Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-01-2019, 13:13   #63
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MAZATLAN, 28 maja, początek nocy

Wiatr zaczął wiać od oceanu około 22:00. Niósł z sobą kropelki wilgoci, słone i zimne, jak liźnięcie psa. Dawał ochłodę , jeśli ktoś chciał na chwilę opuścić gorący lokal, zapalić lub ostudzić rozgrzane metą ciało.

Mazaltan zaczynał nocną zabawę. Z ciemności wypełzały najgorsze szumowiny i najbrudniejsze, ludzkie żądzę. Niewielu wiedziało, chociaż nieco więcej przeczuwało, że nie tylko ludzie opuścili swoje domy, by jeść, pić, bawić się, upijać i ćpać, ruchać po spelunach i zaułkach. Razem z nimi, z miejsc, o których tylko garstka wiedziała, wychodziły na żer inne byty. Istoty bezkształtne, pozbawione ciał i ludzkich złudzeń. Żądne ludzkich emocji. Doznań. Uczuć. Myśli i energii.

Zaczynały się łowy. Ludzi na ludzi. I te inne. Te, o których niewielu miało pojęcie.

I tak miało i powinno pozostać.


Tito Alvarez i Angelo Gabriel Martinez


Plaża wskazana przez klan Uccoz leżała kawałek za miastem. Jechali na dwa samochody. W pierwszym Tito i Angelo, w drugim Bliźniacy – w rozsądnej odległości.

Faktycznie, policji stanowej odpierdoliło. Poustawiali blokady na drogach wjazdowych wyjazdowych z Mazaltan, ale nie ich szukano, więc Węże mogły spokojnie olać mundurowych popaprańców, którzy zatrzymywali samochody, kazali opuszczać szyby, świecili latarkami po oczach, sprawdzali coś w swoich palm topach, a potem puszczali dalej. Żyjąc w Meksyku sicarios byli przyzwyczajeni do takich akcji. Na szczęście, tym razem, działania te nie były wymierzone przeciwko nim. Wtedy poruszanie się po mieście stawało się wyzwaniem.

Dziesięć minut po opuszczeniu tablicy z napisem Mazaltan, zjechali na plażę. Świateł samochodu bliźniaków nie było widać za nimi. To dobrze. Inaczej, jeśli ktoś czekał na plaży, zobaczyłby ich i domyślił fortelu.

Ludzie Uccoz już czekali na miejscu.

Dwa samochody. Jeden ustawiony tak, aby swoimi światłami oświetlać jedyny wjazd na skalistą, urwistą plażę. I drugi nieco dalej, jakieś dwadzieścia metrów za pierwszym, z wygaszonymi światłami. Przez pierwszy samochód i jego lampy nie mogli się zorientować, ilu ludzi i kto czeka na nich w drugim samochodzie.

Pieprzeni Uccoz i ich ludzie znali się na robocie. Żołnierze kartelu.

Węże zatrzymali samochód i spojrzeli po sobie. W obu oczach – przystojnego młodego mężczyzny i starego bandziora – widać było z trudem tłumione emocje. Bali się. Chociaż obaj mieli niezłe cochones i nieźle swój strach maskowali.

Zatrzymali samochód kilka kroków przed rozświetlonym wozem ludzi Uccoz. Tamci wyłączyli mocne, drogowe światła i wtedy zobaczyli, że jest ich dwóch. Obaj uzbrojeni w karabiny – chyba ruskie AK-acze. Obaj w kamizelkach taktycznych nałożonych na zwykłe, kolorowe koszule. Obaj z widocznymi słuchawkami w uszach. Jak jakieś pieprzone służby specjalne.

Na znak dany przez zbirów kartelu Tito i Angelo opuścili swoja brykę.

Ocean szumiał rytmicznie. Powietrze pachniało solą i morzem. Nad Pacyfikiem świeciły gwiazdy i księżyc, wielki i dopełniający się. Taki, jaki świecił z dala od świateł miasta.
Obaj pomyśleli, że jeśli mają ginąć to jest to całkiem przyjemne miejsce na śmierć.

- Ręce na widoku – rozkazał jeden z sicarios kartelu. – Jesteście sami?

- Tak.

Zza samochodu pojawił się trzeci mężczyzna. Podobnie ubrany, ale ci, którzy znali półświatkiem Mazaltan bez trudu rozpoznali w nim Mateo Vallanze – jednego z kuzynów Uccozów. Mateo odpowiadał za większość kontaktów z dilerami działającymi na terenie Mazaltan i kuzyni ufali mu w ważniejszych sprawach. Mateo miał na sobie kapelusz, który przynosił mu ponoć szczęście.

- Ty – Mateo wbił spojrzenie w Tito. – To ty jesteś tym patałachem, który zabił mojego kuzyna!

Nie było sensu zaprzeczać. Uccoz musieli wiedzieć.

- Wyjaśnię wam, chujki jak się mają teraz sprawy – Mateo cedził słowa przez zęby. – Zabieramy ciebie, stary pierdzielu, na przejażdżkę. Ty, młody wrócisz do swoich i powiesz, że Pies wróci, jak już senior Uccoz zakończy operację na tym starym chujku. Zajebiemy tylko jego i pomiędzy nami będzie już w porządku. Węże będą miały jeszcze dług do spłacenia. Popracujecie dla nas, zabijecie kilku ludzi i wszystko pójdzie w niepamięć.

Ocean szumiał. Zimny wiatr owiał zmęczone ciało Tito. Wiedział, że jeśli pojedzie z ludźmi Uccoz trafi w ręce ich szefa i że jego śmierć nie będzie ani szybka, ani przyjemna. Może na to zasłużył? Może nie. Ale bracia Uccoz nie byli kimś, kto łatwo odpuszczał. Musieli zobaczyć krew.

- Wszystko jasne, chujki? – Mateo wbił w nich złośliwe, wredne spojrzenie poparte lufami kałasznikowów mierzących w ich stronę. – Czy macie jakiś inny po….

Mateo nie zdążył dokończyć zdania.

Jego czaszka bryznęła krwią i mózgiem, przestrzelona – zdaje się – jakimś porządnym, karabinowym pociskiem. Robota snajpera, zapewne zaczajonego gdzieś na skałach otaczających zatokę.

Nie słyszeli strzału, więc pewnie karabin miał tłumik. Robota zawodowca.

Obaj żołnierza kartelu byli w szoku. Pytanie – co się stanie, gdy miną te dwie, trzy sekundy i podejmą jakieś działania. A Angelo i Tito stali tuż obok nich, na drugim końcu lufy.

Mateo opadał ku ziemi, w zwolnionym tempie, jak pieprzona kukiełka, której ktoś poprzecinał sznureczki.

Ocean szumiał. Podobnie jak krew w żyłach Tito i Angela.

Juan Maria Alvarez, Alvaro Perez „Oreja”, Hernan Juan Selcado i Javier Orozco

Czekali, jak na szpilkach. Podenerwowanie minęło, ale napięcie zostało. W zrujnowanym Gniazdku czuli się obco. Po raz pierwszy chyba, odkąd pamiętali.

Gówno przelewało się przez ich życie, a wymarzona szansa na odbicie się od dna, okazała się pułapką i złudzeniem. Nie bardzo teraz wiedzieli, komu mogą zaufać, z kim trzymać. Alfredo boczył się, to było widać. Ale działał. Wykonał kilka telefonów, z tego z połowę do Pasa, lecz nieudanych.

Javier odpłynął. Zaszył się gdzieś w kącie ze swoim komputerem i buszował po sieci szukając czegoś, co mogło okazać się pomocne.

A reszta Węży piła. Na spokojnie Tak, aby nie schlać się do nieprzytomności. Aby, w razie zagrożenia, móc skopać dupy tym, którzy zadrą z ich gangiem. Byli pieprzonymi królami tej części miasta. No, może nie królami, bo opłacali się, jak każdy Sinaloi, ale na pewno każdy, kto chciał cos załatwić na ulicy, sprzedać czy kupić, musiał zapytać Psa o zdanie. SV było szanowane. Oni byli kimś. A teraz, w ciągu jednego pierdolonego dnia, to wszystko okazało się ułudą.

Gruby Alfredo odebrał jakiś telefon i po nim zbladł wyraźnie.

- Amigos! – rzucił posyłając im twarde spojrzenie. – Jadą do nas gliny. Nasi opłaceni lokalni spróbują dać nam chwilę czasu, ale będą musieli wpuścić tuta federales. Zawijamy się stąd. Niech ktoś zabierze tego czarnego obszczańca. Ja zostanę. Kilka osób ze mną, posprzątamy tutaj. Nikt, na kogo federales mogą coś mieć. Hernan, Orejo, Juan – wy wypierzajcie, bo może okazać się, że nas zatrzymają i ze spotkania nici. Weźcie tego brudasa – spojrzał na nieprzytomnego po Todda. – Xavi, ty też się wynoś. Bo jak nas zakują, to gówno z tym swoim komputerkiem zrobisz. Od teraz, aż do tego, aż wyjaśni się sprawa, Orejo dowodzisz. Słyszysz, jebany psycholu. Odbieraj ten pierdolony telefon, jak do ciebie zadzwonię. Gniazdo jest czyste. Nie ma tutaj żadnych lewych rzeczy. A na porno i kamerki mamy wszystkie papiery. Spławię jebanych federales, a wy zróbcie wszystko, aby nas nie pozabijano.

Nie było sensu zadawać niepotrzebnych pytań. Tym bardziej, że na końcu ulicy już słyszeli samochody federales i widzieli ich koguty połyskujące na czerwono i niebiesko. Opłacane przez SV lokalne gliny stanęły na wysokości zadania i zatrzymali federalnych na ulicy.

- Ogrodem! dodał niepotrzebnie spaślak. – A czarnucha wywalcie gdzieś po drodze.

Juan i Hernan wzięli Todda. Xavi i Orejo szli przodem.

- Możecie zatrzymać się u Mariany.

Mariana była jedną z żon Alfredo. Lubiła SV. Mieszkała niedaleko i nie miała nic przeciwko odwiedzinom. Mimo, że nie przepadała za Alfredem, to lubiła Psa i jego ekipę. Gang pomagał jej w drobnych sprawach, czasami odpalił działkę, czasami trochę kasy a w zamian za to otrzymywał wsparcie w postaci lewego alibi, świadka lub informacji. Marianę dało się lubić, chociaż była chyba grubsza niż jej ex. Zadekowanie się u niej było całkiem dobrym pomysłem.

Ogródkami – przez specjalnie przygotowane przejścia – dziury w płotach zasłaniane deskami czy kawałkami blach – opuścili gorący teren. W sumie było to oczywiste, że kiedy federalni działający w mieście w sprawie zabójstwa lokalnego szefa kartelu – czyli Uccoza, dowiedzą się strzelaninie w ich kryjówce, to zjawią się na miejscu. Oczywiście powodem mogła być też strzelanina w „Czarnuchowie”. W końcu załatwili tam jednego psa.

Zasada była prosta. Do Marian nie mogli wprowadzić obcych – więc Murzyna musieli pozbyć się po drodze. Nie było to trudne. Mijali kilka ogrodów – zwykłych dziur z piachem, jakimiś chaszczami, stertami śmieci czy dołami pod nigdy nie wykonane baseny – dzielnica nie była z tym super bogatych. Mogli spokojnie porzucić gdzieś na progu, w dole, krzakach – z kulą w głowie, dziurą w brzuchu lub całego. Jego los był w ich rękach.
Koniec końców do Mariane dotarli po dwudziestej drugiej.
Przyjęła ich przytulając po kolei do obfitych piersi. Ugościła tym, co miała najlepszego, przesuwając się pomiędzy meblami w skromnym i niedużym ale czystym mieszkaniu, niczym dwunożny hipopotam. Z urody zresztą trochę przypominała to zwierzę.

Wypili, zjedli, posiedzieli chwilę na kanapie gadając o głupotach. Przy Mariane każdy, nawet Ucho, mógł czuć się dobrze. To była trochę taka „ich stara” – opiekuńcza i lojalna, jak cholera.

Javier szybko odpadł, podłączył się do sieci, siadł z laptopem na kolanach w rogu pokoju i znów zanurzył się w wirtualnym świecie. Zawsze tak robił, kiedy był pod wpływem koki i miał jakieś zadanie do wykonania. Reszta świata przestawała się liczyć.

Reszta chłopaków posiedziała chwilę i w końcu musiała wyjść. Gdy szli ulicą w stronę oceanarium, zadzwonił Alfredo.

Juan Maria Alvarez, Alvaro Perez „Oreja”, Hernan Juan Selcado

Reszta chłopaków posiedziała chwilę i w końcu musiała wyjść. Gdy szli ulicą w stronę oceanarium, zadzwonił Alfredo

- Wszystko w porządku, amigos. Powęszyli, powęszyli, gówno znaleźli i poszli. Zgłosiłem oficjalną skargę bo wleźli bez nakazu. Pedały. Powiązali nas z Narwańcami. Nie wiem jak. Chyba działają po omacku. I, puta, panowie, jest coś na rzeczy. Pies nie odbiera ode mnie telefonu. Nie wiem, czy go Uccoz nie zajebali. Puta! Jak ogarniecie ten szajs, wracajcie. Trzeba będzie ustalić, co dalej. Nie wiem, czy Uccoz nie wzięli nas na celownik. Niewdzięczne kurwy.

Więc tak sprawy się miały. Albo Grubas grał jakąś komedię razem z Psem.

Na miejsca spotkania przybyli pół godziny przed czasem. Miasto nocą było niemal puste. jak wyludnione. Jak pod koniec XX wieku, kiedy El Chapo ogłosił godzinę policyjną, gdy toczył walkę o swoje narkotykowe imperium. Czaicie. Niby zwykły bandzior, a spowodował, że policja i reszta ludzi chowała się nocami po domach, licząc na to, że nie padną ofiarami wojny o terytoria toczonej pomiędzy kartelem z Sinaloy i jego przeciwnikami. To były, kurwa, czasy. Czasy, w których baron narkotykowy miał w kieszeni nie tylko lakalny rząd, ale opłacał się samemu rządowi Meksyku. To za jego pieniądze prezydenci Zjednoczonych Stanów Meksyku wynoszeni byli na swoje stanowiska. Dopiero, kiedy USA wzięło się porządnie do roboty i DEA przestało przyjmować łapówki od narcobossów. El Chapo złapano tutaj, w Mazaltan i deportowano do USA. I wszystko się posrało, gdy inni zaczęli walczyć o osierocone imperium warte setki pierdolonych miliardów dolarów.

Teraz Mazaltan było ciemne i puste. Chociaż, w dzielnicach chętnie odwiedzanych przez turystów, słyszeli echa muzyki, urwane i ciche odgłosy dobrej, wzmocnionej tequilą i koką, zabawy.

Poza dzielnicami rozrywki jednak tylko od czasu do czasu ulicą przejechał jakiś samochód, a na dziesięć maszyn, które ich mijały, jedna należała do policji. Czuć było, że w mieście prowadzona jest jakaś poważna, lecz chyba kurewsko chaotyczna operacja. Tylko kto za nią stał, nie mieli pojęcia. Chodziło pewnie o braci Uccoz. Jednak oni, przyjmując zlecenie na odszukanie sprawców mordu w ich magazynie, mogli niechcący trafić na listę wrogów braci Uccoz. A to, chyba, byli gracze wysokiej Ligii. No i dochodziło jeszcze to niepojęte gówno z dymem w kształcie węża, którego nie rozumieli.

Przyczajeni czekali na spotkanie.

Dziewczyna pojawiła się sama. Przyszła ulicą, jakby nigdy nic i zatrzymała się pod wejściem do zamkniętego Oceanarium. Na jej widok spuchnięte jaja Hernana o mało nie eksplodowały. To była lalka. Piękna, niczym grzeszny sen – w jakiś sposób zarówno niewinna, jak i …obiecująca nie lada rozkosz w łóżku. Na reszcie SV też zrobiła wrażenie. Młoda, niewysoka i zgrabna, w typie kurwy i Madonny, takim, jaki lubiła większość mężczyzn z Meksyku.

Apetyczna i pasująca do tego miejsca w nocy, jak sandały do garnituru.

Czekała na nich. Tego byli pewni. A Juan …. czuł ją. Mimo takiego bardziej rozrywkowego stroju, sukienki z dekoltem, czuł że to ta sama dziewczyna, która wcześniej maskowała swoją twarz. I to było nie dlatego szokujące, że okazała się niezłą dziunią zupełnie nie pasującą do tej groźnej istoty, która pojawiła się nie wiadomo skąd i rozbroiła go niczym małolata. Ale dlatego, że teraz zdecydowała się pokazać twarz.

Coś w niej było nie tak. I wszyscy to wyczuwali. Trochę tak, jak zwierzę wyczuwa drapieżnika.


Javier Orozco


Mariana ogarnęła bałagan, jaki zrobili jego kumple i grzecznie poszła oglądać telewizję do sypialni, obserwując Javiera przy pracy.

Zajęty szukaniem informacji w sieci chłopak nawet nie zauważył jak te ważące niemal sto pięćdziesiąt kilo ucieleśnienie „hipopotamowatości” zrzuciło z siebie część ubrania.

- Jakbyś się nudził, to jestem w sypialni, Xavi. Możesz przyjść, jeśli najdzie cię chętka.

Nie odpowiedział. Bo w końcu, po dłuższym czasie buszowania trafił na coś obiecującego. No, może nie było obiecujące, ale przyciągnęło jego uwagę w jakiś niepojęty, dziwny sposób.

Po prostu w pewnym momencie, przebijając się przez gąszcz śmieciowych informacji, Javier zobaczył zdjęcie skradzionego z muzeum w Mexico City, pół roku temu pierścienia zwanego „Sercem diabła” i już wiedział, że to jest to!

Pierścień. Złoto i czarny diament. I mnóstwo mniejszych.

Niby zwykła błyskotka, jednak ta pochodziła z czasów, gdy Wielka Armada wywoziła skarby zrabowane rdzennym mieszkańcom Ameryki Łacińskiej.

„Nieznani sprawcy włamali się w nocy do muzeum i skradli cenne pamiątki z historii naszego kraju. Pierścień zwany „Sercem Diabła”, złote monety z czasów pierwszych konkwist na ziemie Meksyku, jadeitowe ostrza ceremonialne. Policja i Ministerstwo Kultury Meksyku wyznaczyło nagrodę…”

Obraz zafalował.

Salon w domu Mariane zniknął. Zastąpiła go świątynia. Stara, zniszczona i ukryta we wnętrzu jakiejś jaskini, której sufit porastały zwisające się w dół pnącza.

Przez dziury w sklepieniu wpadały snopy księżycowego blasku. Lance srebrzystego światła wydobywające z półmroku kości i czaszki walające się na kamiennej podłodze pokrytej korzeniami i porośniętej roślinami.

Lecz całą uwagę Javiera przykuły kamienne stopnie, po których spływała świeża krew. Schody prowadziły do rozświetlonego ogniem ołtarza lub sarkofagu. Przedstawiał on mężczyznę w dziwnym nakryciu głowy trzymającego w dłoni zawijające się niczym wąż, kolczaste ostrze.

Głowa posągu odwróciła się wolno i spływające krwią oczy – puste oczodoły śmierci – zatrzymały się na Javierze.

- Tutaj jestem.

Szept zmroził duszę i serce hakera.

- Tutaj czekam.

Nie mógł się poruszyć. Nie mógł oddychać schwytany przez ociekające krwią oczodoły – niczym sarna w świetle reflektora ciężarówki.

- Tutaj mnie powitacie.

Xavi poczuł, jak z jego nosa spływa strużka krwi. Poczuł jej smak na ustach, ale nie mógł się ruszyć.

- Zdradzicie mnie, to będziecie modlić się do śmierć do wszystkich bogów wam znanych i do tych, o których istnieniu nawet nie macie pojęcia.

Nagle wizja puściła go ze swoich szponów. Siedział tak, a krew z jego nosa spływała na klawiaturę znacząc ją kropelkami.

Ekran laptopa był ciemny. Wygasił się jakiś czas temu.

Javier spojrzał na zegar. Dochodziła północ.

I dopiero wtedy zobaczył siedzącego przed sobą bez ruchu mężczyznę. Miał on dłuższe włosy, czarne niczym smoła, jasną cerę i ubrany był w skórzaną kurtkę.

- Cześć – powiedział. – Szukam kogoś. Nazywa się Ucho. Znasz typa?
 
Armiel jest offline