Limhandil, Reinmar i Santiago wcisnęli się w wąską szczelinę, stąpając ostrożnie po kamieniach, między którymi cicho szemrała woda. Nie było tu wiele miejsca, jak słusznie zauważył khazad – trzeba było przeciskać się bokiem, szorując plecami o wilgotną, chropowatą powierzchnię skały. Łuk elfa znacznie utrudniał mu poruszanie się w wąskim przejściu; nie było mowy o tym, aby go użyć w ciasnocie groty. Wątła poświata bijąca od wejścia po chwili zniknęła, kiedy korytarz zakręcił w głąb wzgórza. Światło pochodni wydobywało z mroku fantazyjne, biało-żółte kształty, kojarzące się z grzybami, koślawymi kończynami czy powykręcanymi w przeróżnych grymasach twarzami.
W niszy skalnej, nie głębszej niż dwa metry leżał szkielet. Oparty o ścianę był niekompletny. Woda obmywająca jego dolną część, już dawno zabrała kości stóp i piszczele. Czaszka odpadła od reszty i leżała we wnętrzu zapadniętej klatki piersiowej. Z ekwipunku nieszczęśnika nie zostało wiele. Całe ubranie i skórzane elementy dawno uległy zniszczeniu. Pozostały tylko pordzewiałe, nadgryzione zębem czasu sprzączki, guziki i inne metalowe utensylia. Wśród nich pierścień na poczerniałych resztkach dłoni, rozsypująca się kolczuga okrywająca doczesne resztki człowieka, łuk niewielkiej kuszy wraz z trójkątnymi grotami bełtów i… lśniący nowością miecz okryty resztkami bogato zdobionej pochwy.
Szczelina, którą płynęła woda prowadziła głębiej. Biło z niej zimno, a elfowi zdawała się nieco ciemniejsza od reszty otoczenia – tak jakby wewnątrz wzgórza czaiło się jakieś zło.