Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-12-2018, 23:15   #61
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Key i wilczur po zderzeniu potoczyli się po ziemi, gryząc i starając się przytrzymać łapami. W końcu stanęli na nogach jeżąc sierść na karkach. Nie było czasu na zabawy. Włócznik szybko się zbliżał. Key skoczył na wilczura, ten także ruszył z warkotem. Ale Key nie zamierzał gryźć. Schylił łeb i rąbnął pancerną częścią w pierś skaczącego psa. Był cięższy niż na to wskazywały jego gabaryty, krzem i metal dawały swoje. Wilczur trafiony niczym taranem zatoczył się, cyberpies chwycił go za przednią łapę i szarpnął powalając. Przydeptał leżącego psa obiema przednimi łapami i ponownie szarpnął. Fontanna krwi przesłoniła na chwile widok. Na tyle by cios włócznią rozorał grzbiet Keya. Cyberpies aż przysiadł, a potem przeturlał unikając drugiego ciosu. Odbiegł kilka kroków i zwróciwszy prawie w miejscu zaszarżował. Włócznik czekał na odpowiedni moment, gdy ten nadszedł pchnął pewny swego. Tyle, że Key ani myślał grać fair. W ostatniej chwili “zgubił” krok, padł i szorując brzuchem po ziemi prześlizgnął się pod ciosem. Dojechał aż do nogi włócznika, tam zerwawszy się na nogi złapał za kostkę i naparł barkiem wykorzystując resztki pędu jaki uzyskał z rozbiegu. Wystarczyło, legionista wywalił się. Wciąż próbował walczyć, zasłaniał się drzewcem włóczni wpychając ją w zęby Keya. Ten pozwolił na to, a potem przesunął błyskawicznie zęby po drzewcu rozrywając dłoń, sekundy później stało się to co wydawało się niemożliwe. Był jeszcze bardziej uwalany krwią.

W końcu na placu trochę się oczyściło. W sensie metaforycznym rzecz jasna, bo w sensie dosłownym wszędzie walała się niesamowita ilość świeżego mięsa. Fakt, niektóre było nadpalone, ale nikt nie byłby chyba aż tak drobiazgowy by się tym przejmować.
- Chyba z tą bombą co ją robisz to lekko nieaktualne, co? - zagadnął kompana z oddziału. Zanim White odpowiedział moździerze zaczęły znowu walić.

Nagle, ktoś krzyknął ostrzegawczo. Rozległy się strzały. Key był na wpół odwrócony, gdy ostatni pies wskoczył na jednego z żołnierzy, a potem znikł w eksplozji.Key przypadł do ziemi, bo tylko tyle mógł zdobyć, ale i tak nie uniknął podmuchu. Wielka siła poderwała go w powietrze, obróciło go i po krótkotrwałych urokach stanu nieważkości, grawitacja upomniała się o niego. Stęknął i potoczył się po ziemi. Zerwał się na nogi i zaraz wywalił zarywając pyskiem w piach. Drugi raz wstał ostrożniej, potrząsając łbem. Zdołał utrzymać pion, ale wizja nie wróciła.
- Kurwa mać - skomentował, drugie oko śnieżyło Doktor McTaget będzie miał robotę. Rozejrzał się wokoło.
- White, ujebało ci łapę!

Z mroku rozległy się bojowy wrzask legionistów. Key złapał za mundur White’a i zaczął go ciągnąć.
- Wstawaj, zwijamy się. I uciskaj łapę!
 
Mike jest teraz online  
Stary 22-12-2018, 00:07   #62
 
Azrael1022's Avatar
 
Reputacja: 1 Azrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputację
„O mały włos, a straciłbym klejnoty” – pomyślał Jinx patrząc na drzewce dzidy sterczące spomiędzy jego nóg. Nie miał czasu na kontemplację swojego szczęścia, gdyż musiał uporać się z dwoma przeciwnikami jednocześnie – legionistą z dzidą i szarżującym wilkiem. Bestia zbliżała się błyskawicznie. Vernon ocenił swoje szanse w zapasach ‘ręce kontra zęby’, ale te nie były optymistyczne. Błyskawicznie zdecydował się na ryzykowny fortel. Stał bez ruchu i wyczekał aż wilk wyskoczy w powietrze aby spaść na ofiarę całym ciężarem ciała i przygnieść do ziemi samym impetem. Jinx nie drgnął nawet o cal widząc szarżującą bestię, skorzystał ze swojego błyskawicznego refleksu i rzucił się na ziemię dopiero, gdy zwierzę wyskoczyło i nie mogło zmienić kierunku lotu. Wilk miękko wylądował na czterech łapach i odwrócił się do Vernona. Ten jednak był już w pozycji do strzału. Nacisnął kilka razy spust, pociski wbiły się w miękki bok zwierzęcia, które zawyło z bólu i przewróciło się na ziemię, dziko kłapiąc zębami. Nie było martwe, jednak z takimi ranami nie miało szans przeżyć doby. Jinx odturlał się na bok – w samą porę, bo kolejna dzida wbiła się w miejsce, w którym leżał. Podniósł się do siadu i wypalił do legionisty, trafiając go w krocze. Wycie z bólu połączyło się w makabrycznym unisono z wyciem umierającego wilka. Vernon miał ich dobić, gdy zauważył nowe zagrożenie – wilka niosącego ładunek wybuchowy. Zmierzał wprost na stanowisko moździerzy.
-Zastrzelcie go! – krzyknął do innych żołnierzy, sam próbując trafić bestię z pistoletu. Niestety, chybił. Eksplozja zbiła go z nóg i przeciągnęła po żwirowym parkingu. Pistolet wypadł mu z ręki, chwycił za karabin. Mniej przydatny w zwarciu, ale miał większą moc. Jinx spokojnie wyszukał w czeredzie wrogów wiwatującego legionistę z detonatorem w ręku i wziął go na cel. Pierwsza kula odbiła się od naramiennika, druga minęła go o włos. Trzecia sięgnęła celu i trafiła go w krtań. Padł na ziemię, dusząc się własną krwią.
Vernon podniósł pistolet i przeładował. Zbliżali się kolejni przeciwnicy – lepiej wyposażeni i wyszkoleni. Jinx zaczął przesuwać się w lewą stronę, usiłując znaleźć dogodne miejsce do ostrzału z flanki. W pogotowiu miał zdobyczną dzidę – mogła się lepiej sprawdzić w walce wręcz, niż krótki nóż.
 
Azrael1022 jest offline  
Stary 22-12-2018, 01:24   #63
Konto usunięte
 
Loucipher's Avatar
 
Reputacja: 1 Loucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputację
Cottonwood Cove Overlook.

Z + 3 minuty.

Znajoma, szorstka twardość karabinu opartego o bark i zimny dotyk snajperskiej lunety na policzku przywróciły Lucasowi spokój i przytomność myślenia, przytępioną przez dotkliwy ból pogryzionego przedramienia. Znów miał poczucie, że kontroluje sytuację, pole bitwy, które zamieniło się w chaos, znów było jego domem.

Wdech.
Nitki celownika znieruchomiały, skrzyżowane na piersi legionisty biegnącego wprost na skulonego po rzucie granatem Vernona.
Płynne ściągniecie spustu. Huk wystrzału. Znajome pchnięcie kolby karabinu opartej o bark.
Wydech.
Prawa ręka ze spustu powędrowała do zamka, gdy oczy jeszcze śledziły przez lunetę trafionego przeciwnika, który z wyrazem bólu i zaskoczenia padł z rozkrzyżowanymi rękami.
Klik-klik czterotaktowego zamka. Brzęk wyrzuconej łuski, krótkie mignięcie mosiężnego cylindra, który wirując poleciał w ciemność. Klik-klik. Kolejny nabój w lufie.
Nitki celownika zatańczyły, szukając kolejnego celu. Zatrzymały się na kolejnym, umazanym krwią dzikusie w pancerzu Legionu, który szedł w stronę cyberpsa, szamoczącego się właśnie w zwarciu z kolejnym kudłatym kundlem.
Wdech. Sylwetka przeciwnika wypełniła celownik. Ściągnięcie spustu. Huk wystrzału. Włócznia o poszarpanym grocie wyleciała w powietrze, rzucona ostatnim, nieskoordynowanym ruchem ręki śmiertelnie rannego wroga.
Wydech. Kolejne kliknięcia zamka, kolejna łuska, kolejny nabój. Tu nie budowa, tu musi być czas załadować. Tu Pan Bóg kul nie nosi.

Uszu Martina dobiegł głośny huk z prawej, głośniejszy i donośniejszy niż dźwięk jego sztucera. Strzelec odwrócił na chwilę głowę w tamtym kierunku. To Wilson... i jego potężny karabin. Huk niósł się daleko, równie daleko jak strzały... a te były równie mordercze, jak ostrzał prowadzony przez MJa. Na oczach Martina kolejny legionista z miotaczem ognia zmienił się w ognistą kulę, gdy jego zbiornik z paliwem, trafiony silną, wojskową kulą, pękł jak nadmuchany balon. Chwilę później ostatni z podpalaczy Legionu również zamienił się w fajerwerk, schodząc z tego świata wśród opętańczych, rozdzierających uszy wrzasków.

Zimna satysfakcja ogrzała Martina lepiej, niż fajerwerki, w jakie zmienili się legioniści. Get some!, pomyślał.

Nagle Wilson zachwiał się, opuścił karabin i ukląkł, trzymając się za nogę. Oberwał. Martin widział wyraźnie krew plamiącą nogawkę munduru, rozlewającą się ciemną, nieregularną plamą. Zwrócił niespokojne spojrzenie w kierunku odległego skraju urwiska, zza którego wybiegli legioniści. W oddali, oświetlona migotliwym światłem pochodni, majaczyła sylwetka drobnego legionisty uzbrojonego w podobny karabin, jaki miał Wilson... może nawet taki sam. Huk w każdym razie robiła podobny... i podobnie celnie strzelała. Drugi pocisk wzbił tuż przy nodze Wilsona spory gejzer pyłu, dając świadectwo siły rażenia pocisku. Trzeci bezlitośnie wbił się w trzewia żołnierza NCR. Młody szeregowiec zawył z bólu, złożył się w sobie, jak początkujący bokser trafiony prawym prostym legendarnego niegdyś Masticatora i wyrżnął jak długi w pył płaskowyżu, wypuszczając broń z rąk.

Kurwa mać! pomyślał Lucas. Wilson, kurwa, trzymaj się, tylko się kurwa trzymaj!

Karabin MJa już myszkował po horyzoncie, starając się uchwycić w nitki celownika skuloną sylwetkę wrogiego strzelca. Jeśli MJ pozwoli mu strzelać, za chwilę kolejni członkowie Drużyny B będą leżeć na ziemi podziurawieni kulami z tej groźnej broni. Tamten facet miał dobry, donośny karabin... ale MJ miał lunetę.
Wdech.
Nitki celownika wyznaczyły środek twarzy wrogiego strzelca na miejsce spotkania z pociskiem.
Huk wystrzału. Kopnięcie kolby karabinu.
...
Głowa strzelca Legionu odskoczyła do tyłu jak kopnięta piłka, bryzgając krwią z roztrzaskanej twarzy. Karabin wypadł z drętwiejących rąk, gdy tamten zwalił się na ziemię jak worek ziemniaków.

Lekki, zimny uśmiech przemknął po twarzy szeregowego Lucasa.
Za Wilsona, gnoju.

Wojna nie pozwoliła szeregowemu Lucasowi cieszyć się tym zwycięstwem zbyt długo. Nie wiadomo skąd zaszarżował na niego kolejny z tych popieprzonych typów z włóczniami. Gdy Martin go zobaczył, nie było już czasu prawidłowo wycelować.

W ułamku sekundy szeregowy opuścił karabin na szelki i wyszarpnął z kabury przybocznego N80. Może nie poświęcał mu na co dzień tyle uwagi, co sztucerowi, ale broń była porządnie wyczyszczona, naoliwiona i sprawdzona. Martin był pewien, że nie zawiedzie.
Nie zawiodła.
Cztery pociski kalibru 10mm w równych odstępach opuściły lufę, mknąc na spotkanie z nacierającym dzikusem. Wszystkie trafiły, wyrywając mu w piersiach równiutki rząd postrzępionych dziur. Tamten biegł jeszcze chwilę, jakby nie docierało do niego to, co się stało. A potem po prostu poturlał się na ziemię i znieruchomiał na niej jak kupa szmat wysypana z przewróconego kosza na bieliznę.

Martin schował pistolet i znów ujął w dłonie swój wierny sztucer. Rozejrzał się wkoło. Niedobitki zwiadowców Legionu właśnie ginęły od zmasowanego ognia ocalałych na płaskowyżu żołnierzy i przez chwilę wydawało się, że sytuacja na Overlooku jest opanowana.

Wydawało się.

Z + 4 minuty.


Lucas akurat obracał się, by sprawdzić, co z Wilsonem, gdy świat przed nim eksplodował oślepiającą feerią odcieni bieli, żółci i wściekłego pomarańczu, a potem wyrżnął go w twarz i w piersi gwałtownie sztywniejącym od fali uderzeniowej powietrzem, wyrywając szeregowego z ziemi, na której stał, i wysyłając eliptycznym łukiem na plecy dobre dwa kroki dalej.
Coś wybuchło. Mocno. W blasku eksplozji MJ ujrzał, jak ludzie, psy, ziemia, kamienie i jakieś nieokreślone szczątki czegoś, czego nawet nie umiał odróżnić, rozlatują się na wszystkie strony jak stado szczurów, w które ktoś wrzucił kota.
Na chwilę zrobiło się wokół przerażająco cicho. A może tylko tak wydawało się szeregowemu, którego uszy rejestrowały tylko mieszaninę jednostajnego szumu i wysokiego, przenikliwego pisku. Jakby włożył głowę do beczki z wodą.

Martin wstał i potrząsnął głową. Wzrok wracał do normy, słuch chyba też. Szum ustępował trzaskom płomieni, hukom wystrzałów, wrzaskom rannych. Ktoś głośno wołał o sanitariusza, ktoś - znacznie ciszej - rzęził jednostajnie, widocznie schodząc już z tego świata.

Ja pierdolę..., przeszło mu przez myśl. Gdzie jest Wilson? Gdzie Key? Gdzie Jinx? Gdzie reszta?
Nikogo nie widział.

Obrócił głowę w drugą stronę. Patrzył teraz na dół, gdzie krwawa jatka najwyraźniej osiągnęła apogeum. Teren poniżej płaskowyżu był jednym wielkim oceanem dymu, ognia, wrzasków, huku wystrzałów i rozbłysków eksplozji, które pojedynczo i grupami rozkwitały w kotłującym się chaosie.

Kolejny potężny huk eksplozji niemal zdmuchnął szeregowego z klifu. Fala uderzeniowa uderzyła w spowijający nabrzeże gęsty obłok dymu, który zawirował jak chmura dymu z papierosa pod dmuchnięciem palacza. Dym rozwiał się, ukazując Martinowi płonącą od dziobu po rufę jedną z łodzi, która szybko zanurzała się w wodzie.

O tak! pomyślał szeregowy, znów uśmiechając się zimnym uśmiechem. Smażcie się, skurwiele!

Blask ognia oświetlił stojącą obok największą z łodzi, na której dziobie wciąż stał ten potworny, strzelający wybuchową amunicją wielkokalibrowy karabin maszynowy. Wokół niego znów kręcili się legioniści, a broń nadal łomotała, wysyłając kolejne strugi amunicji w sam środek kłębiącego się na dole piekła.

Martin instynktownie podrzucił broń do oka, wycelował w siedzącego za karabinem legionistę i nacisnął spust. Jednak tym razem zbyt mocno szarpnął spustem i pocisk, zamiast trafić w szyję legionisty, zrykoszetował od napierśnika i trafił w coś za plecami draba z Legionu. Z tej odległości Martin nie widział, w co trafił, więc nie mógł wiedzieć, że jego pocisk odciął fragment płonącej pochodni zatkniętej na nadbudówce łódki, i że ten fragment poleciał do otwartej skrzynki z nabojami stojącej tuż za celowniczym. Widział za to wyraźnie, co zdarzyło się za chwilę.
Zapewne z braku właściwego oleju rusznikarskiego, ułatwiającego przechodzenie przez komorę nabojową cekaemu i ograniczającego zacięcia, naboje w skrzynce wysmarowano mieszaniną smaru maszynowego i oleju do generatora. Płonące szmaty, które wpadły do skrzyni, sprawiły, że mieszanina zajęła się ogniem.
Kilkanaście sekund później seria eksplozji rozerwała skrzynię na kawałki, a wizgające wokół pociski pocięły stojących przy cekaemie ludzi, strącając ich do wody jak kręgle. Któryś z pocisków trafił w komorę zamkową cekaemu dokładnie w chwili, gdy iglica cekaemu uderzyła w spłonkę naboju w komorze. Cekaem rozerwał się na kawałki, zdmuchując z pokładu tych, którzy jeszcze jakimś cudem stali w jego pobliżu.

Twarz MJa wykrzywiła się w szerokim uśmiechu. Nareszcie!

Moment później uśmiech ustąpił miejsca kompletnemu osłupieniu. Ziemia poniżej Martina zagotowała się jak wywar z bramina. I to dosłownie.
Huk wielu następujących po sobie eksplozji zlał się w jeden, nieopisany łomot. Strzelec stał i patrzył, jak łańcuch eksplozji metodycznie pustoszy obszar pod nim. Powietrze wypełnił obrzydliwy, mdlący smród, mieszanina zapachu prochu, kurzu, krwi i spalonego ludzkiego ciała. Szeregowy Lucas schylił głowę, gdy coś poleciało w jego kierunku, walcząc ze sobą, by znękany wstrząsami i rozdygotany od nadmiaru adrenaliny żołądek nie przewrócił się na lewą stronę i nie zrzucił resztek ostatniej, ledwo strawnej kolacji wprost na buty żołnierza.

Pod jego stopami uchodźcy z Bullhead City, zamienieni w żywe granaty, ginęli w hekatombie łańcuchowej eksplozji. A wraz z nimi ginął każdy, kto miał nieszczęście znaleźć się zbyt blisko.

Martin z obrzydzeniem odwrócił głowę od rozgrywającej się poniżej rzezi. To już nie była wojna. To było bezprzykładne, bezmyślne i bezlitosne ludobójstwo na masową skalę. Jeśli Legion Cezara był zdolny do takich potworności, to MJ nie miał wątpliwości, że należy równie bezlitośnie zlikwidować każdego legionistę, jakiego spotka.

I w tym właśnie momencie los, jakby słyszał myśli szeregowego Lucasa, dał mu kolejną szansę na spełnienie tego krwawego życzenia.

Z + 5 minut.

Nieliczne wciąż płonące pochodnie wciąż oświetlały zlane krwią i usłane porozrywanymi trupami pobojowisko, w jakie zmieniła się większość dolnego obozu. Martin walczył z narastającymi mdłościami oglądając spustoszenie, jakiego dokonały eksplodujące ładunki niesione przez skazanych na śmierć nieszczęśników. Wypatrując żywych, Martin z ulgą zauważył, że większość drużyny B nadal żyje i walczy. Słyszał niedźwiedzie ryki Taylora, widział błyskające ostrze tego Chińca... chyba nazywał się Lee... widział kulistą szopę włosów Utanga tnącego nielicznych ocalałych legionistów na plasterki nie grubsze niż średnio wysmażone steki z bramina... i słyszał miarowe łomotanie automatycznego karabinu kaprala Harrisa, który, umazany od stóp do głów na czarno, stał w drzwiach prowadzących do resztek murowanego cekhauzu i pruł do każdej sylwetki w mundurze Legionu, jaką był w stanie zobaczyć. Widział innych żołnierzy prących naprzód przez morze krwi i szczątków, ich lufy błyskające ogniem.

Właśnie wtedy Martin znów stracił piekło dolnego obozu z oczu, gdy wystrzelone przez legionistów z pokładu ostatniej łodzi granaty dymne zatoczyły paraboliczne łuki, by wpaść między zwały trupów i rzygnąć chmurami gęstego, gryzącego dymu.

Ktoś na dole zaczął krzyczeć coś o gazie. Ktoś zacharczał. Ktoś się zakrztusił.

Duszę szeregowego przeszyła mieszanina strachu, beznadziei i bezsilnej wściekłości.

Co jeszcze te skurwiele na nas rzucą?

Chwilę później odpowiedział mu kolejny okrzyk bojowy. Z upiornym wyciem na ustach, zza tej samej grani, zza której wcześniej wyskoczyli zwiadowcy, wypadło kilkunastu rosłych drabów w ciemnych zbrojach Legionu. Każdy z nich dzierżył w dłoniach karabin ładowany dźwignią, a u boku miał krótkie, ale paskudnie wyglądające ostrze. Prowadził ich rosły mężczyzna w goglach nałożonych na czarną, okoloną frędzlami maskę z ciemnego materiału naciągniętą na twarz.

No nie. Tylko nie to!

Karabiny legionistów huknęły, wypełniając szeregi żołnierzy NCR rannymi i zabitymi. Huknęły i warknęły w odpowiedzi nieliczne już karabiny i peemy pozostałych przy życiu obrońców plaskowyżu. Kilku legionistów zaryło twarzami w piach lub stoczyło się po pochyłościach, wypuszczając broń. Ale to nie powstrzymało pozostałych.

Martin uniósł karabin, celując w prowadzącego legionistów wojownika w masce z frędzlami. To musi być oficer, pomyślał. Jeśli zabiję oficera, może oni odpuszczą... zatrzymają się. Albo uciekną.

Chyba sam w to nie wierzysz, koleś, zgromił się w duchu.

Ciemny materiał maski zbyt dobrze maskował twarz, a facet po tamtej stronie lunety miotał się jak laleczka w teatrzyku kukiełkowym. Martin nie był w stanie ześrodkować celownika. Sfrustrowany przeniósł punkt celowania nieco niżej, w okolice szyi. Może tak się uda. Zgrał celownik, wstrzymał oddech, nacisnął spust.

Tamten złapał się za piersi. Dostał. Ale coś nie było tak, jak trzeba. Martin widział, że zamiast rozłożyć ręce i paść jak długi, co zwykle sygnalizowało śmiertelne obrażenia, facet skulił się i zaczął wycofywać, przyciskając ręce do pancerza. Kilku znajdujących się najbliżej legionistów zawróciło, by pomóc swojemu dowódcy.

Psiakrew, zaklął w duchu Martin. Tylko go raniłem. Cóż, może to wystarczy.

Ziemia wokół Martina zakotłowała się, gdy legioniści odpowiedzieli ogniem, próbując zdjąć tego, który ranił ich dowódcę. Z tej odległości skulony strzelec stanowił niełatwy cel, więc żadna kula go nie trafiła, ale Martin wiedział, że jeśli się nie wycofa, jego szczęście się skończy. Tak jak Wilsona.

Jezus, Maria... Wilson!

Lucas wystartował jak z procy w kierunku miejsca, gdzie, jak pamiętał, leżał jego postrzelony kolega. Wilson nadal tam był. Leżał na plecach, trzymając się obiema rękami za zakrwawiony brzuch. Bladą twarz szeregowego oświetlały płomienie dopalające resztki stanowiska moździerzy.

Martin pochylił się nad nim.

- Stan! - krzyknął. - Żyjesz?

Odpowiedział mu słaby jęk. Martin poczuł ulgę. Jednak żyje.

- Zabieram cię stąd, kolego. - wysapał. - Tylko mi się tu kurwa nie przekręć, zrozumiano?

Przewiesiwszy sobie oba karabiny - swój i Wilsona - na szelkach przez piersi, podkurczył nogi leżącego kolegi, po czym chwycił Wilsona za prawą rękę i zdecydowanym szarpnięciem poderwał go z ziemi i zarzucił sobie na plecy. Wilson jęknął, gdy jego brzuch spoczął na barku Martina.

- Nie marudź - sarknął Martin. A potem, przytrzymując Wilsona za ramię i próbując złapać równowagę, potruchtał pod górę. Nogi paliły go, jakby szedł po ogniu. Każdy mięsień buntował się przeciwko dodatkowemu obciążeniu, płuca pracowały jak miechy, krew łomotała w żyłach, a pot zalewał oczy. Ale Martin biegł... a właściwie wlókł się pod górę. Teraz już wiedział, dlaczego sierżanci w Barstow kazali im biegać po kilka godzin w upale z workami z ziemią na plecach. Miał tylko nadzieję, że znajdzie sanitariusza na tyle szybko, by Wilson się nie wykrwawił.
 
Loucipher jest offline  
Stary 22-12-2018, 01:34   #64
 
Lynx Lynx's Avatar
 
Reputacja: 1 Lynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputację
Bam..bam..bam strzelał Barry z pistoletu, aż tu nagle dzida leci (na szczęście tylko go drasnęło bo głupi to zawsze ma szczęście). Spostrzegł wtedy, że szarżuje na niego dzikus z groźną dzidą, a jeśli mało tego to legionowy kundel flankuje go, chcąc dorwać się do gardła i świeżutkiej krwi.

-Najpierw dzikus- mówił instynkt. Tak więc Barry mierzy, naciska na spust, a tu głośny trzask koniec amunicji. Niewiele myśląc rzucił swą broń w kierunku napastnika. Pudło, ale oponent musiał się uchylić i dać Barremu trochę czasu na działanie.

Niestety pies nie miał problemów i zbliżał się nieubłaganie. Szybko szukał Barry noża w końcu jest i rzut. Kundel już wtedy leciał w kierunku gardła Barrego po pięknym skoku. Na drodze miał jednak ostrze, które w opłakanym dla siebie skutku połknął w locie. Choć psina martwa jej truchło leciało dalej i powaliło Barrego na plecy siłą swego pędu.

Barry leżał na plecach, zdezorientowany i kręciło mu się z lekka w głowie. Dobrze że instynkt i szkolenie zrobiło swoje. W ostatniej chwili pochwycił drzewiec włóczni, którą stojący obok dzikus chciał go dobić. Siłowali się, lecz nieubłaganie ostrze zbliżało się do Barrego.

Tak zbliżała się śmierć. Nagle jednak wielkie BOOOOOM rozległo się po okolicy. Zmiotło ono legionistę z nóg. Barry za to przejechał się trochę po ziemi. Zatrzymał się w końcu na swym wrogu. Obydwaj zaczęli podnosić się oszołomieni po eksplozji. Szkolenie,a może raczej wrodzony instynkt i odruchy były jednak po stronie Barrego. Pierwszy rzucił się na wroga, a po krótkiej szamotaninie założył trochę krzywy ale skuteczny chwyt zapaśniczy i zaczął kręcić aż ukręcił dzikusowi łeb.

Wraz z końcem walki adrenalina opadła, a Barry ujrzał siebie. Swoje ręce we krwi.. nie cały w niej był. Eksplozja sprawiła że przejechał się po krwi i resztkach nieszczęśników, którzy zginęli od ostrzału z łodzi. Szamotanina z zwiadowcą legionu dopełniła dzieła. Wyglądał jakby dosłownie sie wykąpał w posoce. Uświadomił sobie wtedy, że werbownik kłamał. Nie został bohaterem. Nikomu nie pomógł. Chwały nie ma, za to jest bród, krew i cierpienie, a on sam wygląda jak żywy trup.

Tak by trwał zagubiony w beznadziei, ale usłyszał że kolejni wrogowie nadchodzą, a z nimi wróciła adrenalina,a instynkt znów zdominował Barrego. Przyczaił się, chwycił do prawej ręki punch daggera, a do lewej nóż do rzucania i tak leżał czekając na wroga, by zerwać się do ataku, jeśli jakiś cezarski sługus się do niego zbliży, no chyba że będzie rozkaz by coś innego zrobić. W wojsku rozkaz to rzecz święta. Dobry żołnierz zawsze wykonuje je w 100 procentach, a Barry to dobry żołnierz.
 

Ostatnio edytowane przez Lynx Lynx : 22-12-2018 o 01:57.
Lynx Lynx jest offline  
Stary 22-12-2018, 10:54   #65
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
„Jasny gwint!” Max przez chwilę patrzył osłupiały, na palące się ramie, potem próbował desperacko zdusić ogień i popatrzył w otchłań śmierci. Przynajmniej tak myślał widząc otwór ręcznego miotacza ognia trzymanego w ręku tego legionisty. Potem wszystko wybuchło w ogniu, kiedy eksplozja jego niezdarnie zrobionej broni wyrwała mu ręce i posłała jego resztki w diabły.
Max zaś padł na podłogę, próbując stłamsić ogień przewracając się po podłodze raz w jedną, raz w drugą stronę. Kolejna eksplozja, i znów to nieprzyjemne uczucie, tym razem na karku, przypominające rzyg brahmina. Albo chociażby siarczyste kichnięcie. Drugi raz tego dnia. Kostucha miała dziś radochę.
- Poważnie? -mruknął do siebie Max i otarł z karku kolejną porcję krwi, okraszonych jakimiś białawymi drobinami po czym ruszył znów do radia. Trzeba zakończyć robotę.

Dach blaszanego baraku HQ był ciepły. Śliski od krwi zabitych żołnierzy NCR, za których ciałami ukrył się Max. Ciała, porozrywane przez pociski z wkmu, poprzebijane długimi harpunami tworzyły razem upiorny okop, niczym z wizji piekła Dantego.

„Ależ bajzel” pomyślał Max patrząc na kolejne detonacje, zamieniające niewolników legionu w krwawą miazgę. Właściwie nie wziął pod uwagę, że detonatory w obrożach mogły mieć jakiś mechanizm bezpieczeństwa na wypadek zagłuszania. „Albo ktoś po drugiej stronie ogarnął się i wzmocnił sygnał” skwitował w myślach korzystając z chwili ciszy. Sam zaprzestał wtedy strzelania, które mogło zdradzić przeciwnikowi jego pozycje. O co najmniej dwa strzały za późno. Gwizdy pocisków i krwawe rozbryzgi uświadomiły mu, że go zauważono. Potem chwila ciszy, i przez chwilę myślał nawet, że mu odpuścili.

Ale przyszli po niego i tak. "Porzućcie wszelką nadzieję Ci, którzy tu wchodzicie. Adekwatne. Mamy nawet legion, jak jakieś cholerne igrzyska" Pierwsza strzałka uderzyła ostrzegając o niebezpieczeństwie. Legionista który po niego przyszedł nie zdążył jednak zrepetować swojej przedziwnej broni, kiedy Max zerwał się na nogi i rzucił się w kierunku jego kolan. Człowiek legionu stał na krawędzi, w pobliżu drabinki i nijak nie był w stanie powstrzymać prawie dwustu kilogramów masy pędzącej desperacko, aby zepchnąć go z dachu na którym obaj stali. Przeciwnik krzyknął krótko, jakby zaskoczony po czym jęcząc zwalił się głową w dół, kończąc w kałuży krwi kilka metrów poniżej. Ruszał się jeszcze, ale szybki strzał z biodra zakończył jego mękę. W jego udręczone eksplozją bębenki uszu wdarł się rozkaz Taylora. Granaty!
Max rzucił się z powrotem do swojego krwawego bastionu dopadając ciało jakiegoś żołnierza. Jajowate kształty wisiały z uprzęży, jakby mówiły „rzuć mnie”, niczym ciasteczko z Alicji w Krainie Czarów. Po prostu rzucał ile sił, i ile dał radę, aż omal nie wywichnął barku przy ostatnim, który chciał rzucić niemożliwie daleko. Potem jeden ze statków eksplodował i swojskie piekiełko wróciło z powrotem na pole bitwy.

Widząc nowych legionistów, tym razem mających bardziej widowiskowe pancerze, z kitami, piórami i w ogóle, po prostu wziął leżący obok karabin i posyłał pocisk za pociskiem w kierunku nowo przybyłych legionistów. Każda kula posyłana w konkretnym kierunku jest warta stu innych posyłana w losowo wybranych, więc spokojnie i metodycznie Max dokładał swoją niewielką cegiełkę do całego tego bezsensu zwanego wojną.

Kiedy jednak legioniści rozpylili gaz, to było już deko za wiele dla Maxa, który postanowił się zwijać. Po prostu ześlizgnął się po poręczy metalowych schodów, łapiąc po drodze amunicję z leżących na dachu ciał żołnierzy NCR i prędko, na ile pozwoliły mu nogi, używając budynku HW jako osłony zaczął coś, co nazywało się taktycznym odwrotem. Za barakiem zauważył niezły kawałek wydmy czy może jakiegoś wzniesienia, za którym zamierzał się położyć i jeszcze chwilę postrzelać, wypatrując reszty swojej drużyny, która rozproszyła się po całym polu bitwy. Zamierzał krzykiem ich przywołać, o ile ktoś znalazłby się w jego polu widzenia, względnie osłaniać ich odwrót.
 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est

Ostatnio edytowane przez Asmodian : 23-12-2018 o 13:34.
Asmodian jest offline  
Stary 22-12-2018, 19:13   #66
 
Amduat's Avatar
 
Reputacja: 1 Amduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputację
W życiu każdego człowieka przychodził taki moment, gdy najzwyczajniej w świecie przestawał ogarniać co tu się kurwa jego mać dzieje. Pół biedy kiedy dochodził on do podobnych wniosków w bezpieczne, słoneczne popołudnie na werandzie własnego domu i ze szklanką czegoś mocniejszego w łapie…

… a co innego znajdując się pod ostrzałem pośrodku oblężenia wieczorową porą. Szeregowa miała jedno cholerne zadanie, ale i ono nie pykło. Pamiętała bieg, siwy dym snujący się dookoła i kurz drapiący gardło do spółki z metaliczną juchą. Wyrwała do przodu, potem oberwała w nogę. Darła się, ten co biegł też się darł… tak samo jak koleś który oberwał kulką chwilę wcześniej i teraz rozpuszczał się wesoło w bajorku stężonego kwasu.
- Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa… - dziewczyna mamrotała pod nosem, albo darła się na całe gardło, ciężko stwierdzić. Słowa i tak ginęły w huku eksplozji i wystrzałów.

- Kurwa… kurwa… - sięgnęła po karabin i przycelowała we wroga napierającego jakby z boku. Broń huknęła, szarpnęła. Kula może trafiła, a może trafił ktoś inny? Ciężko stwierdzić, ból palonej skóry na nodze nie dawał się skupić. Trzeba było się go pozbyć, więc w ruch poszedł nóż, odcinają zalany kwasem materiał nogawki i już szeregowa gotowała się do powstania, kiedy głośniki HQ zatrzeszczały… a sekundę później tuż przed jej oczami rozegrała się rzeź niewinnych.

Umarli…

Umarli jak leciało… kobiety, starcy…

Dzieci…

Martwe kadłubki z pustką powyżej karków, ściskające w małych rączkach resztki patyków. Wszyscy zginęli, wysadzono im głowy, a Laura zastygła w miejscu i trwała tak póki obraz przed oczami nie zmienił się jej w rozgwieżdżone niebo.

Dostała, ktoś ją wywrócił? Grunt że przeorała ziemię, w uszach zaczęło jej dzwonić, a obraz się rozmywał, tracąc na ostrości. Co ze Sticky'm?
A Harris?

Czy była szansa, że ten pieprzony zlamas Wade jeszcze dychał?
Coś dusiło szeregową w piersi, wciskając tłuczone szkło w płuca przy każdym oddechu. Drapało gardło gorzej niż czysty spirytus.

Co tu robiła? A tak… szła. Do HQ…

Teraz już nie było po co, już za późno, jednak i tam musiała. Na trzęsących się nogach i zataczając się, podjęła marsz.
Iść… musiała iść.
Iść tam, sprawdzić.
Czy jest jeszcze szansa ocalenia… kogokolwiek.

Czegokolwiek...
 
__________________
Coca-Cola, sometimes WAR
Amduat jest offline  
Stary 22-12-2018, 21:40   #67
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Robin "Łazik" White - ciekawski łazik



White musiał przyznać, że nigdy nie był w takiej sytuacji. Tyle się działo! Tyle strasznego. Wszędzie ktoś strzelał, ktoś wrzeszczał, ktoś umierał, ktoś obrywał... Ledwo zdołał zadźgać tego cholernego kundla i wydawało mu się, że wykaraskał się z problemów a jeden i drugi rzut oka na nocne pole walki uświadomiły mu, że w tym całym bajzlu niewiele to zmienia.

Widział, że Key też uporał się ze swoim czworonogiem. Gdzieś nieco dalej dalej toczyły się inne pojedynki. - No. Chyba trochę. - przyznał cyberpsu rację z jego oceną sytuacji. Zdążył przerobić jeden pocisk na improwizowaną bombę. A na dalej coś się nie zanosiło by miał okazję popracować w najbliższyh minutach. Wziął więc pistolet i zaczął strzelać w najbliżej widocznych przeciwników aby jakoś wspomóc innych znanych i nieznanych kompanów.

Wszystko się się skończyło wraz z grzmotnięciem światła i ciemności. Robin podniósł głowę rozglądając się dookoła. Był cały. Szumiało mu w głowie. Coś było nie tak. Odepchnął się od ziemi aby się podnieść na nogi i znaleźć lepszą kryjówkę. Ale ujrzał własną dłoń a z lewej ujrzał tylko jakiś dziwny kikut. Leciało z niego coś ciemnego co spadało na kurz i piach. ~ Co jest kurwa? ~ spojrzał w zaskoczeniu na ten... no cóż... kikut... urwało mu łapę... kurwa urwało mu łapę... urwało mu pieprzoną łapę!

- Jebańce urwali mi łapę... - patrzył z niedowierzaniem na własny kikut. Kay go złapał zębami i zaczął szarpać gdzieś dalej. Najpierw poddał się temu biernie dając się wlec. Ale w końcu ochłonął na tyle aby przewrócić się na brzuch, na czworaka i trzymając za urwany kikut odbiegł gdzieś dalej. Tam upadł za jakimś głazem i starał się założyć opaskę czy inny opatrunek. Ale samymi zębami i drugą ręką było nie takie proste. Zdawał sobie sprawę, że musi to zrobić od razu bo inaczej będzie źle.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 22-12-2018, 23:56   #68
 
Stalowy's Avatar
 
Reputacja: 1 Stalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputację
Pośród wystrzałów, krzyków, ujadań, zawodzeń, pisków, odgłosów umierania, trzasków ognia, eksplozji i innych odgłosów toczącej się bitwy dało się słyszeć Ululacje Utangisili. Były wyraźne i dumnie wydawane.
Trzech nie-ludzi, którzy próbowali się z nim mierzyć szybko zrozumieli że z dumnym synem plemion Arroyo nie ma żartów.
Piach sypnięty kopnięciem skutecznie przystopował ich niecne zamiary a szybkie cięcia po nadgarstkach modliszkową rękawicą zapewniły im powolną śmierć przypominającą odpływanie. Szczególnie, że pobudzone w walce serca pompowały krew jak szalone, więc dzidziarze sikając juchą szybko opadli z sił. Utang zaś Ululając spojrzał na miotacza, który zaczął uciekać. Żołnierz-dzikus wyrwał z dłoni upaćkaną dzidę i cisnął w tamtego. Dzida pięknie weszła między łopatki.

Bitwa miała gwałtowny przebieg i zmienną kolej losu.

Seria gwałtownych eksplozji która wymazała z pola bitwy niewolników, część legionistów i ich ciężkie wsparcie na łodziach. Była właśnie zmianą, której potrzebowali. Utangisila walczył zaciekle, bowiem Przodkowie już mu okazywali wizję zwycięskiej bitwy. Jego pierwszej. Potwornie krwawej, ale zwycięskiej.

Utang nie wiedział, czy Legion miał też swoje Duchy, pewnie miał bo po szeregu naprawdę fortunnych zdarzeń stało się coś strasznego.

W najlepsze siekali sobie wrogów, mordowali legionistów... jakimś magicznym sposobem nagle detonowały wszystkie obroże...

a potem poleciały ze strony wroga smiercionośne cylindry z zatrutym dymem.

Utang pamiętał co mówiono o złym kolorowym dymie. To była straszliwa śmierć. Ludzie wpadli w panikę, bo nie mieli masek, które chroniły przed czymś takim.

Sierżant wydał rozkaz, aby się wycofać na Overlook, ale zaraz potem został ironicznie uśmiercony. Co gorsza Utang był w pierwszej linii. Wycofanie się na Overlook oznaczało długi przedzieranie się przez trujące opary. Musiał więc zrobić coś całkiem odwrotnego.

Pobiegł na wprost w kierunku wody. Pobiegł tak prędko jakby chciał udowodnić że biali nie tylko nie potrafią skakać, ale że też nie potrafią biegać.
Szkoda że sierżant nie mógł mu pomóc w udowodnieniu tego.
Najważniejsze było teraz schronić się przed gazem w wodzie.
 
Stalowy jest offline  
Stary 23-12-2018, 16:56   #69
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Arrow

Wydawałoby się, że zwycięstwo było już na wyciągnięcie ręki. Legionowi zwiadowcy gryźli piach razem ze swymi kundlami, dwie łodzie zniszczone, rekruci z plaży wybici, “uchodźcy” zneutralizowani. Na “tapecie” została tylko jedna, ostatnia łódź, w dodatku w połowie już obstrzelona. Ale gaz zmienił wszystko. Odebrał jakąkolwiek szansę na wygraną. To… oraz kilka innych asów w rękawie, jakie przebiegli dowódcy wroga zostawili sobie na koniec. A druga fala atakujących Overlook była tylko jednym.

Podczas gdy pozostałości żołnierzy NCR na klifie rozpaczliwie próbowały powstrzymać napór doborowych principes i ich decanusa, na dole doszło do kompletnego rozprężenia.

Z kłębów dymu przed Laurą wyrosł jakiś olbrzym, obdarty, pokrwawiony i osmalony jakby wyszedł z czeluści Piekieł, opasany szmatą na twarzy. Cyrus odruchowo próbowała się zastawić karabinem, ale ten jedną ręką (dodatkowo obciążoną własną spluwą) odtrącił jej ręce i przyłożył jakiś szal do jej twarzy, po czym zgarnął i przewiesił przez ramię jak worek ziemniaków, czmychając jak najdalej od żółtej chmury.

- Pojebało cię dziewczyno?! - wydarł się w międzyczasie głosem przytłumionym przez szmatę… ale wciąż rozpoznawalnym. Kapral Harris. Wade.

Natalia i Billy ogarnęli tych kilku, którzy nie byli w stanie sami tego zrobić. Kto mógł, ten uciekał, ratując życie przed blisko czterystuletnim wynalazkiem - gazem musztardowym, vel iperytem. Wielu się to nie udało - albo byli zbyt głęboko w strefie skażenia, albo nie widzieli drogi w kłębach dymu. Tylko nieliczni byli w stanie uciec, i to bez poważniejszych ran. Jakimś cudem udało się to między innymi członkom Drużyny B. Wybiegli z kłębów pod górę, wkraczając na tą samą asfaltówkę, którą wcześniej dotarli do Camp Cottonwood Cove. A na górze widzieli już… wybawienie? Kilkunastu żołnierzy z okolicznych patroli zebrało się do kupy i biegło im na spotkanie, na odsiecz, na ratunek. Nie dobiegli.

Przeklęta łajba wypluła kolejną serię kurestw - a w zasadzie to tylko jeden przedmiot, znowu podbijając stawkę. Cholerną, autentyczną i uzbrojoną głowicę od Taktycznej Katapulty Nuklearnej M-42, potocznie znanej jako "Fat Man". Prosto w biegnącą odsiecz. Błysnęło, grzmotnęło, aż wszyscy ocalali rymnęli na glebę, wszędzie podniosły się tumany kurzu. Zrobiło się na chwilę jasno jak w dzień, kiedy atomowy mikro-grzyb wykwitł gdzieś obok jezdni. Patrolowcy nie mieli szans.

Ironia losu też była. Szczęście w nieszczęściu. Bo podmuch zmiótł cały dym i gaz prosto na wodę, ku ostatniej łajbie i jej ostatnim załogantom. Skurwiele by podusili się własnym towarem… gdyby wciąż żyli. A nie żyli, bo próbowali wystrzelić aż trzy fatmany. I z powodu wadliwej konstrukcji ukrytych wyrzutni obnażyła się tylko jedna… a plunęły wszystkie trzy. Dwie detonacje były wystarczające, by całkowicie unicestwić łódź, jej pozostałą broń, załogę… okoliczne wraki… molo… kawał plaży.

To i tak nie był koniec bitwy. Dla Legionu takie coś było… akceptowalnymi stratami.

Ci z Overlooku dokończyli robotę. Ich cieżkie metalowe pancerze bez większego trudu wytrzymywały naboje 9 i 10mm oraz .32cal, zaś ich pociski .357 Magnum oraz wystarczająco dobre umiejętności strzeleckie aż nadto pozwalały na ustrzelenie ostatnich żołnierzy. Sytuacja mogłaby się zmienić gdyby ich lider poległby wtedy na placu boju… ale nie. Został tylko raniony i odciągnięty w bezpieczne miejsce przez swojego głównego zwiadowcę. Sytuację próbował ratować ostatni z sierżantów, siepiąc zaporowo z pistoletu maszynowego i ciskając jeden po drugim dwa granaty zapalające - ale nawet i on nie mógł strzymać naporu kul z lewarowców. Kiedy już opór zrzedł, Legioniści przeszli do następnej fazy. Zaczęli rzucać granatami less than lethal. Flashbangi, cylindry z gazem łzawiącym. Oszołomionych i kaszlących dopadali by pobić do nieprzytomności, w ostateczności porąbać maczetami. Tak się stało najpierw z Keyem, mającym problemy z oceną odległości i wyborem kierunku przez problemy z oczyma. Potem wpierdol dostał Simmons - acz przedtem w iście bohaterski i tytaniczny sposób rzucił się na jednego z agresorów. Rekrut wygrał z weteranem kilkunastu bitew, noże okazały się silniejsze od miecza. Ale nie mógł dać rady więcej jak jednemu, nie bez zaskoczenia - i skończył pobity. W międzyczasie przyszła kolej na Vernona i White’a, którzy próbowali skitrać się w jednym z baraków, gdzie Jinx pospiesznie założył Łazikowi opatrunek - a potem prawie się podusili gazem łzawiącym i dostali po łbach kolbami. O mały włos natomiast udało się Lucasowi i Wilsonowi. Snajper taszczył swojego spottera na grzbiecie i prawie uszedł z Overlook. Prawie. Celny krio-granat rzucony w ich pobliże sprawił im niesamowity ból i dyskomfort. Na wpół zamrożeni mogli tylko runąć na glebę, szczękać zębami i się nie ruszać - póki nie dostali laczem w potylice.

Ci na dole byli w potrzasku. Pomiędzy wciąż płonącymi wybuchami głowic i rozdmuchniętym wszędzie gazem, mogli tylko zbierać się z gleby i panikować. A wrogowie już wypadali dosłownie znikąd. Najpierw trzech rekrutów w lepszych pancerzach, dzierżących groteskową broń - jakieś przemysłowe wiertło połączone grubym kablem z pękatym akumulatorem na plecach, piła łańcuchowa i lanca termiczna (jedna z ulubionych broni legionowych weteranów, która jakimś cudem trafiła w ręce legionowego młodzika). Trzech żołnierzy NCR w brutalny i groteskowy sposób szybko przeszło z grupy “ocalałych” w grupę “straconych”. Pozostali zaczęli strzelać z czego im pozostało. Z tej odległości metalowe płyty i kolczugi rekrutów nie powstrzymały naporu kul. Wszyscy trzej napastnicy polegli. A reszta tylko na to czekała.

Z obydwu stron drogi wyskoczyli zawodowcy pod wodzą najcwańszego skurwiela w całym Legionie. W ruch poszły porządne narzędzia - tasery, paralizatory, elektryczne pastuchy. A ten skurwiel tylko się śmiał… Laura Cyrus, Wade Harris, Natalia Dubois i Billy Kitty byli pośród “popieszczonych”... i związanych w baleron.

Ci, którzy mogli się skryć i przetrwać w trzewiach Cottonwood Cove - jak Utangisila, Feng Lee czy Max Manderson - zostali wykryci i pojmani lub zneutralizowani przez trzecią grupę - dwudziestu principes w “klasycznych” pancerzach Legionu i maskach gazowych, prowadzeni przez jednego z ich niesławnych centurionów.

Wkrótce wszyscy żołnierze i cywile byli albo martwi, albo w rękach zwyciężców. Cena za wzięcie Cottonwood Cove była wysoka… ale fortel im się udał. Teraz Legion miał prawdziwy i porządny przyczółek po zachodniej stronie rzeki Colorado. Dopiero teraz miały się zacząć ciężkie czasy dla NCR w Mojave.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=FbT65nnSuoo[/MEDIA]

A dla wziętej w jasyr Drużyny B te czasy miały się stać koszmarem, z którego nie sposób było się wybudzić.



Minęły dwa dni od tragicznej nocy. Camp Cottonwood Cove przestało istnieć. Z blisko stu ludzi z garnizonu NCR ostało się raptem dwudziestu. Z trzystu cywili - tylko stu. Najwięcej istnień zabrały gaz i broń ciężka z łodzi. Wróg również był przetrzebiony - wszyscy niewolnicy zginęli, podobnie jak wszyscy rekruci z łodzi i plaży (czyli ponad 150 istnień), dwudziestu ludzi z pierwszej fali ataku na Overlook i około dziesięciu z drugiej zewsząd. Skurwiele drogo okupili przejęcie tego zadupia.

Tym drożej, jeśliby policzyć straty spod Bullhead City. Jeńcy wyraźnie słyszeli rozmowy pilnujących ich legionistów. W trakcie tych 3 dób NCR zmaterializowało dwa kontrataki. Jeden z nich odzyskał zrujnowane, wysadzone w powietrze i spalone resztki przystani (jeśli to można było nazwać odzyskaniem, tym bardziej, że Legion po prostu to miejsce opuścił - przedtem niszcząc też kilkanaście pozostałych łodzi, kończąc istnienie “NCR Colorado River Patrol”), ale nie był w stanie z marszu wziąć miasta - poległo kilkunastu ludzi po obydwu stronach. Dopiero drugi atak, już po utracie Cottonwood przyniósł sukces - NCR odzyskało miasto praktycznie bez strat, za cenę kilkunastu rannych. Ale Legion miasto praktycznie już opuścił do tego czasu, zostawiając tylko ariergardę złożoną z rannych i chorych, którzy woleli walczyć do śmierci lub odebrać sobie życie, niż trafić do obozu jenieckiego.

Cały ten wybieg był jednym wielkim fortelem, który zlikwidował flotyllę rzeczną i dał Legionowi silny przyczółek na Pustkowiu Mojave. Bullhead City było zbyt daleko od głównych szlaków komunikacyjnych i od New Vegas oraz tamy Hoovera. Z Cottonwood Cove w przyszłości mogły wyjść ataki na całą okolicę - Camp Searchlight, Nipton, Nelson, Novac czy obóz blisko rzeki. Z Bullhead City można było tylko pójść na Searchlight - po skalistej pustyni płaskej jak patelnia, łatwej do obrony dzięki budynkom lotniska obok Searchlight - albo wgłąb NCR poprzez zdradliwe górskie przełęcze i wyjątkowo nieprzystępne rejony Death Valley. Republika Nowej Kalifornii dała się ograć, jakby szeregowego dopuścili do roboty generała. Solą na urażoną dumę jeńców były jeszcze kąśliwe uwagi, że Camp Searchlight czy inne obozy nie miały dość ludzi by przebić się przez screen patroli i czujek już rozstawionych przez Legion po tej stronie rzeki. Nikt nie pomoże Cottonwood Cove. Teraz to Legion rozdawał karty, a NCR musiało nimi grać.

Ale to były jakieś mgliste, odległe problemy dla Drużyny B. Daleko. A blisko były kojce postawione w miejscu namiotów dawnego obozu. W nich odgrywały się iście dantejskie sceny. Legioniści dopuścili sanitariuszy z ich skromnymi zasobami do łatania rannych i leczenia chorych… ale tylko wyselekcjonowanych przez Legion. Wszelkie formy sprzeciwu były uciszane pałką, pastuchem, pięścią lub butem. Jeden z sanitariuszy odmówił współpracy. Pobili go na śmierć, a trupa obwiązali drutem kolczastym i powiesili na płocie tego otwartego więzienia.

Ludzie, których Legion skazał na śmierć, umierali powoli. Rany, choroby, efekty gazu, głód i pragnienie. Słabsi bądź starsi mężczyźni i kobiety. Część z dzieci, również wybranych pod kątem surowego, bezlitosnego darwinizmu społecznego. Jedna z bardziej humanitarnie nastawionych rekrutek z garnizonu próbowała im pomóc, przemycając im część więziennych zapasów żywności. Złapali ją, ucięli prawą dłoń, a następnie co wieczór się z nią… zabawiali.

Gwałty, w tym zbiorowe, były masowo popełniane co wieczór na cywilnych kobietach w całym obozie. Z jakiegoś powodu Legion odpuścił sobie żołnierki. Może dlatego, że w przeciwieństwie do cywilów, żołnierze NCR wyglądali jak gdyby wyszli z Piekła - umorusani sadzą, krwią, piachem i resztkami osadu z dymów i gazu. Ciężko było rozpoznać spod tego “makijażu” kobietę, a co mówiąc o jej urodzie. Szczęście w nieszczęściu. Cywile mieli tylko nieszczęście.

Rankiem trzeciego dnia od upadku Camp Cottonwood Cove przybyły tratwy wiedzione przez doświadczonego flisaka. Jeńców spławiano na drugi brzeg rzeki. Z dala od Pustkowi Mojave, z dala od NCR. Na ten czarny brzeg, na brzeg Piekła.

Któryś z bardziej oczytanych ludzi przyrównał ich sytuację do śmierci niczym z antycznej greckiej tragedii. Oto Charon spławiał dusze martwych po Styksie ku Hadesowi. Colorado było tą zimną, martwą rzeką oddzielającą świat żywych, świat kolorów i świat nadziei od świata zmarłych, świata szarości, świata rozpaczy.

Niektórym nie było jeszcze dane przekroczyć Styksu. Kto z rannych i chorych nie skonał przez te dwa dni i nie trzymał się lepiej, tego zawieszono na krzyżach, świeżo postawionych wzdłuż asfaltówki dojazdowej do Cove.

Na drugim brzegu trafili do podobnego obozu na dawnym miejscu Camp Arizona, obozu wziętego dużo wcześniej. Ostatniego po drugiej stronie rzeki. Teraz to była ziemia Legionu. Ziemia Caesara. Nie Cezara, Caesara, kai-sara. Legioniści byli na to wyczuleni, już uczyli nową partię niewolników swej łaciny w klasycznej wymowie. Przekręcanie nazw i imion kończyło się szybkim, ostrym i krótkim bólem.

Ból był najlepszym z nauczycieli. Nie można go było zignorować.

Dwa kolejne dni poniewierania, gwałtów i tej samej beznadziei, co w Cottonwood. I kolejna tragedia, która dotknęła już Drużynę B bardziej osobiście. Jak do tej pory jakimś cudem cała ekipa - świeżych wszak, ale już jak bardzo zżytych ludzi - trwała, żyła, była blisko siebie. Jedynie Taylor, sierżant, nie był z nimi (co niektórzy mogli nawet traktować z ulgą). Ale teraz odszedł kolejny z nich.

Stan Wilson skonał od ran. Jego ostatnie godziny były w malignie. Rana w udzie była na wylot i nie ruszyła arterii, dało radę ją odkazić, załatać, zabandażować. Ale brzuch… bez sali operacyjnej, bez narkozy czy tęgiej dawki Med-X? I tak młody długo wytrzymał. Jako ciężko ranny był skutecznie ukrywany przed selekcjonerami Legionu. Dbali o niego, próbowali mu pomóc. Na nic, wszystko na nic. Ale… może jednak nie na nic? Umarł pośród swoich, a nie na krzyżu.

Oczywiście kiedy Legioniści odkryli, że przetrzymywali rannego, to wzięli się do bicia. Sprali wszystkich. I trzeba było przyznać, że umieli bić. Bili tak, by bolało, ale nie ranili, nie doprowadzali do agonii. O nie, pojmani musieli żyć. Podobno Legion zazwyczaj zabijał mężczyzn i brał tylko kobiety i dzieci… najwyraźniej nie zawsze.

Trzeci dzień pobytu w obozie po drugiej stronie rzeki rozpoczął się inaczej, lepiej. Dali im jeść. Sute jedzenie, po raz pierwszy. Wysokoenergetyczne. Mięso z gekona, papka z bananów yucca, woda z kaktusów. Sanitariusze dostali dodatkową pomoc od legionowych “znachorów” - tribalowy proszek leczniczy z kwiatów Broc i korzeni Xander, otumaniające ziele dla pacjentów i kojoci tytoń do żucia dla lekarzy (by działali dłużej na najwyższych obrotach), spirytus do odkażania ran, sterylne nici do szycia oraz narzędzia. I gorące żelazo. Tego było dużo. Starczyło choćby dla Keya i Łazika, którym wypalono ich rany i związano płótnem maczanym w tradycyjnych maściach i wywarach. Po drodze mieli niezły ubaw widząc jak obydwu rannych się wiło. Key nawet w szale zagryzł jednego z sześciu drabów, którzy go trzymali - pozostali jedynie zdwoili wysiłki, a potem… z szacunkiem wyrażali się o sile cyberpsa.

Po opatrzeniu ran zaczęto rozdzielać ocalałych jeńców. I wyrządzono im kolejne okrucieństwo. Na ich ciałach czerwonym żelazem wypalano znaki Legionu. Stylizowane byki oraz znaki X. Odebrano im odzienie, ogolono i umyto całe ich ciała (mogli to zrobić sami polubownie bądź robiono to siłą). W zamian dostali charakterystyczne dla Legionu niewolnicze łachmany z wielkimi “iksami” wysmarowanymi czerwoną farbą. Przestali być jeńcami. Od teraz byli najniższą kastą imperium Caesara. Jednym z fundamentów nowego Pax Romana.

Jeden z ludzi sprzeciwił się w sposób ostateczny, rzucając wszystko na szalę. Wade Harris przyjął brzytwę do golenia… a potem zarżnął nią legionowego balwierza. Zanim mógł zrobić to samo z innymi, strażnicy się nań rzucili i go spałowali. Potem, kiedy kolumny skutych kajdanami niewolników szły dalej na wschód, widzieli go ukrzyżowanego przy asfaltowej autostradzie, wciąż żywego.

Kilka dni później niewolnicy spod Cottonwood Cove i Bullhead City trafili do Flagstaff - ruin dawnego miasta przemianowanych na nominalną stolicę Legionu Cezara. Nie tyle miasto, co warowny fort godny największych fortyfikacji w Kalifornii. Tamże trafili na targ niewolników, gdzie zbierali się głównie wyżsi rangą członkowie Legionu, ale nie tylko - przybywali też cywile oraz handlarze spoza ziem rodzącego się imperium, kupując siłę roboczą w zamian za brzęczącą monetę i barter.

Tutaj Drużyna B przestała istnieć. Do wieczora wszyscy byli sprzedani… i rozdzieleni. Pierwsi na ogień z ich jednostki poszli Feng Lee, Utangisila i Barry Simmons. Wprawne oczy legionowych dygnitarzy, zaprawionych dziesięcioleciami wojen, widzieli w nich wojowników. Prawdziwych wojowników, będących wprawnymi w niesieniu śmierci w osobistej, bezpośredniej walce - nie tchórzliwej, dystansowej. Trafili w różne miejsca, na różne gladiatorskie areny. Lee… nie wiadomo gdzie. Utang pozostał we Flagstaff, dostając “zaszczytu” walki z hodowlanymi bądź schwytanymi monstrami Pustkowi… bądź podobnymi nieszczęśnikami co on - czy to “zawodowcami”, czy to skazańcami. Podobnie Simmons, który trafił jednak do drugiej legionowej twierdzy w Arizonie - Phoenix, dawnej stolicy, okrutnie doświadczonej w czasie Wielkiej Wojny. Na jej obrzeżach był wielki warowny obóz otoczony slamsami. Tam walczył podobnie jak Utang. A w międzyczasie wszyscy gladiatorzy byli indoktrynowani. Powoli, spokojnie. Ich dawne życia spychane na bok, w odmęta pamięci, zmieniały się w jakiś odległy sen na jawie. Ich legionowe życie było prawdą, było tu i teraz, zdominowało ich i zmieniło. Z niewolników w gladiatorów. Z gladiatorów… w ludzki ekwiwalent “psów wojennych”. Z bestii na uwięzi w legionistów. W tych samych maskach i pancerzach, co rekruci. Najpierw w “klasycznych”, bazujących na dawnym sprzęcie sportowym, potem w metalowych blachach i kolczugach ze złomu i okularach z pleksiglasu. Polowali, patrolowali i walczyli dla Caesara, mordując monstra, dezerterów i tych nielicznych raidersów, bandytów czy tribali którzy pozostawali na ziemiach Arizony. Trzymali prawo i porządek na ziemiach Legionu, aby ludziom Legionu żyło się bezpiecznie. Takie było prawo. Lex Imperialis. Dura lex, sed lex!

Specjaliści - Max Manderson i Robin White zostali przyciśnięci na spytkach przed dniem targów. Legion nie miał zbyt wiele pracy dla mechaników, naukowców, ludzi wiedzy i inżynierii. Ale cywile już tak. Obydwaj zostali wykupieni przez ludzi potrzebujących fachmanów. Lucky trafił do Two-Sun blisko dawnej granicy z Meksykiem, gdzie w zasadzie wiodło mu się dosyć dobrze - miał dostęp do biblioteki oraz masę pracy nad wszelkiego rodzaju sprzętem, elektroniką, maszynerią. Irygacja, rolnictwo, budowlanka, informatyka. Oczywiście nie mogło być w pełni wspaniale. Był spętany u nóg kajdanami, w które zamontowano nadajniko-odbiornik i bombę. Gdyby spróbował uciec z warsztatu, utraciłby nogi, a wkrótce potem pewnie i życie od szoku i upływu krwi. Łazik natomiast otrzymał prowizoryczną protezę dłoni z kilku metalowych haków wiązanych pasami ze skóry i łączonych prostym mechanizmem, dzięki któremu mógł manipulować trzema szponami (w tym jednym przestawnym) aby coś uchwycić. Mógł nawet tymi szponami obracać, póki używał drugiej dłoni do kontrolowania. Mógł, bo sobie tą protezę przerobił. Miał dość czasu, bo trafił w inne, odludne miejsce - jakiejś wygasłej, starej kopalni gdzieś w Górach Skalistych, gdzie nieco ekscentryczny (czy generalnie pojebany) pustelnik, który go wykupił, trzymał masę starych i nowych rupieci… oraz Yao Guai na uwięzi, grożąc White’owi, że jeśli ten zwieje, to “Borys” z chęcią go złapie.

Sanitariusze również trafili w znośne miejsca. Sticky trafił najbliżej Mojave spośród całej Drużyny B, bo na same Fortification Hill. Z tego wzgórza mógł patrzyć i rozpaczać. Tama Hoovera, New Vegas, Pustkowie Mojave, wszystko widział jak na dłoni. Zdawało mu się, że widział nawet mundury i sztandary NCR na tamie. Legioniści często mu pozwalali wchodzić na wieżę obserwacyjną i użyczali lornetki, by mógł jeszcze bardziej się skręcać z bezsilności. A po drodze zmuszali go do robienia tego, co robił dobrze - leczenia. Znosili mu rannych legionistów, zaatakowanych przez bestie lub postrzelonych kulami z luf NCR. A on musiał ich leczyć, i to porządnie, bez sabotowania. Chodziło o jego życie. Jedyną ulgą było to, że znoszono mu też niewolników. Ci ludzie zasługiwali na pomoc. Co do Jinxa - ten był zbyt cwany i wygadany, by go dopuścić do frontu. Trafił więc w jedno z najgorszych miejsc gdzie ktoś mógł trafić, gdzie jednostka nie mogła przetrwać i tylko grupa miała szanse na przetrwanie. Miejsce, które łamało ludzi i które groziło śmiercią całym Pustkowiom. Wielki Kanion. Przepełniony kanibalistycznymi i niesamowicie wręcz odrażającymi, przerażającymi, twardymi i agresywnymi mutantami, które ostatnimi czasy coraz chętniej poczynały sobie wokół swojego “rewiru”. Legion je powstrzymywał, ponosząc ofiarę z krwi praktycznie każdej nocy. Jinx musiał ich łatać. Nie miał wyboru. Wokół kanionu była tylko pustynia, sam kanion oferował nie schronienie a okropną śmierć. Nawet nie założyli mu kajdanów, nie bili, nie szydzili, dawali dobre narzędzia, medykamenty, jadło, a i czasem oferowali jedną z kobiet-niewolnic. Vernon mógł się napatrzeć na znienawidzonych skurwieli, którzy całkiem dosłownie ratowali świat (a przynajmniej okolicę) przed zalewem istot z dna Piekieł.

Dziewczyny z Drużyny B również szybko się “rozeszły”, ze spodziewanych względów. Młode, urodziwe, przyciągały wzrok wielu samców. I z tego też powodu były jednym z najdroższch towarów tego dnia. Ostatecznie Natalia trafiła w paskudne miejsce, niewiele lepsze od tego, gdzie wylądował Vernon. Denver, Dog City, Miasto Kundli. Wielka metropolia za Starego Świata, dziś wielka, wielopoziomowa ruina przepełniona drapaczami chmur i estakadami. Tamże trafiła, jakżeby inaczej, do legionowego burdelu. Tamtejszy nadzorca jednak, legionista, bardziej był zainteresowany sprawami wojaczki, aniżeli dokręcaniem śruby swoim “podopiecznym”. Garnizon był bowiem nieduży i ciągle wystawiany na próbę - Denver było na rubieży imperium Caesara i w większości opanowane przez olbrzymie i wyjątkowo agresywne watahy… psów, które dzień i noc potrafiły napierać na legionowe (i każde inne) posterunki, głodne mięsa ludzkiego niczym poczwary z Pustkowi. To, plus fakt, że szybko na jaw wyszły jej zdolności medyczne (kiedy niektóre z “kobiet pracujących” miewały przypadki chorób, ran bądź ciąży), rzeczywista szefowa “przybytku” - jedna ze starszych niewolnic - szybko odstawiła ją od “pracy” i trzymała jako “znachorkę”, której fama szybko i pokątnie rozeszła się po Denver. Przychodzili do niej na “nockę” cywile, a nawet Legioniści - i to wcale nie po seks, a po inne remedia. Losy “Lucy” były jednocześnie inne i podobne. Jeden z lepiej sytuowanych Centurionów Legionu zwrócił na nią uwagę. Można było powiedzieć, że wpadła mu w oko. Wykupił ją sobie za… żonę. Wraz z pokaźną karawaną, w której też byli wojownicy z jego centurii, handlarze oraz zapasy i inne towary, zabrał ją z powrotem do swojego władztwa - miasteczka-obozu wybudowanego na zadupiu świata, na przeciwległym krańcu imperium, w rejon Malpais. Tamże, na skraju dawnego Nowego Meksyku z Teksasem, gdzie przez większość roku szalały tytaniczne burze piaskowe i cyklony, Legion trzymał pieczę nad “bestiami diun” - nielicznymi potworami dostosowanymi do tak obcego środowiska… a także przed pustynnymi nomadami; ni to dzikusami, ni to rajdersami. Tamże, Laura wiodła sobie dość… znośne życie. Mogło być dużo gorzej. Za cenę cowieczornego “brania” i usługiwania chuci oraz zachciankom barbarzyńskiego watażki była obsypywana luksusami i miała zapewniony wikt i opierunek lepszy niż kiedykolwiek (acz bez narkotyków - jednego razu za próbę zasugerowania czegoś takiego została uderzona raz, mocno, a potem uświadomiona - za ćpanie i handel w Legionie kara była ostateczna). Przypadkiem też mogła wykorzystać swe inne zdolności - kiedy Centurion je odkrył (czy to od samej Cyrus, czy to z innego źródła), przyniósł jej części czegoś… niebywałego, każąc jej to na powrót złożyć i uruchomić, by mógł “stać się niekwestionowanym panem Malpais”. Ambitny był skurwiel, nie ma co.

Martina zdawał się czekać najpaskudniejszy los. Wciąż żył, ale nie było to przyjemne życie. Dowiedziawszy się o jego uzdolnieniach jako tropiciel, Legion nie miał zamiaru wykorzystać go w tej roli. Wręcz przeciwnie, uważał, że wykorzysta te zdolności do ucieczki. Więc rzucił go do pracy fizycznej. Wędrował u boku różnych centurii, karawan i administratorów, gdzie zajmował się pracą prostą, acz znojną - stawianiem i zbieraniem obozowisk, budową permanentnych struktur, renowacją i tym podobnymi. Można powiedzieć, że stał się… budowlańcem. Po drodze nie zmarł z niedożywienia czy wycieńczenia tylko dlatego, bo wykorzystał swoją traperską wiedzę, w wolnym czasie łapiąc jaszczurki i szczury oraz zbierając warzywa, owoce i zioła w celach żywnościowych oraz leczniczych. W pewnym sensie zaczął nawet… prosperować. Inni niewolnicy przychodzili do niego po pomoc, poradę… wreszcie po przywództwo. Jego “zespół budowlany” wywiązywał się z prac, co kreowało coś na wzór… szacunku (?) ze strony niektórych oficjeli Legionu - i przekierowanie do bardziej ambitnych (i cięższych) prac, oraz lepszego wiktu i opierunku. Lucas stał się kimś na wzór znachora i brygadzisty na raz.

Key, od czasu “opatrzenia” przez Legionistów, był traktowany z szacunkiem, na pewno nie jako niewolnik. Wrażenie psuła jego gadatliwość i wrogie nastawienie, które zmuszały Legionistów do skucia go w elektryczną obrożę. Próbowali go okiełznać. Wszystkim się to nie udało (a dla dwóch była to nawet ostatnia porażka w ich żywotach). Wszystkim… oprócz jednemu. Był to dość “świeży” Legionista, który wciąż w swym na wpół oszalałym umyśle trzymał “tribalską duszę”. Był jednym z “mistrzów ogarów” - tak Legionu, jak i swego dawnego plemienia, Hangdogs z Dog City… z Denver. Podszedł do Keya w zupełnie inny sposób. Dla niego K-9000 nie był po prostu psem, czy osobą, czy cyberpsem. Hangdogs przed pokonaniem i wchłonięciem przez Legion czcili, szanowali i żyli w symbiozie z psowatymi. Były elementem ich kultury. Ten Houndmaster traktował Keya jako ducha, przyjaciela, który został zniewolony przez Byka - silniejszego ducha i surowego “ojca”, który karał przewiny… ale nagradzał siłę i lojalność. Siła i lojalność przemawiały do byłego Hangdoga i mogły przemawiać do psa, choćby inteligentnego cyberpsa z NCR. Tym bardziej, że Houndmaster obiecał Keyowi pomoc. Korzystając ze swoich szamańskich, dziwacznych sztuczek (z dala od wzroku “kolegów” z Legionu)... przywrócił mu wzrok. Jego naturalne oko mogło znów patrzeć - słabo, ale mogło. Cybernetyczne wciąż śnieżyło, ale odzyskał głębię spojrzenia. Oprócz uzdrowienia, był też dobrze traktowany - miał dostęp (a nawet nakaz) do suk oraz przedniego żarcia. Była jednak za to cena. Musiał wraz z resztą stad legionowych kundli biegać, patrolować, ścigać i walczyć za Legion. Plus był taki, że nie robił tego przeciw byłym towarzyszom ani nawet “porządnym ludziom”, a potworom (tak ludzkim, jak i nieludzkim) na dawnej granicy USA i Meksyku.

I w takim ich parszywym losie, w takich warunkach i pod takim brzemieniem, członkowie rozbitej Drużyny B przeżyli pięć miesięcy.

A szóstego miesiąca ich życie znów miało się wyłożyć do góry dupą.

Do każdego z nich, w różnych odstępach czasu, w różny sposób i z różnymi narzędziami oraz metodami, przybyli wysłannicy Marcusa z Malpais - “gubernatora” imperialnej rubieży Wschodu. “Byłego” (gdyż z Legionu nie można się było wszak “wypisać” bez jednoczesnego “wypisania” z dalszej egzystencji) Centuriona, który trzymał pieczę nad praktycznie całym Nowym Meksykiem z ramienia Caesara, kiedy ów Caesar i jego czołowy legatus, Lanius, zajęci byli Zachodem. “Lekko” ekscentryczny mąż sędziwego już wieku znany był z narastającego szaleństwa, nieprzewidywalności i dziwacznych kaprysów. Złośliwi mówili pokątnie, że za młodu zbyt wiele razy oberwał maczugą przez łeb. A teraz jego kaprysem i niesamowitym zrządzeniem losu był wykup (po dobroci lub siłą) wszystkich ocalałych członków garnizonu Camp Cottonwood Cove i sprowadzenie ich do własnych kwater niewolników swego “pałacu” w Malpais… czyli Drużyny B.
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.

Ostatnio edytowane przez Micas : 23-05-2019 o 19:58. Powód: Poprawki.
Micas jest offline  
Stary 24-12-2018, 06:55   #70
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Robin "Łazik" White - ciekawski łazik



- Wiesz co? - szczupły mężczyzna z drobną bródką i grubą opaską na czole podrapał się po szyi i popatrzył w głąb czarnej czeluści. Nic nie widział poza ciemnością. Ale wiedział, że tam jest. - W sumie nie jest tak źle. - pokiwał głową i do tej ciemności. Ciemność zrewanżowała mu się cichym, chrapliwym sapaniem. - Ale trochę szkoda, że nie trafiłem na Boską Megan i Cudną Angie. Wtedy nawet byłoby całkiem przyjemnie. - pokiwał głową i wskazał na szafki z rozkładówkami dawnych ślicznotek. Zastanawiał się kim były. Wiele razy. Ale tak naprawdę wystarczyło mu, że były choćby w kolorowej wersji 2d. Trochę już wyblakły. Ale co było trzeba nadal wdzięcznie i chętnie pokazywały i co nieco zakrywały. Aż żal było, że tylko po jednym posterze bo chciało się wejść tam i obejrzeć i zapoznać z nimi dokładniej. Ciemność zaszurała szponami po podłożu i zachrypiała ciężkim oddechem.

- No tak. Wiesz, ty i nasz szefo to trochę za bardzo jesteście włochaci. I płeć nie ta. I podległość służbowa jest jak dla mnie ciut nie teges. - znowu schylił się nad skrzynką z wygrzebanymi dzisiaj śmieciami. Ciekawe co dziś przyniosą mu dobre, złomowe bóstwa. Co dzień mu coś przynosiły. Coś ciekawego. Coś pożytecznego. Nie do końca ogarniał na czym polega ten biznes ich szefa bo słabo rozumiał te jego mamrotanie. Zwłaszcza, że o ile wyłapał zwykle mówił jakimiś sentencjami czy nawet wierszem albo w ogóle coś po kosmicznemu. Czemu nie trafił na jakiegoś normalsa? Chociaż może i lepiej? Przynajmniej nie naprzykrzali się sobie nawzajem. Właściwie tak jak gadał z Borysem. Nie było tutaj tak źle w tych jaskiniach. W ciemności coś łupnęło ciężkim cielskiem. Borys pewnie zrobił dupen klapen.

- Bo w sumie wyro jest, jakaś szama jest, nie ma tego cholernego Słońca, można łazić po różnych dziurach i korytarzach. Właściwie całkiem nieźle nie? - podniósł głowę i popatrzył w dyszącą ciemność. Znowu podrapał się po szyi. Od tego unoszącego się przy każdym ruchu pyłu wszystko go swędziało. Zastanawiał się. Znowu. Nad tym samym. Od jakiegoś czasu. Powracało te samo pytanie: "Co dalej?"

Nie był pewny. Czy chce przekonać te szponiaste, przerośnięte bydle jakie się właśnie uwaliło do kolejnej drzemki czy samego siebie. I do czego?

Właściwie nie było tak źle. W porównaniu przez to co przeszedł na początku tej drogi krzyżowej w tym pierdolonym Legionie to miał jak pączek w maśle. Nikt go nie zatłukł, nikt nie zagłodził, nie rzucił psom na pożarcie czy co tam te pierdolce robiły w czasie wolnym. Trafił do jakiegoś na wpół nawiedzonego starego pryka ze zmutowanym gorylem, niedźwiedziem czy tam innym szponem. Robota była nawet dość ciekawa. Łażenie po dziurach, pod ziemią, wygrzebywanie ze złomu tych części złomu jakich kazał mu szukać stary albo w ogóle coś ciekawego. Nawet zamontowali mu coś jakby protezę. Nie, żeby się najadał do syta ale też nie zdychał z głodu. W sumie więc właśnie jak to gadał z tą tępą bezrozumną bestią, nie było tak źle.

Zwłaszcza, że właściwie o co miał walczyć? O NCR? Bez jaj. Wychował się tam. Ale jakoś nie czuł szczególnej więzi z NCR i jej ideałami. Jak już to za swoją ojczyznę uważał Broken Hills. Chociaż nawet się tam nie urodził ani nigdy nie był. Ale jego starzy stamtąd pochodzili. I w ich opowiściach wydawało mu się idealnym, odpowiednio tajemniczym miejscem by uznać je za swoją ojczyznę. Nawet a może nawet właśnie latego, że już owo miejsce właściwie nie istniało. To wiedział nawet od swoich starych. A jednak uważał się za potomka Broken Hills. A nie NCR.

Nawet z tą żołnierką to tak za specjalnie nie czuł powołania. Nie czuł się żołnierzem. Był łazikiem i szwendaczem. Był ciekawski. Lubił materiały wybuchowe. I te wojo z NCR wydało mu się odpowiednim kombo aby zrealizować te swoje zainteresowania. Poznać świat, różne ciekawe miejsca, może nawet te co odwiedził legendarny Przybysz z Krypty. A nie dlatego, że kochał mundur. Więc po co walczyć? Po co kombinować? Po co uciekać?

I uciekać? Dokąd? Poznał najbliższą okolicę. Nie miał pojęcia gdzie miałby się udać przez te cholerne góry do NCR. Nawet nie był pewny czy NCR jeszcze istnieje. Zresztą po co? Żeby znow go wsadzili w mundur i posłali do kolejnej maszynki do mielenia mięsa? Jakby się to skończyło? Straci kolejną łapę? Nogę? Głowę? Podniósł do oczu te zakrzywione haki żałośnie udające rękę. To ma być kurwa ręka? Poczuł żal za tą utratą. Weź se rozbrajaj czy uzbrajaj bomby takim cholerstwem. Jak włączać kontakt cepem.

I po to miał zwiewać? Mało przeżył tej pierdolonej wojny? Po cholerę? Zresztą gdzie? Miał łachmany z X co każdy wiedział co to oznacza. Stąd aż do NCR. Łachmany mógł zmienić. Ale pod spodem miał ten niewolniczy znak którego już zdjąć nie mógł. I jak miałby przetrwać? Wkręcić się w jakąś grupę? Za słaby czuł się w te klocki. Zostawały Pustkowia. Ale nie był pewny jak długo zdołał by tam przetrwać. Było jeszcze jedno wyjście. Zerknął znów w ciemność. Tym razem pochrapującą. To rozwiązanie przyszło mu do głowy jakiś czas temu. Trzewia jaskini. Poznał je. Była tam woda. Było pożywienie. Było schronienie. Mógłby tam się ukrywać dość długo. Niczym duch kopalni. Tylko po co? Nad tym tak naprawdę się zastanawiał. Po cholerę miał ryzykować? A jednak.

Zagryzł wargi i leniwie przegrzebał w skrzyni z rupieciami. Tak. To prawda. Nie miał tu tak źle. Ale na jak długo? W końcu dla nowych władców miał taką wartość jak trochę lepsze krzesło czy inne narzędzie. Na pewno nic nie do zastąpienia. A jak staremu się coś uwidzi i sprzeda go na karmę czy inny chuj? Nie wiadomo z tymi pierdolcami.

Chociaż nie. Było coś. Było coś jeszcze. Coś co od paru tygodni żarło go od wewnątrz. Coś co sprawiało, że gadał sam ze sobą albo z Borysem. Przekonywał siebie albo jego. Coś co sprawiało, że tam, za tymi szafkami z Boską i Cudną miał skitrane ubranie. I naostrzony kawałek stali jaki spokojnie mógł robić za nóż. I kawałki drutu który można otworzyć niejeden zamek. I latarka. Chociaż jeszcze nie miał baterii. Szukał właśnie. I lina. I trochę skitranego żarcia. Tak. Miał tam w skrytce trochę rzeczy. Właściwie całkiem niepotrzebnych. Jeśli miał zamiar zostać i dalej łazić po jaskini i zbierać złom dla starego. Dlaczego?

- Dla zasady skurwysyny. - zgrzytną ze złości zębami. Podobnie zgrzytnęła mu metalowa proteza. Ani ładna ani zgrabna. To przez nich! Przez tych jebanych pierdolców! Metalowe szpony zazgrzytały na jakimś zetlałym kawałku złomu. Te skurwysyny zajebały mu rękę! Wraz ze złością wrócił obraz sprzed paru miesięcy. Noc, pył, rozwalony okop. Niedowierzające spojrzenie którym obdarzył kikut. Zabawna sprawa. Od razu wiedział co się stało. Ale jakoś mimo, że widział to trudno było w to uwierzyć. Że to tak naprawdę.

Przycisnął metalową dłoń do piersi i pochylił się jakby chciał ją schować. Odruch jakiego nabawił się przez pierwsze tygodnie niewoli. Gdy działał jak w malignie. Nie udało się. Nic się nie udało. Ani jemu ani im. Ani wtedy w Cotton ani nic. Ani wysadzić łodzi, ani zrobić dywersji, ani pokonać tych obszarpańców. Nie udało im się wyjść bez szwanku. Pamiętał, że ten dziwny czworonóg, Key, też oberwał. Te czerwone oko mu mrygało. Ale mu pomógł. Złapał za mundur i próbował odciągnąć przez te piekło nocnej walki póki sam nie zaczął się czołgać. Potem też. Ani z Willsonem, ani z Harrisem. Wtedy jak widział te potworności. Niby słabo ich znał. A jednak nie mógł przejść obojętnie jak ten ledwo poznany kilka dni wcześniej żołnierz dogorywał na krzyżu. A potem ich rozdzielili. Rozsprzedali na aukcji jak bydło czy rupiecie. Oznakowali jak swoją własność. Nawet nie wiedział czy ktoś z jego dawnego oddziału jeszcze żył. Może został tylko on?

Przez pierwsze tygodnie czuł się zrezygnowany. Przygnębiony. Przybity. Wypruty. Pusty. Przegrany. Właściwie to ta robota i te korytarze starej kopalni pomogły mu się przebudzić. Zaczął jaśniej myśleć. Rozważać swoje szanse. Planować. Zbierać. Przygotowywać się. Tak. W imię zasad skurwysyny. Dla Key'a co go ciągnął wtedy po ziemi. Dla Harrisa który skonał na krzyżu. Dla Willsona który zmarł od ran. No. Właśnie dlatego. Właściwie to był już prawie gotowy. Wyprostował się i spojrzał w chrapiącą ciemność.

Tak. Borys to twarde bydlę. Ale w końcu Robin nie na darmo był potomkiem z Broken Hills. I nie na darmo był Łazikiem. Już miał plan. Napięty pręt jaki zdzieli to coś, nakruszone słupy które mógł walnąć aby zapadły się zasypały to bydlę. Nawet trochę bardziej eksplozywnych zabawek. Tak. Załatwi bydlaka. W otwartej walce nie miałby z nim szans. I pod tym względem stary miał rację, że czuł się pewnie licząc na swój szponiasty straszak. Ale akurat pechowo dla niego Łazik czuł się tutaj jak w domu. Był u siebie. Swoim sposobem mógł tutaj załatwić pewnie każdego. Tego Borysa, starego i kogo by tu przysłali. Póki nie mieli go w garści, póki miał swobodę manewrę to mógł tutaj bawić się w berka i chowanego podziemnego do oporu. ~ Zapierolę skurwysynów. ~ obiecał sobie przez zaciśnięte zęby. I na pewno nie da się znów wziąć do niewoli. Prędzej skończy ze sobą ale wcześniej pociągnie ze sobą tak wielu legionowców ile tylko zdoła. Zacisnął obie pięści jeszcze mocniej. Nadwątlony metal nie zdzierżył i pękł. Posypał się na ziemię a tam...

- Ha! - Robin uśmiechnął się. Z pogruchotanych przez rękawicę części wyjął cudem ocalałą baterię. Podrzucił triumfalnie te trofeum i złapał żywą ręką. Uśmiechnął się do chrapiącej ciemności. Gdy podjął decyzję było mu lżej. - Wiesz, skoro nie jesteście Boską i Cudną to moja ostatnia noc w tym tandetnym motelu. - rzucił z wyższością w stronę chrapiącej ciemności. Po czym wstał aby schować swój nowy skarb do swojej tajnej skrytki.

---

Ale miał pecha. Jak zwykle. Plan zamierzał zrealizować kolejnej nocy. Gdy stary wypuści go w trzewia jaskiń razem z pilnującym go Borysem. A tu jebańce przyszli po niego z samego rana. Przyszli, złapali, zabrali na te cholerne Słońce. I się skończyło te planowanie. Tak samo zresztą jak podczas tej przegranej nocnej bitwy. Niemniej gdy odchodził z systemu jaskiń które w ciągu paru miesięcy stały mu się domem nie wiedział gdzie i po co go zabierają. Ale wiedział, że póki oddycha to jeszcze może im nieco napsuć szyków.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:17.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172