:24 | #63 |
Konto usunięte Reputacja: 1 |
|
22-12-2018, 01:34 | #64 |
Reputacja: 1 | Bam..bam..bam strzelał Barry z pistoletu, aż tu nagle dzida leci (na szczęście tylko go drasnęło bo głupi to zawsze ma szczęście). Spostrzegł wtedy, że szarżuje na niego dzikus z groźną dzidą, a jeśli mało tego to legionowy kundel flankuje go, chcąc dorwać się do gardła i świeżutkiej krwi. -Najpierw dzikus- mówił instynkt. Tak więc Barry mierzy, naciska na spust, a tu głośny trzask koniec amunicji. Niewiele myśląc rzucił swą broń w kierunku napastnika. Pudło, ale oponent musiał się uchylić i dać Barremu trochę czasu na działanie. Niestety pies nie miał problemów i zbliżał się nieubłaganie. Szybko szukał Barry noża w końcu jest i rzut. Kundel już wtedy leciał w kierunku gardła Barrego po pięknym skoku. Na drodze miał jednak ostrze, które w opłakanym dla siebie skutku połknął w locie. Choć psina martwa jej truchło leciało dalej i powaliło Barrego na plecy siłą swego pędu. Barry leżał na plecach, zdezorientowany i kręciło mu się z lekka w głowie. Dobrze że instynkt i szkolenie zrobiło swoje. W ostatniej chwili pochwycił drzewiec włóczni, którą stojący obok dzikus chciał go dobić. Siłowali się, lecz nieubłaganie ostrze zbliżało się do Barrego. Tak zbliżała się śmierć. Nagle jednak wielkie BOOOOOM rozległo się po okolicy. Zmiotło ono legionistę z nóg. Barry za to przejechał się trochę po ziemi. Zatrzymał się w końcu na swym wrogu. Obydwaj zaczęli podnosić się oszołomieni po eksplozji. Szkolenie,a może raczej wrodzony instynkt i odruchy były jednak po stronie Barrego. Pierwszy rzucił się na wroga, a po krótkiej szamotaninie założył trochę krzywy ale skuteczny chwyt zapaśniczy i zaczął kręcić aż ukręcił dzikusowi łeb. Wraz z końcem walki adrenalina opadła, a Barry ujrzał siebie. Swoje ręce we krwi.. nie cały w niej był. Eksplozja sprawiła że przejechał się po krwi i resztkach nieszczęśników, którzy zginęli od ostrzału z łodzi. Szamotanina z zwiadowcą legionu dopełniła dzieła. Wyglądał jakby dosłownie sie wykąpał w posoce. Uświadomił sobie wtedy, że werbownik kłamał. Nie został bohaterem. Nikomu nie pomógł. Chwały nie ma, za to jest bród, krew i cierpienie, a on sam wygląda jak żywy trup. Tak by trwał zagubiony w beznadziei, ale usłyszał że kolejni wrogowie nadchodzą, a z nimi wróciła adrenalina,a instynkt znów zdominował Barrego. Przyczaił się, chwycił do prawej ręki punch daggera, a do lewej nóż do rzucania i tak leżał czekając na wroga, by zerwać się do ataku, jeśli jakiś cezarski sługus się do niego zbliży, no chyba że będzie rozkaz by coś innego zrobić. W wojsku rozkaz to rzecz święta. Dobry żołnierz zawsze wykonuje je w 100 procentach, a Barry to dobry żołnierz. Ostatnio edytowane przez Lynx Lynx : 22-12-2018 o 01:57. |
22-12-2018, 10:54 | #65 |
Reputacja: 1 |
__________________ Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est Ostatnio edytowane przez Asmodian : 23-12-2018 o 13:34. |
22-12-2018, 19:13 | #66 |
Reputacja: 1 |
__________________ Coca-Cola, sometimes WAR |
22-12-2018, 21:40 | #67 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Robin "Łazik" White - ciekawski łazik White musiał przyznać, że nigdy nie był w takiej sytuacji. Tyle się działo! Tyle strasznego. Wszędzie ktoś strzelał, ktoś wrzeszczał, ktoś umierał, ktoś obrywał... Ledwo zdołał zadźgać tego cholernego kundla i wydawało mu się, że wykaraskał się z problemów a jeden i drugi rzut oka na nocne pole walki uświadomiły mu, że w tym całym bajzlu niewiele to zmienia. Widział, że Key też uporał się ze swoim czworonogiem. Gdzieś nieco dalej dalej toczyły się inne pojedynki. - No. Chyba trochę. - przyznał cyberpsu rację z jego oceną sytuacji. Zdążył przerobić jeden pocisk na improwizowaną bombę. A na dalej coś się nie zanosiło by miał okazję popracować w najbliższyh minutach. Wziął więc pistolet i zaczął strzelać w najbliżej widocznych przeciwników aby jakoś wspomóc innych znanych i nieznanych kompanów. Wszystko się się skończyło wraz z grzmotnięciem światła i ciemności. Robin podniósł głowę rozglądając się dookoła. Był cały. Szumiało mu w głowie. Coś było nie tak. Odepchnął się od ziemi aby się podnieść na nogi i znaleźć lepszą kryjówkę. Ale ujrzał własną dłoń a z lewej ujrzał tylko jakiś dziwny kikut. Leciało z niego coś ciemnego co spadało na kurz i piach. ~ Co jest kurwa? ~ spojrzał w zaskoczeniu na ten... no cóż... kikut... urwało mu łapę... kurwa urwało mu łapę... urwało mu pieprzoną łapę! - Jebańce urwali mi łapę... - patrzył z niedowierzaniem na własny kikut. Kay go złapał zębami i zaczął szarpać gdzieś dalej. Najpierw poddał się temu biernie dając się wlec. Ale w końcu ochłonął na tyle aby przewrócić się na brzuch, na czworaka i trzymając za urwany kikut odbiegł gdzieś dalej. Tam upadł za jakimś głazem i starał się założyć opaskę czy inny opatrunek. Ale samymi zębami i drugą ręką było nie takie proste. Zdawał sobie sprawę, że musi to zrobić od razu bo inaczej będzie źle.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
22-12-2018, 23:56 | #68 |
Reputacja: 1 | Pośród wystrzałów, krzyków, ujadań, zawodzeń, pisków, odgłosów umierania, trzasków ognia, eksplozji i innych odgłosów toczącej się bitwy dało się słyszeć Ululacje Utangisili. Były wyraźne i dumnie wydawane. Trzech nie-ludzi, którzy próbowali się z nim mierzyć szybko zrozumieli że z dumnym synem plemion Arroyo nie ma żartów. Piach sypnięty kopnięciem skutecznie przystopował ich niecne zamiary a szybkie cięcia po nadgarstkach modliszkową rękawicą zapewniły im powolną śmierć przypominającą odpływanie. Szczególnie, że pobudzone w walce serca pompowały krew jak szalone, więc dzidziarze sikając juchą szybko opadli z sił. Utang zaś Ululając spojrzał na miotacza, który zaczął uciekać. Żołnierz-dzikus wyrwał z dłoni upaćkaną dzidę i cisnął w tamtego. Dzida pięknie weszła między łopatki. Bitwa miała gwałtowny przebieg i zmienną kolej losu. Seria gwałtownych eksplozji która wymazała z pola bitwy niewolników, część legionistów i ich ciężkie wsparcie na łodziach. Była właśnie zmianą, której potrzebowali. Utangisila walczył zaciekle, bowiem Przodkowie już mu okazywali wizję zwycięskiej bitwy. Jego pierwszej. Potwornie krwawej, ale zwycięskiej. Utang nie wiedział, czy Legion miał też swoje Duchy, pewnie miał bo po szeregu naprawdę fortunnych zdarzeń stało się coś strasznego. W najlepsze siekali sobie wrogów, mordowali legionistów... jakimś magicznym sposobem nagle detonowały wszystkie obroże... a potem poleciały ze strony wroga smiercionośne cylindry z zatrutym dymem. Utang pamiętał co mówiono o złym kolorowym dymie. To była straszliwa śmierć. Ludzie wpadli w panikę, bo nie mieli masek, które chroniły przed czymś takim. Sierżant wydał rozkaz, aby się wycofać na Overlook, ale zaraz potem został ironicznie uśmiercony. Co gorsza Utang był w pierwszej linii. Wycofanie się na Overlook oznaczało długi przedzieranie się przez trujące opary. Musiał więc zrobić coś całkiem odwrotnego. Pobiegł na wprost w kierunku wody. Pobiegł tak prędko jakby chciał udowodnić że biali nie tylko nie potrafią skakać, ale że też nie potrafią biegać. Szkoda że sierżant nie mógł mu pomóc w udowodnieniu tego. Najważniejsze było teraz schronić się przed gazem w wodzie. |
23-12-2018, 16:56 | #69 |
Reputacja: 1 | Wydawałoby się, że zwycięstwo było już na wyciągnięcie ręki. Legionowi zwiadowcy gryźli piach razem ze swymi kundlami, dwie łodzie zniszczone, rekruci z plaży wybici, “uchodźcy” zneutralizowani. Na “tapecie” została tylko jedna, ostatnia łódź, w dodatku w połowie już obstrzelona. Ale gaz zmienił wszystko. Odebrał jakąkolwiek szansę na wygraną. To… oraz kilka innych asów w rękawie, jakie przebiegli dowódcy wroga zostawili sobie na koniec. A druga fala atakujących Overlook była tylko jednym. Podczas gdy pozostałości żołnierzy NCR na klifie rozpaczliwie próbowały powstrzymać napór doborowych principes i ich decanusa, na dole doszło do kompletnego rozprężenia. Z kłębów dymu przed Laurą wyrosł jakiś olbrzym, obdarty, pokrwawiony i osmalony jakby wyszedł z czeluści Piekieł, opasany szmatą na twarzy. Cyrus odruchowo próbowała się zastawić karabinem, ale ten jedną ręką (dodatkowo obciążoną własną spluwą) odtrącił jej ręce i przyłożył jakiś szal do jej twarzy, po czym zgarnął i przewiesił przez ramię jak worek ziemniaków, czmychając jak najdalej od żółtej chmury. - Pojebało cię dziewczyno?! - wydarł się w międzyczasie głosem przytłumionym przez szmatę… ale wciąż rozpoznawalnym. Kapral Harris. Wade. Natalia i Billy ogarnęli tych kilku, którzy nie byli w stanie sami tego zrobić. Kto mógł, ten uciekał, ratując życie przed blisko czterystuletnim wynalazkiem - gazem musztardowym, vel iperytem. Wielu się to nie udało - albo byli zbyt głęboko w strefie skażenia, albo nie widzieli drogi w kłębach dymu. Tylko nieliczni byli w stanie uciec, i to bez poważniejszych ran. Jakimś cudem udało się to między innymi członkom Drużyny B. Wybiegli z kłębów pod górę, wkraczając na tą samą asfaltówkę, którą wcześniej dotarli do Camp Cottonwood Cove. A na górze widzieli już… wybawienie? Kilkunastu żołnierzy z okolicznych patroli zebrało się do kupy i biegło im na spotkanie, na odsiecz, na ratunek. Nie dobiegli. Przeklęta łajba wypluła kolejną serię kurestw - a w zasadzie to tylko jeden przedmiot, znowu podbijając stawkę. Cholerną, autentyczną i uzbrojoną głowicę od Taktycznej Katapulty Nuklearnej M-42, potocznie znanej jako "Fat Man". Prosto w biegnącą odsiecz. Błysnęło, grzmotnęło, aż wszyscy ocalali rymnęli na glebę, wszędzie podniosły się tumany kurzu. Zrobiło się na chwilę jasno jak w dzień, kiedy atomowy mikro-grzyb wykwitł gdzieś obok jezdni. Patrolowcy nie mieli szans. Ironia losu też była. Szczęście w nieszczęściu. Bo podmuch zmiótł cały dym i gaz prosto na wodę, ku ostatniej łajbie i jej ostatnim załogantom. Skurwiele by podusili się własnym towarem… gdyby wciąż żyli. A nie żyli, bo próbowali wystrzelić aż trzy fatmany. I z powodu wadliwej konstrukcji ukrytych wyrzutni obnażyła się tylko jedna… a plunęły wszystkie trzy. Dwie detonacje były wystarczające, by całkowicie unicestwić łódź, jej pozostałą broń, załogę… okoliczne wraki… molo… kawał plaży. To i tak nie był koniec bitwy. Dla Legionu takie coś było… akceptowalnymi stratami. Ci z Overlooku dokończyli robotę. Ich cieżkie metalowe pancerze bez większego trudu wytrzymywały naboje 9 i 10mm oraz .32cal, zaś ich pociski .357 Magnum oraz wystarczająco dobre umiejętności strzeleckie aż nadto pozwalały na ustrzelenie ostatnich żołnierzy. Sytuacja mogłaby się zmienić gdyby ich lider poległby wtedy na placu boju… ale nie. Został tylko raniony i odciągnięty w bezpieczne miejsce przez swojego głównego zwiadowcę. Sytuację próbował ratować ostatni z sierżantów, siepiąc zaporowo z pistoletu maszynowego i ciskając jeden po drugim dwa granaty zapalające - ale nawet i on nie mógł strzymać naporu kul z lewarowców. Kiedy już opór zrzedł, Legioniści przeszli do następnej fazy. Zaczęli rzucać granatami less than lethal. Flashbangi, cylindry z gazem łzawiącym. Oszołomionych i kaszlących dopadali by pobić do nieprzytomności, w ostateczności porąbać maczetami. Tak się stało najpierw z Keyem, mającym problemy z oceną odległości i wyborem kierunku przez problemy z oczyma. Potem wpierdol dostał Simmons - acz przedtem w iście bohaterski i tytaniczny sposób rzucił się na jednego z agresorów. Rekrut wygrał z weteranem kilkunastu bitew, noże okazały się silniejsze od miecza. Ale nie mógł dać rady więcej jak jednemu, nie bez zaskoczenia - i skończył pobity. W międzyczasie przyszła kolej na Vernona i White’a, którzy próbowali skitrać się w jednym z baraków, gdzie Jinx pospiesznie założył Łazikowi opatrunek - a potem prawie się podusili gazem łzawiącym i dostali po łbach kolbami. O mały włos natomiast udało się Lucasowi i Wilsonowi. Snajper taszczył swojego spottera na grzbiecie i prawie uszedł z Overlook. Prawie. Celny krio-granat rzucony w ich pobliże sprawił im niesamowity ból i dyskomfort. Na wpół zamrożeni mogli tylko runąć na glebę, szczękać zębami i się nie ruszać - póki nie dostali laczem w potylice. Ci na dole byli w potrzasku. Pomiędzy wciąż płonącymi wybuchami głowic i rozdmuchniętym wszędzie gazem, mogli tylko zbierać się z gleby i panikować. A wrogowie już wypadali dosłownie znikąd. Najpierw trzech rekrutów w lepszych pancerzach, dzierżących groteskową broń - jakieś przemysłowe wiertło połączone grubym kablem z pękatym akumulatorem na plecach, piła łańcuchowa i lanca termiczna (jedna z ulubionych broni legionowych weteranów, która jakimś cudem trafiła w ręce legionowego młodzika). Trzech żołnierzy NCR w brutalny i groteskowy sposób szybko przeszło z grupy “ocalałych” w grupę “straconych”. Pozostali zaczęli strzelać z czego im pozostało. Z tej odległości metalowe płyty i kolczugi rekrutów nie powstrzymały naporu kul. Wszyscy trzej napastnicy polegli. A reszta tylko na to czekała. Z obydwu stron drogi wyskoczyli zawodowcy pod wodzą najcwańszego skurwiela w całym Legionie. W ruch poszły porządne narzędzia - tasery, paralizatory, elektryczne pastuchy. A ten skurwiel tylko się śmiał… Laura Cyrus, Wade Harris, Natalia Dubois i Billy Kitty byli pośród “popieszczonych”... i związanych w baleron. Ci, którzy mogli się skryć i przetrwać w trzewiach Cottonwood Cove - jak Utangisila, Feng Lee czy Max Manderson - zostali wykryci i pojmani lub zneutralizowani przez trzecią grupę - dwudziestu principes w “klasycznych” pancerzach Legionu i maskach gazowych, prowadzeni przez jednego z ich niesławnych centurionów. Wkrótce wszyscy żołnierze i cywile byli albo martwi, albo w rękach zwyciężców. Cena za wzięcie Cottonwood Cove była wysoka… ale fortel im się udał. Teraz Legion miał prawdziwy i porządny przyczółek po zachodniej stronie rzeki Colorado. Dopiero teraz miały się zacząć ciężkie czasy dla NCR w Mojave. [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=FbT65nnSuoo[/MEDIA] A dla wziętej w jasyr Drużyny B te czasy miały się stać koszmarem, z którego nie sposób było się wybudzić. Minęły dwa dni od tragicznej nocy. Camp Cottonwood Cove przestało istnieć. Z blisko stu ludzi z garnizonu NCR ostało się raptem dwudziestu. Z trzystu cywili - tylko stu. Najwięcej istnień zabrały gaz i broń ciężka z łodzi. Wróg również był przetrzebiony - wszyscy niewolnicy zginęli, podobnie jak wszyscy rekruci z łodzi i plaży (czyli ponad 150 istnień), dwudziestu ludzi z pierwszej fali ataku na Overlook i około dziesięciu z drugiej zewsząd. Skurwiele drogo okupili przejęcie tego zadupia. Tym drożej, jeśliby policzyć straty spod Bullhead City. Jeńcy wyraźnie słyszeli rozmowy pilnujących ich legionistów. W trakcie tych 3 dób NCR zmaterializowało dwa kontrataki. Jeden z nich odzyskał zrujnowane, wysadzone w powietrze i spalone resztki przystani (jeśli to można było nazwać odzyskaniem, tym bardziej, że Legion po prostu to miejsce opuścił - przedtem niszcząc też kilkanaście pozostałych łodzi, kończąc istnienie “NCR Colorado River Patrol”), ale nie był w stanie z marszu wziąć miasta - poległo kilkunastu ludzi po obydwu stronach. Dopiero drugi atak, już po utracie Cottonwood przyniósł sukces - NCR odzyskało miasto praktycznie bez strat, za cenę kilkunastu rannych. Ale Legion miasto praktycznie już opuścił do tego czasu, zostawiając tylko ariergardę złożoną z rannych i chorych, którzy woleli walczyć do śmierci lub odebrać sobie życie, niż trafić do obozu jenieckiego. Cały ten wybieg był jednym wielkim fortelem, który zlikwidował flotyllę rzeczną i dał Legionowi silny przyczółek na Pustkowiu Mojave. Bullhead City było zbyt daleko od głównych szlaków komunikacyjnych i od New Vegas oraz tamy Hoovera. Z Cottonwood Cove w przyszłości mogły wyjść ataki na całą okolicę - Camp Searchlight, Nipton, Nelson, Novac czy obóz blisko rzeki. Z Bullhead City można było tylko pójść na Searchlight - po skalistej pustyni płaskej jak patelnia, łatwej do obrony dzięki budynkom lotniska obok Searchlight - albo wgłąb NCR poprzez zdradliwe górskie przełęcze i wyjątkowo nieprzystępne rejony Death Valley. Republika Nowej Kalifornii dała się ograć, jakby szeregowego dopuścili do roboty generała. Solą na urażoną dumę jeńców były jeszcze kąśliwe uwagi, że Camp Searchlight czy inne obozy nie miały dość ludzi by przebić się przez screen patroli i czujek już rozstawionych przez Legion po tej stronie rzeki. Nikt nie pomoże Cottonwood Cove. Teraz to Legion rozdawał karty, a NCR musiało nimi grać. Ale to były jakieś mgliste, odległe problemy dla Drużyny B. Daleko. A blisko były kojce postawione w miejscu namiotów dawnego obozu. W nich odgrywały się iście dantejskie sceny. Legioniści dopuścili sanitariuszy z ich skromnymi zasobami do łatania rannych i leczenia chorych… ale tylko wyselekcjonowanych przez Legion. Wszelkie formy sprzeciwu były uciszane pałką, pastuchem, pięścią lub butem. Jeden z sanitariuszy odmówił współpracy. Pobili go na śmierć, a trupa obwiązali drutem kolczastym i powiesili na płocie tego otwartego więzienia. Ludzie, których Legion skazał na śmierć, umierali powoli. Rany, choroby, efekty gazu, głód i pragnienie. Słabsi bądź starsi mężczyźni i kobiety. Część z dzieci, również wybranych pod kątem surowego, bezlitosnego darwinizmu społecznego. Jedna z bardziej humanitarnie nastawionych rekrutek z garnizonu próbowała im pomóc, przemycając im część więziennych zapasów żywności. Złapali ją, ucięli prawą dłoń, a następnie co wieczór się z nią… zabawiali. Gwałty, w tym zbiorowe, były masowo popełniane co wieczór na cywilnych kobietach w całym obozie. Z jakiegoś powodu Legion odpuścił sobie żołnierki. Może dlatego, że w przeciwieństwie do cywilów, żołnierze NCR wyglądali jak gdyby wyszli z Piekła - umorusani sadzą, krwią, piachem i resztkami osadu z dymów i gazu. Ciężko było rozpoznać spod tego “makijażu” kobietę, a co mówiąc o jej urodzie. Szczęście w nieszczęściu. Cywile mieli tylko nieszczęście. Rankiem trzeciego dnia od upadku Camp Cottonwood Cove przybyły tratwy wiedzione przez doświadczonego flisaka. Jeńców spławiano na drugi brzeg rzeki. Z dala od Pustkowi Mojave, z dala od NCR. Na ten czarny brzeg, na brzeg Piekła. Któryś z bardziej oczytanych ludzi przyrównał ich sytuację do śmierci niczym z antycznej greckiej tragedii. Oto Charon spławiał dusze martwych po Styksie ku Hadesowi. Colorado było tą zimną, martwą rzeką oddzielającą świat żywych, świat kolorów i świat nadziei od świata zmarłych, świata szarości, świata rozpaczy. Niektórym nie było jeszcze dane przekroczyć Styksu. Kto z rannych i chorych nie skonał przez te dwa dni i nie trzymał się lepiej, tego zawieszono na krzyżach, świeżo postawionych wzdłuż asfaltówki dojazdowej do Cove. Na drugim brzegu trafili do podobnego obozu na dawnym miejscu Camp Arizona, obozu wziętego dużo wcześniej. Ostatniego po drugiej stronie rzeki. Teraz to była ziemia Legionu. Ziemia Caesara. Nie Cezara, Caesara, kai-sara. Legioniści byli na to wyczuleni, już uczyli nową partię niewolników swej łaciny w klasycznej wymowie. Przekręcanie nazw i imion kończyło się szybkim, ostrym i krótkim bólem. Ból był najlepszym z nauczycieli. Nie można go było zignorować. Dwa kolejne dni poniewierania, gwałtów i tej samej beznadziei, co w Cottonwood. I kolejna tragedia, która dotknęła już Drużynę B bardziej osobiście. Jak do tej pory jakimś cudem cała ekipa - świeżych wszak, ale już jak bardzo zżytych ludzi - trwała, żyła, była blisko siebie. Jedynie Taylor, sierżant, nie był z nimi (co niektórzy mogli nawet traktować z ulgą). Ale teraz odszedł kolejny z nich. Stan Wilson skonał od ran. Jego ostatnie godziny były w malignie. Rana w udzie była na wylot i nie ruszyła arterii, dało radę ją odkazić, załatać, zabandażować. Ale brzuch… bez sali operacyjnej, bez narkozy czy tęgiej dawki Med-X? I tak młody długo wytrzymał. Jako ciężko ranny był skutecznie ukrywany przed selekcjonerami Legionu. Dbali o niego, próbowali mu pomóc. Na nic, wszystko na nic. Ale… może jednak nie na nic? Umarł pośród swoich, a nie na krzyżu. Oczywiście kiedy Legioniści odkryli, że przetrzymywali rannego, to wzięli się do bicia. Sprali wszystkich. I trzeba było przyznać, że umieli bić. Bili tak, by bolało, ale nie ranili, nie doprowadzali do agonii. O nie, pojmani musieli żyć. Podobno Legion zazwyczaj zabijał mężczyzn i brał tylko kobiety i dzieci… najwyraźniej nie zawsze. Trzeci dzień pobytu w obozie po drugiej stronie rzeki rozpoczął się inaczej, lepiej. Dali im jeść. Sute jedzenie, po raz pierwszy. Wysokoenergetyczne. Mięso z gekona, papka z bananów yucca, woda z kaktusów. Sanitariusze dostali dodatkową pomoc od legionowych “znachorów” - tribalowy proszek leczniczy z kwiatów Broc i korzeni Xander, otumaniające ziele dla pacjentów i kojoci tytoń do żucia dla lekarzy (by działali dłużej na najwyższych obrotach), spirytus do odkażania ran, sterylne nici do szycia oraz narzędzia. I gorące żelazo. Tego było dużo. Starczyło choćby dla Keya i Łazika, którym wypalono ich rany i związano płótnem maczanym w tradycyjnych maściach i wywarach. Po drodze mieli niezły ubaw widząc jak obydwu rannych się wiło. Key nawet w szale zagryzł jednego z sześciu drabów, którzy go trzymali - pozostali jedynie zdwoili wysiłki, a potem… z szacunkiem wyrażali się o sile cyberpsa. Po opatrzeniu ran zaczęto rozdzielać ocalałych jeńców. I wyrządzono im kolejne okrucieństwo. Na ich ciałach czerwonym żelazem wypalano znaki Legionu. Stylizowane byki oraz znaki X. Odebrano im odzienie, ogolono i umyto całe ich ciała (mogli to zrobić sami polubownie bądź robiono to siłą). W zamian dostali charakterystyczne dla Legionu niewolnicze łachmany z wielkimi “iksami” wysmarowanymi czerwoną farbą. Przestali być jeńcami. Od teraz byli najniższą kastą imperium Caesara. Jednym z fundamentów nowego Pax Romana. Jeden z ludzi sprzeciwił się w sposób ostateczny, rzucając wszystko na szalę. Wade Harris przyjął brzytwę do golenia… a potem zarżnął nią legionowego balwierza. Zanim mógł zrobić to samo z innymi, strażnicy się nań rzucili i go spałowali. Potem, kiedy kolumny skutych kajdanami niewolników szły dalej na wschód, widzieli go ukrzyżowanego przy asfaltowej autostradzie, wciąż żywego. Kilka dni później niewolnicy spod Cottonwood Cove i Bullhead City trafili do Flagstaff - ruin dawnego miasta przemianowanych na nominalną stolicę Legionu Cezara. Nie tyle miasto, co warowny fort godny największych fortyfikacji w Kalifornii. Tamże trafili na targ niewolników, gdzie zbierali się głównie wyżsi rangą członkowie Legionu, ale nie tylko - przybywali też cywile oraz handlarze spoza ziem rodzącego się imperium, kupując siłę roboczą w zamian za brzęczącą monetę i barter. Tutaj Drużyna B przestała istnieć. Do wieczora wszyscy byli sprzedani… i rozdzieleni. Pierwsi na ogień z ich jednostki poszli Feng Lee, Utangisila i Barry Simmons. Wprawne oczy legionowych dygnitarzy, zaprawionych dziesięcioleciami wojen, widzieli w nich wojowników. Prawdziwych wojowników, będących wprawnymi w niesieniu śmierci w osobistej, bezpośredniej walce - nie tchórzliwej, dystansowej. Trafili w różne miejsca, na różne gladiatorskie areny. Lee… nie wiadomo gdzie. Utang pozostał we Flagstaff, dostając “zaszczytu” walki z hodowlanymi bądź schwytanymi monstrami Pustkowi… bądź podobnymi nieszczęśnikami co on - czy to “zawodowcami”, czy to skazańcami. Podobnie Simmons, który trafił jednak do drugiej legionowej twierdzy w Arizonie - Phoenix, dawnej stolicy, okrutnie doświadczonej w czasie Wielkiej Wojny. Na jej obrzeżach był wielki warowny obóz otoczony slamsami. Tam walczył podobnie jak Utang. A w międzyczasie wszyscy gladiatorzy byli indoktrynowani. Powoli, spokojnie. Ich dawne życia spychane na bok, w odmęta pamięci, zmieniały się w jakiś odległy sen na jawie. Ich legionowe życie było prawdą, było tu i teraz, zdominowało ich i zmieniło. Z niewolników w gladiatorów. Z gladiatorów… w ludzki ekwiwalent “psów wojennych”. Z bestii na uwięzi w legionistów. W tych samych maskach i pancerzach, co rekruci. Najpierw w “klasycznych”, bazujących na dawnym sprzęcie sportowym, potem w metalowych blachach i kolczugach ze złomu i okularach z pleksiglasu. Polowali, patrolowali i walczyli dla Caesara, mordując monstra, dezerterów i tych nielicznych raidersów, bandytów czy tribali którzy pozostawali na ziemiach Arizony. Trzymali prawo i porządek na ziemiach Legionu, aby ludziom Legionu żyło się bezpiecznie. Takie było prawo. Lex Imperialis. Dura lex, sed lex! Specjaliści - Max Manderson i Robin White zostali przyciśnięci na spytkach przed dniem targów. Legion nie miał zbyt wiele pracy dla mechaników, naukowców, ludzi wiedzy i inżynierii. Ale cywile już tak. Obydwaj zostali wykupieni przez ludzi potrzebujących fachmanów. Lucky trafił do Two-Sun blisko dawnej granicy z Meksykiem, gdzie w zasadzie wiodło mu się dosyć dobrze - miał dostęp do biblioteki oraz masę pracy nad wszelkiego rodzaju sprzętem, elektroniką, maszynerią. Irygacja, rolnictwo, budowlanka, informatyka. Oczywiście nie mogło być w pełni wspaniale. Był spętany u nóg kajdanami, w które zamontowano nadajniko-odbiornik i bombę. Gdyby spróbował uciec z warsztatu, utraciłby nogi, a wkrótce potem pewnie i życie od szoku i upływu krwi. Łazik natomiast otrzymał prowizoryczną protezę dłoni z kilku metalowych haków wiązanych pasami ze skóry i łączonych prostym mechanizmem, dzięki któremu mógł manipulować trzema szponami (w tym jednym przestawnym) aby coś uchwycić. Mógł nawet tymi szponami obracać, póki używał drugiej dłoni do kontrolowania. Mógł, bo sobie tą protezę przerobił. Miał dość czasu, bo trafił w inne, odludne miejsce - jakiejś wygasłej, starej kopalni gdzieś w Górach Skalistych, gdzie nieco ekscentryczny (czy generalnie pojebany) pustelnik, który go wykupił, trzymał masę starych i nowych rupieci… oraz Yao Guai na uwięzi, grożąc White’owi, że jeśli ten zwieje, to “Borys” z chęcią go złapie. Sanitariusze również trafili w znośne miejsca. Sticky trafił najbliżej Mojave spośród całej Drużyny B, bo na same Fortification Hill. Z tego wzgórza mógł patrzyć i rozpaczać. Tama Hoovera, New Vegas, Pustkowie Mojave, wszystko widział jak na dłoni. Zdawało mu się, że widział nawet mundury i sztandary NCR na tamie. Legioniści często mu pozwalali wchodzić na wieżę obserwacyjną i użyczali lornetki, by mógł jeszcze bardziej się skręcać z bezsilności. A po drodze zmuszali go do robienia tego, co robił dobrze - leczenia. Znosili mu rannych legionistów, zaatakowanych przez bestie lub postrzelonych kulami z luf NCR. A on musiał ich leczyć, i to porządnie, bez sabotowania. Chodziło o jego życie. Jedyną ulgą było to, że znoszono mu też niewolników. Ci ludzie zasługiwali na pomoc. Co do Jinxa - ten był zbyt cwany i wygadany, by go dopuścić do frontu. Trafił więc w jedno z najgorszych miejsc gdzie ktoś mógł trafić, gdzie jednostka nie mogła przetrwać i tylko grupa miała szanse na przetrwanie. Miejsce, które łamało ludzi i które groziło śmiercią całym Pustkowiom. Wielki Kanion. Przepełniony kanibalistycznymi i niesamowicie wręcz odrażającymi, przerażającymi, twardymi i agresywnymi mutantami, które ostatnimi czasy coraz chętniej poczynały sobie wokół swojego “rewiru”. Legion je powstrzymywał, ponosząc ofiarę z krwi praktycznie każdej nocy. Jinx musiał ich łatać. Nie miał wyboru. Wokół kanionu była tylko pustynia, sam kanion oferował nie schronienie a okropną śmierć. Nawet nie założyli mu kajdanów, nie bili, nie szydzili, dawali dobre narzędzia, medykamenty, jadło, a i czasem oferowali jedną z kobiet-niewolnic. Vernon mógł się napatrzeć na znienawidzonych skurwieli, którzy całkiem dosłownie ratowali świat (a przynajmniej okolicę) przed zalewem istot z dna Piekieł. Dziewczyny z Drużyny B również szybko się “rozeszły”, ze spodziewanych względów. Młode, urodziwe, przyciągały wzrok wielu samców. I z tego też powodu były jednym z najdroższch towarów tego dnia. Ostatecznie Natalia trafiła w paskudne miejsce, niewiele lepsze od tego, gdzie wylądował Vernon. Denver, Dog City, Miasto Kundli. Wielka metropolia za Starego Świata, dziś wielka, wielopoziomowa ruina przepełniona drapaczami chmur i estakadami. Tamże trafiła, jakżeby inaczej, do legionowego burdelu. Tamtejszy nadzorca jednak, legionista, bardziej był zainteresowany sprawami wojaczki, aniżeli dokręcaniem śruby swoim “podopiecznym”. Garnizon był bowiem nieduży i ciągle wystawiany na próbę - Denver było na rubieży imperium Caesara i w większości opanowane przez olbrzymie i wyjątkowo agresywne watahy… psów, które dzień i noc potrafiły napierać na legionowe (i każde inne) posterunki, głodne mięsa ludzkiego niczym poczwary z Pustkowi. To, plus fakt, że szybko na jaw wyszły jej zdolności medyczne (kiedy niektóre z “kobiet pracujących” miewały przypadki chorób, ran bądź ciąży), rzeczywista szefowa “przybytku” - jedna ze starszych niewolnic - szybko odstawiła ją od “pracy” i trzymała jako “znachorkę”, której fama szybko i pokątnie rozeszła się po Denver. Przychodzili do niej na “nockę” cywile, a nawet Legioniści - i to wcale nie po seks, a po inne remedia. Losy “Lucy” były jednocześnie inne i podobne. Jeden z lepiej sytuowanych Centurionów Legionu zwrócił na nią uwagę. Można było powiedzieć, że wpadła mu w oko. Wykupił ją sobie za… żonę. Wraz z pokaźną karawaną, w której też byli wojownicy z jego centurii, handlarze oraz zapasy i inne towary, zabrał ją z powrotem do swojego władztwa - miasteczka-obozu wybudowanego na zadupiu świata, na przeciwległym krańcu imperium, w rejon Malpais. Tamże, na skraju dawnego Nowego Meksyku z Teksasem, gdzie przez większość roku szalały tytaniczne burze piaskowe i cyklony, Legion trzymał pieczę nad “bestiami diun” - nielicznymi potworami dostosowanymi do tak obcego środowiska… a także przed pustynnymi nomadami; ni to dzikusami, ni to rajdersami. Tamże, Laura wiodła sobie dość… znośne życie. Mogło być dużo gorzej. Za cenę cowieczornego “brania” i usługiwania chuci oraz zachciankom barbarzyńskiego watażki była obsypywana luksusami i miała zapewniony wikt i opierunek lepszy niż kiedykolwiek (acz bez narkotyków - jednego razu za próbę zasugerowania czegoś takiego została uderzona raz, mocno, a potem uświadomiona - za ćpanie i handel w Legionie kara była ostateczna). Przypadkiem też mogła wykorzystać swe inne zdolności - kiedy Centurion je odkrył (czy to od samej Cyrus, czy to z innego źródła), przyniósł jej części czegoś… niebywałego, każąc jej to na powrót złożyć i uruchomić, by mógł “stać się niekwestionowanym panem Malpais”. Ambitny był skurwiel, nie ma co. Martina zdawał się czekać najpaskudniejszy los. Wciąż żył, ale nie było to przyjemne życie. Dowiedziawszy się o jego uzdolnieniach jako tropiciel, Legion nie miał zamiaru wykorzystać go w tej roli. Wręcz przeciwnie, uważał, że wykorzysta te zdolności do ucieczki. Więc rzucił go do pracy fizycznej. Wędrował u boku różnych centurii, karawan i administratorów, gdzie zajmował się pracą prostą, acz znojną - stawianiem i zbieraniem obozowisk, budową permanentnych struktur, renowacją i tym podobnymi. Można powiedzieć, że stał się… budowlańcem. Po drodze nie zmarł z niedożywienia czy wycieńczenia tylko dlatego, bo wykorzystał swoją traperską wiedzę, w wolnym czasie łapiąc jaszczurki i szczury oraz zbierając warzywa, owoce i zioła w celach żywnościowych oraz leczniczych. W pewnym sensie zaczął nawet… prosperować. Inni niewolnicy przychodzili do niego po pomoc, poradę… wreszcie po przywództwo. Jego “zespół budowlany” wywiązywał się z prac, co kreowało coś na wzór… szacunku (?) ze strony niektórych oficjeli Legionu - i przekierowanie do bardziej ambitnych (i cięższych) prac, oraz lepszego wiktu i opierunku. Lucas stał się kimś na wzór znachora i brygadzisty na raz. Key, od czasu “opatrzenia” przez Legionistów, był traktowany z szacunkiem, na pewno nie jako niewolnik. Wrażenie psuła jego gadatliwość i wrogie nastawienie, które zmuszały Legionistów do skucia go w elektryczną obrożę. Próbowali go okiełznać. Wszystkim się to nie udało (a dla dwóch była to nawet ostatnia porażka w ich żywotach). Wszystkim… oprócz jednemu. Był to dość “świeży” Legionista, który wciąż w swym na wpół oszalałym umyśle trzymał “tribalską duszę”. Był jednym z “mistrzów ogarów” - tak Legionu, jak i swego dawnego plemienia, Hangdogs z Dog City… z Denver. Podszedł do Keya w zupełnie inny sposób. Dla niego K-9000 nie był po prostu psem, czy osobą, czy cyberpsem. Hangdogs przed pokonaniem i wchłonięciem przez Legion czcili, szanowali i żyli w symbiozie z psowatymi. Były elementem ich kultury. Ten Houndmaster traktował Keya jako ducha, przyjaciela, który został zniewolony przez Byka - silniejszego ducha i surowego “ojca”, który karał przewiny… ale nagradzał siłę i lojalność. Siła i lojalność przemawiały do byłego Hangdoga i mogły przemawiać do psa, choćby inteligentnego cyberpsa z NCR. Tym bardziej, że Houndmaster obiecał Keyowi pomoc. Korzystając ze swoich szamańskich, dziwacznych sztuczek (z dala od wzroku “kolegów” z Legionu)... przywrócił mu wzrok. Jego naturalne oko mogło znów patrzeć - słabo, ale mogło. Cybernetyczne wciąż śnieżyło, ale odzyskał głębię spojrzenia. Oprócz uzdrowienia, był też dobrze traktowany - miał dostęp (a nawet nakaz) do suk oraz przedniego żarcia. Była jednak za to cena. Musiał wraz z resztą stad legionowych kundli biegać, patrolować, ścigać i walczyć za Legion. Plus był taki, że nie robił tego przeciw byłym towarzyszom ani nawet “porządnym ludziom”, a potworom (tak ludzkim, jak i nieludzkim) na dawnej granicy USA i Meksyku. I w takim ich parszywym losie, w takich warunkach i pod takim brzemieniem, członkowie rozbitej Drużyny B przeżyli pięć miesięcy. A szóstego miesiąca ich życie znów miało się wyłożyć do góry dupą. Do każdego z nich, w różnych odstępach czasu, w różny sposób i z różnymi narzędziami oraz metodami, przybyli wysłannicy Marcusa z Malpais - “gubernatora” imperialnej rubieży Wschodu. “Byłego” (gdyż z Legionu nie można się było wszak “wypisać” bez jednoczesnego “wypisania” z dalszej egzystencji) Centuriona, który trzymał pieczę nad praktycznie całym Nowym Meksykiem z ramienia Caesara, kiedy ów Caesar i jego czołowy legatus, Lanius, zajęci byli Zachodem. “Lekko” ekscentryczny mąż sędziwego już wieku znany był z narastającego szaleństwa, nieprzewidywalności i dziwacznych kaprysów. Złośliwi mówili pokątnie, że za młodu zbyt wiele razy oberwał maczugą przez łeb. A teraz jego kaprysem i niesamowitym zrządzeniem losu był wykup (po dobroci lub siłą) wszystkich ocalałych członków garnizonu Camp Cottonwood Cove i sprowadzenie ich do własnych kwater niewolników swego “pałacu” w Malpais… czyli Drużyny B.
__________________ Dorosłość to ściema dla dzieci. Ostatnio edytowane przez Micas : 23-05-2019 o 19:58. Powód: Poprawki. |
24-12-2018, 06:55 | #70 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Robin "Łazik" White - ciekawski łazik - Wiesz co? - szczupły mężczyzna z drobną bródką i grubą opaską na czole podrapał się po szyi i popatrzył w głąb czarnej czeluści. Nic nie widział poza ciemnością. Ale wiedział, że tam jest. - W sumie nie jest tak źle. - pokiwał głową i do tej ciemności. Ciemność zrewanżowała mu się cichym, chrapliwym sapaniem. - Ale trochę szkoda, że nie trafiłem na Boską Megan i Cudną Angie. Wtedy nawet byłoby całkiem przyjemnie. - pokiwał głową i wskazał na szafki z rozkładówkami dawnych ślicznotek. Zastanawiał się kim były. Wiele razy. Ale tak naprawdę wystarczyło mu, że były choćby w kolorowej wersji 2d. Trochę już wyblakły. Ale co było trzeba nadal wdzięcznie i chętnie pokazywały i co nieco zakrywały. Aż żal było, że tylko po jednym posterze bo chciało się wejść tam i obejrzeć i zapoznać z nimi dokładniej. Ciemność zaszurała szponami po podłożu i zachrypiała ciężkim oddechem. - No tak. Wiesz, ty i nasz szefo to trochę za bardzo jesteście włochaci. I płeć nie ta. I podległość służbowa jest jak dla mnie ciut nie teges. - znowu schylił się nad skrzynką z wygrzebanymi dzisiaj śmieciami. Ciekawe co dziś przyniosą mu dobre, złomowe bóstwa. Co dzień mu coś przynosiły. Coś ciekawego. Coś pożytecznego. Nie do końca ogarniał na czym polega ten biznes ich szefa bo słabo rozumiał te jego mamrotanie. Zwłaszcza, że o ile wyłapał zwykle mówił jakimiś sentencjami czy nawet wierszem albo w ogóle coś po kosmicznemu. Czemu nie trafił na jakiegoś normalsa? Chociaż może i lepiej? Przynajmniej nie naprzykrzali się sobie nawzajem. Właściwie tak jak gadał z Borysem. Nie było tutaj tak źle w tych jaskiniach. W ciemności coś łupnęło ciężkim cielskiem. Borys pewnie zrobił dupen klapen. - Bo w sumie wyro jest, jakaś szama jest, nie ma tego cholernego Słońca, można łazić po różnych dziurach i korytarzach. Właściwie całkiem nieźle nie? - podniósł głowę i popatrzył w dyszącą ciemność. Znowu podrapał się po szyi. Od tego unoszącego się przy każdym ruchu pyłu wszystko go swędziało. Zastanawiał się. Znowu. Nad tym samym. Od jakiegoś czasu. Powracało te samo pytanie: "Co dalej?" Nie był pewny. Czy chce przekonać te szponiaste, przerośnięte bydle jakie się właśnie uwaliło do kolejnej drzemki czy samego siebie. I do czego? Właściwie nie było tak źle. W porównaniu przez to co przeszedł na początku tej drogi krzyżowej w tym pierdolonym Legionie to miał jak pączek w maśle. Nikt go nie zatłukł, nikt nie zagłodził, nie rzucił psom na pożarcie czy co tam te pierdolce robiły w czasie wolnym. Trafił do jakiegoś na wpół nawiedzonego starego pryka ze zmutowanym gorylem, niedźwiedziem czy tam innym szponem. Robota była nawet dość ciekawa. Łażenie po dziurach, pod ziemią, wygrzebywanie ze złomu tych części złomu jakich kazał mu szukać stary albo w ogóle coś ciekawego. Nawet zamontowali mu coś jakby protezę. Nie, żeby się najadał do syta ale też nie zdychał z głodu. W sumie więc właśnie jak to gadał z tą tępą bezrozumną bestią, nie było tak źle. Zwłaszcza, że właściwie o co miał walczyć? O NCR? Bez jaj. Wychował się tam. Ale jakoś nie czuł szczególnej więzi z NCR i jej ideałami. Jak już to za swoją ojczyznę uważał Broken Hills. Chociaż nawet się tam nie urodził ani nigdy nie był. Ale jego starzy stamtąd pochodzili. I w ich opowiściach wydawało mu się idealnym, odpowiednio tajemniczym miejscem by uznać je za swoją ojczyznę. Nawet a może nawet właśnie latego, że już owo miejsce właściwie nie istniało. To wiedział nawet od swoich starych. A jednak uważał się za potomka Broken Hills. A nie NCR. Nawet z tą żołnierką to tak za specjalnie nie czuł powołania. Nie czuł się żołnierzem. Był łazikiem i szwendaczem. Był ciekawski. Lubił materiały wybuchowe. I te wojo z NCR wydało mu się odpowiednim kombo aby zrealizować te swoje zainteresowania. Poznać świat, różne ciekawe miejsca, może nawet te co odwiedził legendarny Przybysz z Krypty. A nie dlatego, że kochał mundur. Więc po co walczyć? Po co kombinować? Po co uciekać? I uciekać? Dokąd? Poznał najbliższą okolicę. Nie miał pojęcia gdzie miałby się udać przez te cholerne góry do NCR. Nawet nie był pewny czy NCR jeszcze istnieje. Zresztą po co? Żeby znow go wsadzili w mundur i posłali do kolejnej maszynki do mielenia mięsa? Jakby się to skończyło? Straci kolejną łapę? Nogę? Głowę? Podniósł do oczu te zakrzywione haki żałośnie udające rękę. To ma być kurwa ręka? Poczuł żal za tą utratą. Weź se rozbrajaj czy uzbrajaj bomby takim cholerstwem. Jak włączać kontakt cepem. I po to miał zwiewać? Mało przeżył tej pierdolonej wojny? Po cholerę? Zresztą gdzie? Miał łachmany z X co każdy wiedział co to oznacza. Stąd aż do NCR. Łachmany mógł zmienić. Ale pod spodem miał ten niewolniczy znak którego już zdjąć nie mógł. I jak miałby przetrwać? Wkręcić się w jakąś grupę? Za słaby czuł się w te klocki. Zostawały Pustkowia. Ale nie był pewny jak długo zdołał by tam przetrwać. Było jeszcze jedno wyjście. Zerknął znów w ciemność. Tym razem pochrapującą. To rozwiązanie przyszło mu do głowy jakiś czas temu. Trzewia jaskini. Poznał je. Była tam woda. Było pożywienie. Było schronienie. Mógłby tam się ukrywać dość długo. Niczym duch kopalni. Tylko po co? Nad tym tak naprawdę się zastanawiał. Po cholerę miał ryzykować? A jednak. Zagryzł wargi i leniwie przegrzebał w skrzyni z rupieciami. Tak. To prawda. Nie miał tu tak źle. Ale na jak długo? W końcu dla nowych władców miał taką wartość jak trochę lepsze krzesło czy inne narzędzie. Na pewno nic nie do zastąpienia. A jak staremu się coś uwidzi i sprzeda go na karmę czy inny chuj? Nie wiadomo z tymi pierdolcami. Chociaż nie. Było coś. Było coś jeszcze. Coś co od paru tygodni żarło go od wewnątrz. Coś co sprawiało, że gadał sam ze sobą albo z Borysem. Przekonywał siebie albo jego. Coś co sprawiało, że tam, za tymi szafkami z Boską i Cudną miał skitrane ubranie. I naostrzony kawałek stali jaki spokojnie mógł robić za nóż. I kawałki drutu który można otworzyć niejeden zamek. I latarka. Chociaż jeszcze nie miał baterii. Szukał właśnie. I lina. I trochę skitranego żarcia. Tak. Miał tam w skrytce trochę rzeczy. Właściwie całkiem niepotrzebnych. Jeśli miał zamiar zostać i dalej łazić po jaskini i zbierać złom dla starego. Dlaczego? - Dla zasady skurwysyny. - zgrzytną ze złości zębami. Podobnie zgrzytnęła mu metalowa proteza. Ani ładna ani zgrabna. To przez nich! Przez tych jebanych pierdolców! Metalowe szpony zazgrzytały na jakimś zetlałym kawałku złomu. Te skurwysyny zajebały mu rękę! Wraz ze złością wrócił obraz sprzed paru miesięcy. Noc, pył, rozwalony okop. Niedowierzające spojrzenie którym obdarzył kikut. Zabawna sprawa. Od razu wiedział co się stało. Ale jakoś mimo, że widział to trudno było w to uwierzyć. Że to tak naprawdę. Przycisnął metalową dłoń do piersi i pochylił się jakby chciał ją schować. Odruch jakiego nabawił się przez pierwsze tygodnie niewoli. Gdy działał jak w malignie. Nie udało się. Nic się nie udało. Ani jemu ani im. Ani wtedy w Cotton ani nic. Ani wysadzić łodzi, ani zrobić dywersji, ani pokonać tych obszarpańców. Nie udało im się wyjść bez szwanku. Pamiętał, że ten dziwny czworonóg, Key, też oberwał. Te czerwone oko mu mrygało. Ale mu pomógł. Złapał za mundur i próbował odciągnąć przez te piekło nocnej walki póki sam nie zaczął się czołgać. Potem też. Ani z Willsonem, ani z Harrisem. Wtedy jak widział te potworności. Niby słabo ich znał. A jednak nie mógł przejść obojętnie jak ten ledwo poznany kilka dni wcześniej żołnierz dogorywał na krzyżu. A potem ich rozdzielili. Rozsprzedali na aukcji jak bydło czy rupiecie. Oznakowali jak swoją własność. Nawet nie wiedział czy ktoś z jego dawnego oddziału jeszcze żył. Może został tylko on? Przez pierwsze tygodnie czuł się zrezygnowany. Przygnębiony. Przybity. Wypruty. Pusty. Przegrany. Właściwie to ta robota i te korytarze starej kopalni pomogły mu się przebudzić. Zaczął jaśniej myśleć. Rozważać swoje szanse. Planować. Zbierać. Przygotowywać się. Tak. W imię zasad skurwysyny. Dla Key'a co go ciągnął wtedy po ziemi. Dla Harrisa który skonał na krzyżu. Dla Willsona który zmarł od ran. No. Właśnie dlatego. Właściwie to był już prawie gotowy. Wyprostował się i spojrzał w chrapiącą ciemność. Tak. Borys to twarde bydlę. Ale w końcu Robin nie na darmo był potomkiem z Broken Hills. I nie na darmo był Łazikiem. Już miał plan. Napięty pręt jaki zdzieli to coś, nakruszone słupy które mógł walnąć aby zapadły się zasypały to bydlę. Nawet trochę bardziej eksplozywnych zabawek. Tak. Załatwi bydlaka. W otwartej walce nie miałby z nim szans. I pod tym względem stary miał rację, że czuł się pewnie licząc na swój szponiasty straszak. Ale akurat pechowo dla niego Łazik czuł się tutaj jak w domu. Był u siebie. Swoim sposobem mógł tutaj załatwić pewnie każdego. Tego Borysa, starego i kogo by tu przysłali. Póki nie mieli go w garści, póki miał swobodę manewrę to mógł tutaj bawić się w berka i chowanego podziemnego do oporu. ~ Zapierolę skurwysynów. ~ obiecał sobie przez zaciśnięte zęby. I na pewno nie da się znów wziąć do niewoli. Prędzej skończy ze sobą ale wcześniej pociągnie ze sobą tak wielu legionowców ile tylko zdoła. Zacisnął obie pięści jeszcze mocniej. Nadwątlony metal nie zdzierżył i pękł. Posypał się na ziemię a tam... - Ha! - Robin uśmiechnął się. Z pogruchotanych przez rękawicę części wyjął cudem ocalałą baterię. Podrzucił triumfalnie te trofeum i złapał żywą ręką. Uśmiechnął się do chrapiącej ciemności. Gdy podjął decyzję było mu lżej. - Wiesz, skoro nie jesteście Boską i Cudną to moja ostatnia noc w tym tandetnym motelu. - rzucił z wyższością w stronę chrapiącej ciemności. Po czym wstał aby schować swój nowy skarb do swojej tajnej skrytki. --- Ale miał pecha. Jak zwykle. Plan zamierzał zrealizować kolejnej nocy. Gdy stary wypuści go w trzewia jaskiń razem z pilnującym go Borysem. A tu jebańce przyszli po niego z samego rana. Przyszli, złapali, zabrali na te cholerne Słońce. I się skończyło te planowanie. Tak samo zresztą jak podczas tej przegranej nocnej bitwy. Niemniej gdy odchodził z systemu jaskiń które w ciągu paru miesięcy stały mu się domem nie wiedział gdzie i po co go zabierają. Ale wiedział, że póki oddycha to jeszcze może im nieco napsuć szyków.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |