Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 17-12-2018, 17:09   #61
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MAZATLAN, 28 maja, początek nocy

Ciemność objęła Mazaltan swoim uściskiem. Mroczna i żarłoczna, wiecznie nienasycona kochanka. Nocne kluby dla turystów rozbrzmiewały latynoską, skoczną muzyką. Zarówno tą graną na żywo, jak i tą puszczaną z odtwarzacy. Alkohol popłynął rzekami, ścieżki kokainy znikały w nosach rozbawionych imprezowiczów.
Zaczynało się nocne życie.
Wraz z nim budziło się jednak coś jeszcze.
Coś, co można było nazwać czystym złem, jeśli istniało coś takiego, jak czyste zło.
Coś, co można było nazwać plugawym, jeśli trzymać się definicji plugastwa stworzonej przez ludzi.
Coś pradawnego, starszego niż Meksyk, bardziej krwiożerczego niż największe rewolucje.

Coś, co otworzyło oczy i spojrzało prosto na miejsce gdzie kilku śmiesznych, małych ludzi, omawiało swoje śmieszne, małe sprawy.
Pewni siebie uważali się za prawdziwe drapieżniki, przynajmniej większość z nich.
Niedługo mieli się przekonać, jak bardzo się mylą.

Istota usłyszała imię. Dawno nie słyszała, aby ktoś wymawiał je tak głośno i pewnie. Coś się zmieniło.

Poruszyła się, uniosła w powietrze i skoncentrowała na tych słowach.

W GNIEŹDZIE

- Tezcatlipoca - odezwał się nagle milczący dotąd Xavi. - Aztecki bóg ciemności, nazywany czasem dymiącym zwierciadłem i przedstawiany z wężem zamiast prawej nogi. Wcześniej myślałem, że to Quetzalcoatl, bo jego przedstawiano jako pierzastego węża, ale Quetzalcoatl był tym dobrym. Zrodzony z dziewicy, miał grupę uczniów, sprzeciwiał się ofiarom z ludzi i był prześladowany, ofiarował swoje życie za ludzkość spalając się na stosie i ma kiedyś powrócić w chwale. Brzmi znajomo? Ale tak naprawdę to za chuja nie wiem z czym mamy do czynienia, bo wszystkie te podania o starych azteckich bogach są zniekształcone przez stulecia i przez misjonarzy, którzy je spisali. Ale tego, że to dawni bogowie Meksyku obudzili się teraz i tutaj, w Mazatlan, tego jestem pewien. Część z nas powinna spotkać się z tą kobietą, o której mówił Juan… ale będziemy musieli wybrać po której stoimy stronie. Ja wiem kto stoi po naszej. Tito wezwał go dzisiaj, gdy nas tu oblegali i w tej chwili napastnicy uciekli. Zostaliśmy wybrani, hermanos, powiedział mi to wąż z dymu i ciemności. Czuję, że Aztekowie, ci na motocyklach, nie ci sprzed pięciuset lat, też mu służą. Pomyślcie o nazwach, nazwy nie są bez znaczenia, są muy importante! Aztekowie i Węże. Nie jestem taki pewien czy Pies nas wystawił, powinniśmy z nim pogadać. Spróbuję się dobić na jego drugi numer i powiedzieć, żeby przyjechał, bien?

Angelo skinął głową. Nie wierzył w to całe gadanie o misjonarzach i wężach, ale nie chciał obrażać chłopaków. Sporo przeszli. On sam raczej czekał wyniki toksykologii Tarantuli.

- Tak zrób. - Tito zwrócił się do Xaviego, wydawał się wyraźnie zakłopotany. - Co do Węża i furgonetki... tak, pomodliłem się do samego diabła, ale wstrzymałbym się z uznaniem tego co było dalej za cud. Dzieje się dużo popierdolonego gówna, ale nie wiemy jak było. Napierdalaliśmy ze wszystkiego co mieliśmy, może myśleli że spierdolimy jak szczury po pierwszej salwie. Mogli oberwać bardziej niż się spodziewali, mogły im się skończyć kule, mogli też chcieć po prostu nas nastraszyć i zrobić demolkę. Chuj wie...

- Czyli co, sprzęt, nowa lokalizacja i próba kontaktu z psem? Ktoś wybierze się ze mną na to spotkanie o północy?
- Wolałbym pogadać najpierw z Psem. Jeśli nie pojawi w ciągu dwóch godzin mogę z tobą jechać, przyda ci się obstawa. Xavi, co z tym telefonem do chuja? Znalazłeś już numer tego kuzyna? – spytał zniecierpliwiony Selcado.

- Też chciałbym spotkać się z Psem. - powiedział ponuro Angelo, odpalając kolejnego szluga - Jak nikt nie będzie miał pomysłu na nową miejscówę, mogę pociągnąć kilka wici. Może coś znajdę.

Wszyscy usłyszeli to jednocześnie.
Samochód zatrzymujący się pod domem. Jakimś cudem przejechał przez kordon gliniarzy, którzy w końcu zarabiali na swoje łapówki. Więc to musiał być ktoś z gangu.

I był.

Gruby Alfredo.

Wtaszczył swoją tłustą dupę po schodach i stanął w wejściu do rozpierdzielonej hacjendy z rozdziawioną gębą.

- Puta! – zaklął- Co tutaj się, na odjebało. Wygląda, jakby …

Nie dokończył. Nie dano mu.

- Gdzie jest, puta, Pies! – zaatakował go Dario. – Mamy tutaj kryzys i jest potrzebny.

- Pies gada z jednym z braci Uccoz. Próbuje wyciągnąć nas z gówna, w które wpierdoliła nas sytuacja w szpitalu. Ryzykuje, że odstrzelą mu dupę. Dla was, pendechos!

Zasapany Alfredo zwalił się na podziurawionej kanapie, z której, pod naciskiem jego tyłka, wyleciały jakieś pakuły wirując w powietrzu, jak głupie. Nie wiedzieć czemu widok ten rozśmieszył Bliźniaków, bo zarechotali jednocześnie.

- Alfredo zeżarł chyba kurę żywcem i mu się wymsknęło – suszyli zęby jak popierdzieleńcy.

Część gangu zawtórowało śmiechem. Potrzebowali tego. Takiej bezmyślnej, nieokrzesanej rozrywki. Potrzebowali odpoczynku od strzelanin, demonicznych wizji i spraw, których nie dało się w żaden sposób wyjaśnić.

Alfredo zarechotał. Miał śmiech jak krztuszący się pies. Taki pokręcony, szczekliwy, nierówny.

W połowie tego obłąkańczego chichotu stało się jednak coś, czego nie przewidzieli.

Czarny dym, niczym małe tornado, wynurzył się z sufitu i wlał wirującą smugą prosto do rozdziawionej gęby Grubego Alfredo.

Czarny Wąż przybył, kiedy się tego nie spodziewali.

Alfredo przestał się śmiać. Opadł na kanapę, jak marionetka, której ktoś jednym ruchem poodcinał sznurki.

- Odszukajcie Corrazone el diablo – powiedział Alfredo nieswoim, głębokim głosem, który wydawał się dobywać gdzieś z głębi bezdennej studni. – Serce diabła. Nim zacznie się wojna. Wybrałem was. I jeśli mnie zawiedziecie, zabiorę was tam, skąd przybyłem. Zabijajcie, mordujcie, topcie miasto we krwi, jeśli trzeba. Nie dbam o to. Nie możecie pozwolić, aby Serce Diabła wpadła w ich ręce. Są już tutaj. Nasi wrogowie. Nie pozwólcie im was pokonać, bo wtedy was ukażę. Śmieliście nazwać się Węzami. A ja, ja jestem największym spośród węży.

- Serce diabła – zapytał ktoś,. – Czym ono jest? Gdzie możemy je zdobyć?

Ale Alfredo nie odpowiedział. Wstęga dymu wystrzeliła z jego ust, wbiła się sufit i zniknęła, jak zły sen.

Dopiero wtedy zobaczyli Ucho, który stał w wejściu do salonu. Miał naprawdę niewyraźną minę. Chyba jak każdy z nich. Poza Grubym Alfredem, który krztusił się, jakby wielki czarnuch dopadł go w wymuszonym, więziennym seksie oralnym.

- Co jest … puta…. Alfredo w końcu złapał oddech i patrzył na nich oszołomiony i jakoś tak zagubiony.

Jego telefon zadzwonił. Grubas odebrał, przytknął słuchawkę do ucha i przez chwilę słuchał słów osoby po drugiej stronie słuchawki.

- To Pies. Uccoz chcą się spotkać. Za godzinę na Plasa Elgato.

Zatoka na wybrzeżu. Pół godziny od Mazaltan. Odludne miejsce – w sam raz do załatwienia szemranych porachunków.

- Ma być Tito, ja i jeszcze góra dwóch chłopaków. Najlepiej tych co byli w szpitalu. No i dwie osoby powinny pojechać do Aztec MC, wraz z Javierem. Załatwione, hermanes – rzucił Gruby Alfredo i rozłączył się.

-Zaczyna się. Bracia Uccoz wezmą się za nas za tą spierdoloną operację. O. Ucho! Dobrze że jesteś. Wszyscy będziemy mieli pracowitą noc, jak mi się wydaje.
 
Armiel jest offline  
Stary 28-12-2018, 22:11   #62
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Post wspólny.

- Do Azteków? - jęknął Javier. - Po co do Azteków? - zapytał Grubego Alfredo. - Zaraz, momento, słyszałeś w ogóle to co mówiłeś wcześniej?
Orozco zamilkł, pokręcił głową i złapał się za nią zaraz po tym jak zadał to pytanie. Głupie pytanie. Oczywiście, że nie słyszał. On jeden nie miał pojęcia co się wydarzyło.

“To nie dzieje się naprawdę…to jest kurwa niemożliwe. Niemożliwe!” - Hernan w nerwach szukał butelczyny a gdy w końcu znalazł taką, która nie została rozbita w strzelaninie zębami odciągnął korek a potem pociągnął z gwinta. Pił, pił, pił aż do czasu gdy w oczach mu nie pociemniało a gorzała nie zaczęło cofać z powrotem do gardła. Wytarł usta a potem rzucił butelką o ścianę rozbijając ją w drobny mak.
- Puta! –
Odpalił papierosa drżącą ręką i słuchał Javiera. Potem spojrzał na Alfredo.
- Chyba cię posłucham grubasie i ulice dzisiaj spłyną krwią. Krwią tego skurwysyna Psa! – potem wskazał na Xaviego – Nie pozwolę wystawić dzieciaka pojebom na motorach. Mam dość tego rozstawiania po kątach. Znalazł się kurwa władca marionetek!
Wóda uderzyła do łba Hernana, który całkiem już stracił nad sobą kontrolę. Wyciągnął broń i podszedł do Alfredo. Zdzielił go rękojeścią po pysku, a potem przyłożył lufę do jego skroni.
- Jesteś jego zastępcą. Gadaj kurwo co tu się dzieje albo przysięgam, że odstrzelę ci ten parszywy łeb! A jak usłyszę „nie wiem” pociągnę za spust, ROZUMIESZ TO PEDALE!!? -

- Hola! - Oreja podszedł spokojnie w kierunku Alfredo. - Też mam coś do powiedzenia w tym temacie… a na razie powiem tyle. Jeśli Herman się rozmyśli, to ja skończę za niego

Na dowód swych słów również wyciągnął spluwę i odbezpieczył, patrząc jednocześnie po companieros. Ważąc czy są z nimi, czy przeciwko nim. Sprawy potoczyły się daleko i był gotowy odeprzeć atak gdyby ktoś zareagował za nerwowo. Herman jedynie uprzedził go w tym co sam zamierzał uczynić i teraz z całego serca był z nim. Pozostali musieli się określić. Nie mieli wyjścia.

Dario. Eze i Bliźniacy spojrzeli po sobie zaskoczeni. Alfredo jęknął najpierw, a potem wyrzucił z siebie stek bluzgów, na jednym wydechu. Było tam co zrobi im i ich matkom, jeśli zaraz nie zabiorą tej pukawki z jego skroni.

- Hola, cabrones - warknął. - Proszę bardzo. Strzelajcie. No, puta. Walcie! Na pewno każdy, kurwa, na ulicy chętnie przyjmie taką jebaną gnidę, co wali do swoich patrone. Na pewno każdy będzie chciał z wami gadać, tak jak z Psem. Macie, puta, pojęcie, ile trzeba się najebać, aby dojść do tego, co zbudowaliśmy. I jak trudno będzie wykaraskać się z tego gówna, w które wpadliśmy, bo Tito zjebał i rozwalił brata Uccoz. Myślicie, że kartel, kurwa, odpuści. Że pomachacie jebaną pukawką i zdejmą gacie. Popłaczą się i odpuszczą. Nie kurwa. Posprzątanie tego gówna, które narobił Tito, będzie wymagało najwyższej możliwej polityki. A jeśli nie wierzycie mi czy Psu, to strzelaj, kurwa Hernan! Strzelaj, bo i tak, kurwa, wszyscy będziemy trupami. No strzelaj, albo zabieraj tę jebanę spluwę od mojej jebanej głowy!

Trzeba przyznać, że Gruby Alfredo miał jaja. No, ale większość z nich na spluwę przyciśniętą do łepetyny zapewne zareagowałaby jeszcze ostrzej. W końcu gang SV nie składał się z byle frajerów, których dało się złamać kilkoma trikami czy nerwowymi ruchami. A Alfredo, mimo że był gruby, to charakter miał jak stal. W końcu między innymi dlatego został zastępcą szefa. I dlatego, że to on trzymał w kieszeni część prokuratorów i policji, oraz znał szychy w kartelu.
- Może łaskawie wyjaśnisz nam dlaczego dotarliśmy do informacji, że to Aztecowie załatwili naszych na ulicy? A nasz wspaniały Pies właśnie z tymi pojebami zabrał się za interesy? I wysyła tam Xaviego jako co, jako ofiarę? Tito i tych którzy teraz pojadą na spotkanie sprzeda Uccozom i pozbędzie się węży. Tak to ma kurwa wyglądać?
- Kto pierdoli że naszych załatwiają Aztecowie?! - Alffedo aż się zapluł. - To jakiś puta madre kłamliwy, jebany w dupę pedał! To jakieś pierdolenie! Ten sojusz ma nas popchnąć wyżej i dać wsparcie w tym, co się szykuje w mieście. Atak na braci Uccoz, to był atak na Sinaloę. Kartel szykuje się do wojny i potrzebuje żołnierzy. Pies za późno zorientował się, że morderstwo w magazynach to fragment większej całości. Wiedział, że już tego nie odkręci więc załatwił od Uccoz wsparcie najsilniejszej grupy w Mazaltan niezwiązanej bezpośrednio z kartelem Sinaloa. Z Aztec MC. Wiecie ilu, puta, oni mają ludzi.
Wiedzieli. Klub, czyli gang, liczył w całym Meksyku około dwóch, trzech tysięcy motocyklistów. Prawdziwa armia.
- Wsparcie takiej ilości banditos to atut w nadchodzącej wojnie. W wojnie, która uderzy w Mazltan i nas, przez jeden głupi telefon kuzyna Psa. Może byłoby inaczej, gdyby Tito nie zabił jednego z braci na stole operacyjnym. Nawet jeśli operacja nie była łatwa, zajebał jego ochronę. To nie pozostanie bez odpowiedzi. Pies poszedł to, puta, załatwiać. Pedały jedne. Może już go kroją na kawałki, bo chciał ocalić wasze zdradzieckie, pedalskie dupy. Albo wpakowali mu kulę w łeb, bo nie chciał wciągać was w to gówno bardziej, niż wciągnął. Jeśli, kurwa, chcecie kogoś obwiniać, to Tito. On zjebał. Zrobił, puta, pasztet z Uccoza. I kto wie, czy ten atak na nas, to nie jest właśnie odwet. Może gdyby zabił tam mnie, Dario i Juana, nie byłoby problemu. Ale, puta, wyszły Węże nie wyszedł nikt więcej. Sami rozumiecie, jak to kurwa, wygląda. Zabierasz tę spluwę, czy strzelasz. Bo kurwa, nie będę odpowiadał przed wami na kolanach, pedały.

- Taaak…. i dlatego ciągnie Tito przed Uccozów? Żeby go rozjebali? Jeśli o mnie chodzi gruby to albo jesteś głupszy niż wyglądasz albo łżesz jak Pies! - warknął Ucho.

Bliźniaki wyciągnęły pistolety i wymierzyli w Hernana.
- Odpuść, amigo.
Dario i Eze też wyciągnęli gnaty i wymierzyli w Tito.
- Gruby mówi prawdę. Byłeś tam, Juan. Widziałeś, co odpierdolił Tito. Może niech on wyjaśni.
Alvarez wymierzył z pistoletu w bliźniaków.
- Nie róbcie głupot!

- Puta! Debile- warknął Alfredo. - Chowajcie te jebane pistolety, albo wstaję z kolan i wam powsadza je w dupy, pedały! Trzymamy się razem, albo zdychamy. To prosta zasada. Czego, kurwa w niej nie rozumiecie. Hernan. Schowaj to gówno przy mojej gębie. Nie kręcą mnie takie zabawy.
Widać było, że vice próbuje nie dopuścić do wymiany ognia pośród SV.
- Nikt do nikogo, kurwa, nie ma tutaj pretensji. Nikt, amigos. Prawda?

- Widzieliście co się tu przed chwilą stało? Widzieliście dym i Alfredo, który nie był sobą? Widzieliście puta? - Juan nie dawał za wygraną, ale nie wyciągnął broni tylko siedział na krześle, sam zdziwiony swoim wewnętrznym opanowaniem.
- Byłem tam, w szpitalu, i widziałem węża, który wpierdolił duszę Uccoza… To nie Tito go zabił, on wtedy leżał nieprzytomny. A skoro to nie on, skoro to nikt z nas to pytanie brzmi jak się teraz odniesiemy do tego jebanego “Serca Diabła”... Wąż podobno nas “wybrał”. Ale skoro zabił Uccoza, to po której stronie powinniśmy się opowiedzieć?
- Jaki, puta, dym?! Jaki, puta, Alfredo nie był sobą.
- Zamknij się, puta, nie do ciebie mówię!

- Widziałem wszystko dokładnie tak jak teraz widzę ciebie - odpowiedział Alvarez. - Też bym chciał kurwa wiedzieć, po której stronie się opowiedzieć. Ale do tego mamy za mało informacji. Z drugiej strony, wkurwia mnie jak ktoś mną pomiata i przestawia jak pionki na szachownicy nie pytając o zdanie - spojrzał wymownie na Alfredo. Jaki mamy wybór? Wąż albo…
- Jakaś druga siła, z której przedstawicielami możemy się spotkać dziś o północy - wyjaśnił Juan.

- Xavi, bądź łaskaw sprawdzić w tym swoim internecie co to jest to Serce Diabła. - Psychopatycznie spokojny głos dobył się z fotela na tyłach zamieszania, fotela w który wycelowane były już dwie lufy pistoletów. - Spotkam się z nimi. Ja i nikt kurwa inny. - Tito wstał, zupełnie ignorując Ezo spojrzał w oczy Dario. - Odłóż to kretynie, byłeś tam ze mną, widziałeś co się działo, gdybym nie wcisnął im kitu i nie zaczął do nich strzelać rozjebaliby nas wszystkich. - Nie czekając na odpowiedź, podszedł do epicentrum zamieszania i zwrócił się do Alfredo - Spotkam się z Uccozami. To moje gówno, z którym sobie poradzę. Lub nie poradzę. Powiedziałem ci, spasiony kurwi synu, że to zrobię, jeszcze w drodze ze szpitala. Powiedziałem ci też co się stało. Ale ty kurwa albo jesteś zbyt głupi, albo zbyt ślepy żeby widzieć co się dookoła ciebie dzieje. Pomyśl, idioto, gdybym chciał go zabić, wystarczyłoby żebym zaczął operować w melinie do której mnie ściągnęliście.

Oreja popatrzył zaskoczony na Tito.

- Kurwa Tito, nie widzisz, że Pies chce cię tam dać na tacy Uccozom? Zajebać jak Camillo, żeby chronić własną dupę?

Angelo dotychczas przyglądał się wszystkiemu w ciszy, jakiś dziwnie zamyślony i tylko ruch ręki, gdy przykładał szluga do ust, zdradzał, że nie jest manekinem.
- Pamiętasz Oreja dlaczego Psa nazywają Psem? - zapytał, po czym sam odpowiedział - Bo co by nie powiedzieć o skurwysynie, zawsze był wierny. Zawsze trzymał naszą stronę. To jest nasz szef i nie wierzę, że mógłby nas zdradzić. Zataić coś, robić po cichu - tak, ale nie wyjebać nas i wystawić. To nie w jego stylu. Chyba że... to już nie jest Pies. - spojrzał mimochodem na Alfredo, przypominając sobie jego dziwną przemowę - Tu jest jednak pytanie czy wolicie wierzyć w jakieś pierdolone bożki, czy w naszego szefa, że... wciąż nim jest. Sam mam ochotę dać Psu po pysku, i to nie raz! Ale, puta, tak jak się robi w rodzinie między braćmi. Bo wciąż braćmi jesteśmy. A on jest najstarszy i należy mu się szacunek. Musimy się stawić. Tito, jak chcesz, pójdę z tobą. Co do pozostałych, nikt wam nie każe czekać i trząść dupami. Możecie iść z nami i zaczaić się - na dachach, po kątach. A jeśli faktycznie zacznie się rzeź, rozpierdolić tych Uccozów. Niech wiedzą, że nawet umierający wąż potrafi śmiertelnie ugryźć.

Tito westchnął.
- Do tej pory nie wyciągnąłeś broni, Uccoz nic do ciebie nie mają i umiesz nawijać makaron na uszy. Jeśli naprawdę życie ci niemiłe, mi twoje towarzystwo pasuje. Co do pozostałych. Słuchajcie, bez obrazy chłopcy, nie zabronię jechać ludziom, którzy byli w szpitalu, bo nie mam tu żadnej władzy, ale jak odpierdolicie przed Sinaloa tą samą szopkę co tutaj, wszyscy zginiemy. Jadę rozmawiać.

- Kain i Abel też byli braćmi – warknął Hernan wciąż trzymając lufę na skroni Alfredo a potem spojrzał na Todda – Czarnuchu, żyjesz? Powiedz temu grubasowi, kto strzelał do Węży. Głośno i wyraźnie, żeby skurwiel słyszał, w co nas wjebał jego szef.
Hernan świadomie powiedział „jego” a nie „nasz” ponieważ przestał już uznawać przywództwo Psa. Za dużo złego się stało, żeby Selcado znów mu zaufał a bezczelna prośba, czy może nawet rozkaz tego skurwysyna przelał czarę goryczy.
Znieczulony przez Tito Murzyn był nieprzytomny.
Hernan zaklął w duchu szpetnie widząc, że z brzydala nie ma żadnego pożytku.
- Tak jak mówił Juan, To Aztecowie polują na naszych pulpecie– wycedził przez zęby – Cristian i Flugencio to pewnie ich robota. A teraz próbujecie z Psem jeszcze przehandlować dzieciaka.
Hernan roześmiał się ochryple jak szaleniec. Schował broń za pasek spodni, odpalił kolejnego papierosa.
- Tito zdecydował. Idzie do Uccozów, choć wszyscy wiemy jak to się skończy. Ale Orozco, puta, nie jest niczemu winny. To Pies go wjebał w kłopoty. To Pies sprowadził tu tych skurwieli, nawet nas o tym nie informując. A jeśli wierzysz, że Aztecowie traktują poważnie bandę niedobitków która zajmuje się zarabianiem na kurwach i chcą z nami układać, to jesteś głupszy niż myślałem. Albo z nas próbujesz zrobić głupców.
Hernan podsunął nogą jedno z krzeseł i oklapł zmęczony. Powoli zaciągał się dymem z papierosa przysłuchując dalszej dyskusji.


Nie wiedzieć kiedy Xavi wstał od komputera i wolnym krokiem podszedł do nich. W dłoni trzymał pistolet. Przedmiot z którym raczej rzadko go widywano, ale dziś chyba go nawet użył.
- Bracia Uccoz są już martwi - powiedział. - Tylko niektórzy z nich jeszcze o tym wiedzą. Nasz nowy patrón, przy którym Pies jest byle psem, tak zadecydował. Jeśli Tito chce iść na spotkanie, niech idzie, ale zróbmy jak powiedział Angelo. Będziemy go osłaniać, wszyscy. Alfredo odda nam telefon, żeby nie mógł zdradzić, jeśli jest el traidor. Przekonamy się cómo está.
Nim Gruby Alfredo zdążył zareagować na obrazę z najmniej oczekiwanej strony, z ust tego kogo obrażano w tym gronie najczęściej, Javier wymierzył w niego pistolet. Dłoń mu nie drżała.
- Bóg przemówił twoimi ustami, Alfredo - rzekł. - Ale nie ten bóg z kościołów, inny, silniejszy. Przemówił przez ciebie, ale do wszystkich poza tobą. Jak dla mnie to znak, że może nie zostałeś przez niego wybrany wraz z nami. Po co mam jechać do Azteków? Odpowiedz.

Gdy tylko bliźniacy zdjęli Hermana z celownika, przestał też w nich celować Oreja. Lecz po tym co zrobił El Nino stał skonsternowany. Łypnął na grubasa.

- Czyście wy wszyscy do końca ochujali? - zapytał Alfredo. - Coś ty, Xavi, wciągnął? Jaki, puta madre, bóg?

- Odpowiedz jak się grzecznie pyta - warknął Oreja do grubasa. - Po co go wysyłasz do Azteców?

- Puta! Nie odpowiem, póki nie schowacie pistoletów i nie siądę na dupie, jak człowiek. Nie będę gadał na kolanach, jak jebany cwel. Dość tego pierdolenia. A jak nie pochowacie tych spluw, to jebał was cap! Kurwy pierdolone!

Widać było, że Alfredo się wściekł. Początkowo mógł uważać ich wybuch za uzasadniony. Teraz, klęcząc przed nimi, jak zbity ciul, obudził się w nim lew. Takim go znali. Wiedzieli, że są przy granicy w której albo go zabiją, albo ustąpią. Inne wybory nie wchodziły w opcje. Grubas był ich kumplem przez wiele lat. Kilku z nich wyciągnął z gówna. Musieli zdecydować. Alfredo zaczął wstawać z kolan kurwując pod nosem. To był ten moment, w którym musieli podjąć decyzję na ile gotowi pozbyć się kogoś, kto zawsze do tej pory był dla nich, jak ojciec czy przyjaciel.

- El Nino - Alvaro położył powoli dłoń na wyciągniętej ręce Xaviego. - Daj mu powiedzieć. Odłóż broń. Jeszcze będziemy mieli okazję zajebać skurwiela.
Orozco skinął głową, opuścił broń, zabezpieczył i schował za pasek od spodni.
- Siadaj i mów - powiedział do Grubego Alfredo.
Angelo spojrzał z ukosa na chłopaków. Nie podobało mu się to, co widział, ale stwierdził, że nie będzie się wpierdalał tam, gdzie nikt nie chce jego pomocy. Za to wsparcie naprawdę mogło przydać się Tito.
- Jadę z tobą, amigo - powiedział do starego konowała, po czym splunął ze złością i dodał: - Tylko skołuję jakąś brykę, bo moja pani została u murzynów.
Kto znał Martineza, ten wiedział, że przystojniak miał tylko jedną kobietę w sercu - tę na czterech kołach.

Alfredo podniósł się i splunął krwią. Z westchnieniem posadził tłusty tyłek w ostrzelanym fotelu.
- Tak lepiej - warknął, tłumiąc gniew. Jego czerwona twarz zmieniała się powoli i w końcu przyjęła normalną barwę. Tylko oczy wyrażały gniew. Tłumiony dla dobra chwili, ale wiadomo było, że ci, którzy wkurwili Alfredo są teraz na cenzurowanym. Z tym, że Gruby był człowiekiem, który długo nie skrywał urazy. Albo wyjaśniał sprawę szybko, albo odpuszczał.
- Dobra, pojeby. Do Azteków jedziemy dogadać wspólne działania. Chłopaki polubili Xaviera. Tak mówi Pies. Spodobało im się, jak spierdolił przed nimi. Ponoć El Spectre chce mu coś osobiście pokazać czy też dać. Hmmm. Puta! - Jakby coś do niego dotarło. - Myślicie, że chcą chłopaka kropnąć? To przecież bez sensu. Mogliby nas rozjebać bez podchodów. Mają więcej ludzi. Większą siłę ognia. Puta! Czekajcie. Zadzwonię do Psa.
Spojrzał na Javiera.
- Puta. Młody. A ty co sądzisz? Chcesz tam do nich jechać. Bo się, puta, nieźle uniosłeś. Wiesz. Jak nie chcesz, ja pojadę. Jako vice naszej gromadki. Nie będziemy trzymać palca w dupach tych pedałów. Może oni śmierdzą jak niemyte kutasy, ale to Węże mają większe fiuty. Macie jakieś piwo?

- Najpierw pogadamy, później sobie zadzwonisz - warknął Oreja. - Dario, zerkniesz do lodówki? Nim Xavi odpowie… słyszałeś może, że jutro Aztecowie zamierzają kupić większą ilość broni?

- Możliwe. Szykujemy się na wojnę z Zetas. Bo to najpewniej oni włażą nam do Sinaloy. A Los Zetas mają karabinów, jak pierdolona armia. Z małymi pukawkami niewiele zdziałamy. Ale nie wiem. MC nie tłumaczą się nam ze swoich działań.

- A że MC układają się z nowym graczem z Mexico City to też możliwe?

- Puta madre. Możliwe. Pies im nie do końca ufa. Ale Uccoz wskazali ich jako swoich wykonawców na terenie Mazatlan. Sinaloa i Aztec MC zaczynają tańczyć wspólne tańce. Ponoć. Bo do mnie nic nie dotarło, a skoro ty, Ucho, pytasz, to pewnie ostro to ukrywają, bo być usłyszał to pierwszy.

- Azteci grają przeciwko nam a nawet przeciwko Uccozom. Chcą przejąć cały biznes. Takie jest moje zdanie. A całe te podchody są tylko po to, żeby dać im czas - wyliczał Alvaro. - A Pies, nie wiem co z nim ale coś ukrywa i albo jest z Aztecami przeciwko Uccozom albo kurwa nie wiem. A do tego jeszcze dochodzą te węże z dymu, pierdolone wilkołaki i inne chuje-móje, o których kurwa nic nie słyszałeś i odbierasz jak majaczenie naćpanych, i w sumie się kurwa nie dziwię, i tylko nie wiem czy ci współczuć czy zazdrościć. I według mnie to kto przejmie kartel to jedno a przepychanki pierdolonych Azteckich bożków to drugie. A ja bym się chciał dowiedzieć kto się z nami chce dogadać o północy. Kto jest adwersarzem Węża i co w tym wszystkim chodzi.

- JEMU to może się nie spodobać. - Javier wstał i nerwowym ruchem złożył laptopa. - Ale róbcie jak chcecie. Ja już nie… - urwał w pół zdania - nieważne. A Aztekowie muszą poczekać aż będziemy pewni, że możemy sobie ufać. Zresztą, dzieją się wokół nas ważniejsze rzeczy niż przepychanki gangów i karteli, kto tego nie widzi jest ślepy. Ja jadę do domu. Czuję, że znajdę coś o Sercu Diabła, tylko muszę głębiej poszukać. Wyślijcie mi adres nowej meliny, albo spotkajmy się u mnie. Tu lepiej niech nikt nie wraca. Powodzenia, Tito - skinął głową medykowi. - Wezwij Go a cię ochroni, uwierz w to. Ja wierzę.
Z laptopem pod pachą wyszedł na zewnątrz, w młodą noc. Rozejrzał się po ciemnej ulicy i ruszył do swojego wozu, który parkował zawsze kilka domów dalej.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 06-01-2019, 13:13   #63
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MAZATLAN, 28 maja, początek nocy

Wiatr zaczął wiać od oceanu około 22:00. Niósł z sobą kropelki wilgoci, słone i zimne, jak liźnięcie psa. Dawał ochłodę , jeśli ktoś chciał na chwilę opuścić gorący lokal, zapalić lub ostudzić rozgrzane metą ciało.

Mazaltan zaczynał nocną zabawę. Z ciemności wypełzały najgorsze szumowiny i najbrudniejsze, ludzkie żądzę. Niewielu wiedziało, chociaż nieco więcej przeczuwało, że nie tylko ludzie opuścili swoje domy, by jeść, pić, bawić się, upijać i ćpać, ruchać po spelunach i zaułkach. Razem z nimi, z miejsc, o których tylko garstka wiedziała, wychodziły na żer inne byty. Istoty bezkształtne, pozbawione ciał i ludzkich złudzeń. Żądne ludzkich emocji. Doznań. Uczuć. Myśli i energii.

Zaczynały się łowy. Ludzi na ludzi. I te inne. Te, o których niewielu miało pojęcie.

I tak miało i powinno pozostać.


Tito Alvarez i Angelo Gabriel Martinez


Plaża wskazana przez klan Uccoz leżała kawałek za miastem. Jechali na dwa samochody. W pierwszym Tito i Angelo, w drugim Bliźniacy – w rozsądnej odległości.

Faktycznie, policji stanowej odpierdoliło. Poustawiali blokady na drogach wjazdowych wyjazdowych z Mazaltan, ale nie ich szukano, więc Węże mogły spokojnie olać mundurowych popaprańców, którzy zatrzymywali samochody, kazali opuszczać szyby, świecili latarkami po oczach, sprawdzali coś w swoich palm topach, a potem puszczali dalej. Żyjąc w Meksyku sicarios byli przyzwyczajeni do takich akcji. Na szczęście, tym razem, działania te nie były wymierzone przeciwko nim. Wtedy poruszanie się po mieście stawało się wyzwaniem.

Dziesięć minut po opuszczeniu tablicy z napisem Mazaltan, zjechali na plażę. Świateł samochodu bliźniaków nie było widać za nimi. To dobrze. Inaczej, jeśli ktoś czekał na plaży, zobaczyłby ich i domyślił fortelu.

Ludzie Uccoz już czekali na miejscu.

Dwa samochody. Jeden ustawiony tak, aby swoimi światłami oświetlać jedyny wjazd na skalistą, urwistą plażę. I drugi nieco dalej, jakieś dwadzieścia metrów za pierwszym, z wygaszonymi światłami. Przez pierwszy samochód i jego lampy nie mogli się zorientować, ilu ludzi i kto czeka na nich w drugim samochodzie.

Pieprzeni Uccoz i ich ludzie znali się na robocie. Żołnierze kartelu.

Węże zatrzymali samochód i spojrzeli po sobie. W obu oczach – przystojnego młodego mężczyzny i starego bandziora – widać było z trudem tłumione emocje. Bali się. Chociaż obaj mieli niezłe cochones i nieźle swój strach maskowali.

Zatrzymali samochód kilka kroków przed rozświetlonym wozem ludzi Uccoz. Tamci wyłączyli mocne, drogowe światła i wtedy zobaczyli, że jest ich dwóch. Obaj uzbrojeni w karabiny – chyba ruskie AK-acze. Obaj w kamizelkach taktycznych nałożonych na zwykłe, kolorowe koszule. Obaj z widocznymi słuchawkami w uszach. Jak jakieś pieprzone służby specjalne.

Na znak dany przez zbirów kartelu Tito i Angelo opuścili swoja brykę.

Ocean szumiał rytmicznie. Powietrze pachniało solą i morzem. Nad Pacyfikiem świeciły gwiazdy i księżyc, wielki i dopełniający się. Taki, jaki świecił z dala od świateł miasta.
Obaj pomyśleli, że jeśli mają ginąć to jest to całkiem przyjemne miejsce na śmierć.

- Ręce na widoku – rozkazał jeden z sicarios kartelu. – Jesteście sami?

- Tak.

Zza samochodu pojawił się trzeci mężczyzna. Podobnie ubrany, ale ci, którzy znali półświatkiem Mazaltan bez trudu rozpoznali w nim Mateo Vallanze – jednego z kuzynów Uccozów. Mateo odpowiadał za większość kontaktów z dilerami działającymi na terenie Mazaltan i kuzyni ufali mu w ważniejszych sprawach. Mateo miał na sobie kapelusz, który przynosił mu ponoć szczęście.

- Ty – Mateo wbił spojrzenie w Tito. – To ty jesteś tym patałachem, który zabił mojego kuzyna!

Nie było sensu zaprzeczać. Uccoz musieli wiedzieć.

- Wyjaśnię wam, chujki jak się mają teraz sprawy – Mateo cedził słowa przez zęby. – Zabieramy ciebie, stary pierdzielu, na przejażdżkę. Ty, młody wrócisz do swoich i powiesz, że Pies wróci, jak już senior Uccoz zakończy operację na tym starym chujku. Zajebiemy tylko jego i pomiędzy nami będzie już w porządku. Węże będą miały jeszcze dług do spłacenia. Popracujecie dla nas, zabijecie kilku ludzi i wszystko pójdzie w niepamięć.

Ocean szumiał. Zimny wiatr owiał zmęczone ciało Tito. Wiedział, że jeśli pojedzie z ludźmi Uccoz trafi w ręce ich szefa i że jego śmierć nie będzie ani szybka, ani przyjemna. Może na to zasłużył? Może nie. Ale bracia Uccoz nie byli kimś, kto łatwo odpuszczał. Musieli zobaczyć krew.

- Wszystko jasne, chujki? – Mateo wbił w nich złośliwe, wredne spojrzenie poparte lufami kałasznikowów mierzących w ich stronę. – Czy macie jakiś inny po….

Mateo nie zdążył dokończyć zdania.

Jego czaszka bryznęła krwią i mózgiem, przestrzelona – zdaje się – jakimś porządnym, karabinowym pociskiem. Robota snajpera, zapewne zaczajonego gdzieś na skałach otaczających zatokę.

Nie słyszeli strzału, więc pewnie karabin miał tłumik. Robota zawodowca.

Obaj żołnierza kartelu byli w szoku. Pytanie – co się stanie, gdy miną te dwie, trzy sekundy i podejmą jakieś działania. A Angelo i Tito stali tuż obok nich, na drugim końcu lufy.

Mateo opadał ku ziemi, w zwolnionym tempie, jak pieprzona kukiełka, której ktoś poprzecinał sznureczki.

Ocean szumiał. Podobnie jak krew w żyłach Tito i Angela.

Juan Maria Alvarez, Alvaro Perez „Oreja”, Hernan Juan Selcado i Javier Orozco

Czekali, jak na szpilkach. Podenerwowanie minęło, ale napięcie zostało. W zrujnowanym Gniazdku czuli się obco. Po raz pierwszy chyba, odkąd pamiętali.

Gówno przelewało się przez ich życie, a wymarzona szansa na odbicie się od dna, okazała się pułapką i złudzeniem. Nie bardzo teraz wiedzieli, komu mogą zaufać, z kim trzymać. Alfredo boczył się, to było widać. Ale działał. Wykonał kilka telefonów, z tego z połowę do Pasa, lecz nieudanych.

Javier odpłynął. Zaszył się gdzieś w kącie ze swoim komputerem i buszował po sieci szukając czegoś, co mogło okazać się pomocne.

A reszta Węży piła. Na spokojnie Tak, aby nie schlać się do nieprzytomności. Aby, w razie zagrożenia, móc skopać dupy tym, którzy zadrą z ich gangiem. Byli pieprzonymi królami tej części miasta. No, może nie królami, bo opłacali się, jak każdy Sinaloi, ale na pewno każdy, kto chciał cos załatwić na ulicy, sprzedać czy kupić, musiał zapytać Psa o zdanie. SV było szanowane. Oni byli kimś. A teraz, w ciągu jednego pierdolonego dnia, to wszystko okazało się ułudą.

Gruby Alfredo odebrał jakiś telefon i po nim zbladł wyraźnie.

- Amigos! – rzucił posyłając im twarde spojrzenie. – Jadą do nas gliny. Nasi opłaceni lokalni spróbują dać nam chwilę czasu, ale będą musieli wpuścić tuta federales. Zawijamy się stąd. Niech ktoś zabierze tego czarnego obszczańca. Ja zostanę. Kilka osób ze mną, posprzątamy tutaj. Nikt, na kogo federales mogą coś mieć. Hernan, Orejo, Juan – wy wypierzajcie, bo może okazać się, że nas zatrzymają i ze spotkania nici. Weźcie tego brudasa – spojrzał na nieprzytomnego po Todda. – Xavi, ty też się wynoś. Bo jak nas zakują, to gówno z tym swoim komputerkiem zrobisz. Od teraz, aż do tego, aż wyjaśni się sprawa, Orejo dowodzisz. Słyszysz, jebany psycholu. Odbieraj ten pierdolony telefon, jak do ciebie zadzwonię. Gniazdo jest czyste. Nie ma tutaj żadnych lewych rzeczy. A na porno i kamerki mamy wszystkie papiery. Spławię jebanych federales, a wy zróbcie wszystko, aby nas nie pozabijano.

Nie było sensu zadawać niepotrzebnych pytań. Tym bardziej, że na końcu ulicy już słyszeli samochody federales i widzieli ich koguty połyskujące na czerwono i niebiesko. Opłacane przez SV lokalne gliny stanęły na wysokości zadania i zatrzymali federalnych na ulicy.

- Ogrodem! dodał niepotrzebnie spaślak. – A czarnucha wywalcie gdzieś po drodze.

Juan i Hernan wzięli Todda. Xavi i Orejo szli przodem.

- Możecie zatrzymać się u Mariany.

Mariana była jedną z żon Alfredo. Lubiła SV. Mieszkała niedaleko i nie miała nic przeciwko odwiedzinom. Mimo, że nie przepadała za Alfredem, to lubiła Psa i jego ekipę. Gang pomagał jej w drobnych sprawach, czasami odpalił działkę, czasami trochę kasy a w zamian za to otrzymywał wsparcie w postaci lewego alibi, świadka lub informacji. Marianę dało się lubić, chociaż była chyba grubsza niż jej ex. Zadekowanie się u niej było całkiem dobrym pomysłem.

Ogródkami – przez specjalnie przygotowane przejścia – dziury w płotach zasłaniane deskami czy kawałkami blach – opuścili gorący teren. W sumie było to oczywiste, że kiedy federalni działający w mieście w sprawie zabójstwa lokalnego szefa kartelu – czyli Uccoza, dowiedzą się strzelaninie w ich kryjówce, to zjawią się na miejscu. Oczywiście powodem mogła być też strzelanina w „Czarnuchowie”. W końcu załatwili tam jednego psa.

Zasada była prosta. Do Marian nie mogli wprowadzić obcych – więc Murzyna musieli pozbyć się po drodze. Nie było to trudne. Mijali kilka ogrodów – zwykłych dziur z piachem, jakimiś chaszczami, stertami śmieci czy dołami pod nigdy nie wykonane baseny – dzielnica nie była z tym super bogatych. Mogli spokojnie porzucić gdzieś na progu, w dole, krzakach – z kulą w głowie, dziurą w brzuchu lub całego. Jego los był w ich rękach.
Koniec końców do Mariane dotarli po dwudziestej drugiej.
Przyjęła ich przytulając po kolei do obfitych piersi. Ugościła tym, co miała najlepszego, przesuwając się pomiędzy meblami w skromnym i niedużym ale czystym mieszkaniu, niczym dwunożny hipopotam. Z urody zresztą trochę przypominała to zwierzę.

Wypili, zjedli, posiedzieli chwilę na kanapie gadając o głupotach. Przy Mariane każdy, nawet Ucho, mógł czuć się dobrze. To była trochę taka „ich stara” – opiekuńcza i lojalna, jak cholera.

Javier szybko odpadł, podłączył się do sieci, siadł z laptopem na kolanach w rogu pokoju i znów zanurzył się w wirtualnym świecie. Zawsze tak robił, kiedy był pod wpływem koki i miał jakieś zadanie do wykonania. Reszta świata przestawała się liczyć.

Reszta chłopaków posiedziała chwilę i w końcu musiała wyjść. Gdy szli ulicą w stronę oceanarium, zadzwonił Alfredo.

Juan Maria Alvarez, Alvaro Perez „Oreja”, Hernan Juan Selcado

Reszta chłopaków posiedziała chwilę i w końcu musiała wyjść. Gdy szli ulicą w stronę oceanarium, zadzwonił Alfredo

- Wszystko w porządku, amigos. Powęszyli, powęszyli, gówno znaleźli i poszli. Zgłosiłem oficjalną skargę bo wleźli bez nakazu. Pedały. Powiązali nas z Narwańcami. Nie wiem jak. Chyba działają po omacku. I, puta, panowie, jest coś na rzeczy. Pies nie odbiera ode mnie telefonu. Nie wiem, czy go Uccoz nie zajebali. Puta! Jak ogarniecie ten szajs, wracajcie. Trzeba będzie ustalić, co dalej. Nie wiem, czy Uccoz nie wzięli nas na celownik. Niewdzięczne kurwy.

Więc tak sprawy się miały. Albo Grubas grał jakąś komedię razem z Psem.

Na miejsca spotkania przybyli pół godziny przed czasem. Miasto nocą było niemal puste. jak wyludnione. Jak pod koniec XX wieku, kiedy El Chapo ogłosił godzinę policyjną, gdy toczył walkę o swoje narkotykowe imperium. Czaicie. Niby zwykły bandzior, a spowodował, że policja i reszta ludzi chowała się nocami po domach, licząc na to, że nie padną ofiarami wojny o terytoria toczonej pomiędzy kartelem z Sinaloy i jego przeciwnikami. To były, kurwa, czasy. Czasy, w których baron narkotykowy miał w kieszeni nie tylko lakalny rząd, ale opłacał się samemu rządowi Meksyku. To za jego pieniądze prezydenci Zjednoczonych Stanów Meksyku wynoszeni byli na swoje stanowiska. Dopiero, kiedy USA wzięło się porządnie do roboty i DEA przestało przyjmować łapówki od narcobossów. El Chapo złapano tutaj, w Mazaltan i deportowano do USA. I wszystko się posrało, gdy inni zaczęli walczyć o osierocone imperium warte setki pierdolonych miliardów dolarów.

Teraz Mazaltan było ciemne i puste. Chociaż, w dzielnicach chętnie odwiedzanych przez turystów, słyszeli echa muzyki, urwane i ciche odgłosy dobrej, wzmocnionej tequilą i koką, zabawy.

Poza dzielnicami rozrywki jednak tylko od czasu do czasu ulicą przejechał jakiś samochód, a na dziesięć maszyn, które ich mijały, jedna należała do policji. Czuć było, że w mieście prowadzona jest jakaś poważna, lecz chyba kurewsko chaotyczna operacja. Tylko kto za nią stał, nie mieli pojęcia. Chodziło pewnie o braci Uccoz. Jednak oni, przyjmując zlecenie na odszukanie sprawców mordu w ich magazynie, mogli niechcący trafić na listę wrogów braci Uccoz. A to, chyba, byli gracze wysokiej Ligii. No i dochodziło jeszcze to niepojęte gówno z dymem w kształcie węża, którego nie rozumieli.

Przyczajeni czekali na spotkanie.

Dziewczyna pojawiła się sama. Przyszła ulicą, jakby nigdy nic i zatrzymała się pod wejściem do zamkniętego Oceanarium. Na jej widok spuchnięte jaja Hernana o mało nie eksplodowały. To była lalka. Piękna, niczym grzeszny sen – w jakiś sposób zarówno niewinna, jak i …obiecująca nie lada rozkosz w łóżku. Na reszcie SV też zrobiła wrażenie. Młoda, niewysoka i zgrabna, w typie kurwy i Madonny, takim, jaki lubiła większość mężczyzn z Meksyku.

Apetyczna i pasująca do tego miejsca w nocy, jak sandały do garnituru.

Czekała na nich. Tego byli pewni. A Juan …. czuł ją. Mimo takiego bardziej rozrywkowego stroju, sukienki z dekoltem, czuł że to ta sama dziewczyna, która wcześniej maskowała swoją twarz. I to było nie dlatego szokujące, że okazała się niezłą dziunią zupełnie nie pasującą do tej groźnej istoty, która pojawiła się nie wiadomo skąd i rozbroiła go niczym małolata. Ale dlatego, że teraz zdecydowała się pokazać twarz.

Coś w niej było nie tak. I wszyscy to wyczuwali. Trochę tak, jak zwierzę wyczuwa drapieżnika.


Javier Orozco


Mariana ogarnęła bałagan, jaki zrobili jego kumple i grzecznie poszła oglądać telewizję do sypialni, obserwując Javiera przy pracy.

Zajęty szukaniem informacji w sieci chłopak nawet nie zauważył jak te ważące niemal sto pięćdziesiąt kilo ucieleśnienie „hipopotamowatości” zrzuciło z siebie część ubrania.

- Jakbyś się nudził, to jestem w sypialni, Xavi. Możesz przyjść, jeśli najdzie cię chętka.

Nie odpowiedział. Bo w końcu, po dłuższym czasie buszowania trafił na coś obiecującego. No, może nie było obiecujące, ale przyciągnęło jego uwagę w jakiś niepojęty, dziwny sposób.

Po prostu w pewnym momencie, przebijając się przez gąszcz śmieciowych informacji, Javier zobaczył zdjęcie skradzionego z muzeum w Mexico City, pół roku temu pierścienia zwanego „Sercem diabła” i już wiedział, że to jest to!

Pierścień. Złoto i czarny diament. I mnóstwo mniejszych.

Niby zwykła błyskotka, jednak ta pochodziła z czasów, gdy Wielka Armada wywoziła skarby zrabowane rdzennym mieszkańcom Ameryki Łacińskiej.

„Nieznani sprawcy włamali się w nocy do muzeum i skradli cenne pamiątki z historii naszego kraju. Pierścień zwany „Sercem Diabła”, złote monety z czasów pierwszych konkwist na ziemie Meksyku, jadeitowe ostrza ceremonialne. Policja i Ministerstwo Kultury Meksyku wyznaczyło nagrodę…”

Obraz zafalował.

Salon w domu Mariane zniknął. Zastąpiła go świątynia. Stara, zniszczona i ukryta we wnętrzu jakiejś jaskini, której sufit porastały zwisające się w dół pnącza.

Przez dziury w sklepieniu wpadały snopy księżycowego blasku. Lance srebrzystego światła wydobywające z półmroku kości i czaszki walające się na kamiennej podłodze pokrytej korzeniami i porośniętej roślinami.

Lecz całą uwagę Javiera przykuły kamienne stopnie, po których spływała świeża krew. Schody prowadziły do rozświetlonego ogniem ołtarza lub sarkofagu. Przedstawiał on mężczyznę w dziwnym nakryciu głowy trzymającego w dłoni zawijające się niczym wąż, kolczaste ostrze.

Głowa posągu odwróciła się wolno i spływające krwią oczy – puste oczodoły śmierci – zatrzymały się na Javierze.

- Tutaj jestem.

Szept zmroził duszę i serce hakera.

- Tutaj czekam.

Nie mógł się poruszyć. Nie mógł oddychać schwytany przez ociekające krwią oczodoły – niczym sarna w świetle reflektora ciężarówki.

- Tutaj mnie powitacie.

Xavi poczuł, jak z jego nosa spływa strużka krwi. Poczuł jej smak na ustach, ale nie mógł się ruszyć.

- Zdradzicie mnie, to będziecie modlić się do śmierć do wszystkich bogów wam znanych i do tych, o których istnieniu nawet nie macie pojęcia.

Nagle wizja puściła go ze swoich szponów. Siedział tak, a krew z jego nosa spływała na klawiaturę znacząc ją kropelkami.

Ekran laptopa był ciemny. Wygasił się jakiś czas temu.

Javier spojrzał na zegar. Dochodziła północ.

I dopiero wtedy zobaczył siedzącego przed sobą bez ruchu mężczyznę. Miał on dłuższe włosy, czarne niczym smoła, jasną cerę i ubrany był w skórzaną kurtkę.

- Cześć – powiedział. – Szukam kogoś. Nazywa się Ucho. Znasz typa?
 
Armiel jest offline  
Stary 11-01-2019, 12:37   #64
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację
Stary konował był w nie mniejszym szoku niż ochrona z kałasznikowami. Jeszcze przed sekundą jego mózg pracował na najwyższych obrotach - nie był taki pewien czy wyrok faktycznie już zapadł, czy jego Mateo po prostu zaczyna jakieś negocjacje z pozycji siły. Dopracowywał ostatnią linię obrony, gdy nagle w ułamku sekundy przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie. Szczęśliwy kapelusz Mateo Vallanze szybował w powietrzu, razem ze sporą częścią jego mózgu.
Tito zadziałał instynktownie, rzucając się na najbliższego ochroniarza by zbić lufę w bok, a następnie wyrwać mu karabin.
Martinezowi nie trzeba było mówić, co ma robić. Choć był młody, znał zasady gry. Gdy tylko Tito wystartował w kierunku jednego ochroniarza, on obniżył głowę i również rzucił się w kierunku tego drugiego, z zamiarem powalenia go i wyrwania mu pukawki. W końcu nie wiadomo po czyją głowę sięgnie teraz snajper.
Chwilowe zaskoczenie minęło, ale te ułamki sekund pozwoliły Wężom uzyskać przewagę. Chwycili ochroniarzy Mateo próbując powalić ich, wyrwać broń z rąk. Przeżyć.
Tito zacisnął dłonie na lufie i szarpnął w bok. Sicarios Uccozów nacisnął spust i tuż koło głów obu szarpiących się mężczyzn rozszedł się huk wystrzałów. Wdzierający się w uszy, niczym szalony świder. Gorące łuski poleciały w bok zasypując na pół piaszczystą, na pół kamienistą plażę. Żołnierz kartelu szarpnął się, warknął dziko i nagle jego skroń zwrócona w stronę skał z których padł pierwszy strzał eksplodowała w gejzerze krwi i kości.
Tymczasem Angelo staranował swojego przeciwnika i obaj znaleźli się na ziemi. Facet trzymał karabin żelaznym uchwytem a kamizelka taktyczna na jego ciele wbijała się w ciało Węża. Mężczyzna wybałuszył oczy, zacisnął zęby i wytężył wszystkie siły, by zrzucić z siebie Martineza. Warczał przy tym jak dzikie zwierzę. Na razie jednak ani Angelo, ani ochroniarz Uccozów nie zdołał uzyskać przewagi w tych sprowadzonych do parteru przepychankach.
Tito wyszarpnął karabin z rąk upadającego trupa. Następnie wyrżnąl kolbą w łeb bandziora szamoczącego się z Angelo.
Uderzony w głowę poleciał w bok. Na piasek i kamienie. Sięgnął ręką do nogawki spodni. Miał tam kaburę z pistoletem. Tym zajął się Angelo, rzucając się, by jako pierwszy sięgnął broni.
I znów znalazł się przy przeciwniku. Skoczył, jedną ręką łapiąc go za nadgarstek, a drugą próbując wyszarpnąć spluwę - przyczynę przepychanek. Jednak zbir Uccozów nie był w ciemię bity. Zrobił dziwny wygibas na ziemi i wyprowadził ładne kopnięcie. Jego mocny, wojskowy but, trafił Angelo w palce. Przez dłoń Węża przetoczyła się fala bólu, płynąc dalej, do mózgu. Kopnięcie było solidne. Możliwe, że nawet poprzetrącało palce Angelo.

- Puta madre, przestań się z nim bawić! - Tito uniósł kałacha na ramię i wycelował gotowy zakończyć przepychankę, gdy tylko będzie miał na tyle czyste pole do strzału, by nie uszkodzić Angelo.

Martinez zaklął paskudnie. Zerkając w stronę Tito, po prostu odchylił się w bok, by zrobić mu miejsce na czysty strzał.
 
__________________
Konto zawieszone.
Mira jest offline  
Stary 11-01-2019, 17:22   #65
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
Wszystko działo się szybko.
Tito wymierzył w stronę kolesia na ziemi, który kopnął Angelo i posłał mu krótką serię. Pociski uderzyły w pierś mężczyzny. Poszatkowały kamizelkę kuloodporna. Z takiej odległości nie była w stanie zatrzymać kul z “kałasza”.
Niestety, to dało czas aby ludzie przy drugim samochodzie otworzyli ogień w stronę Węży. Strzelali całkiem dobrze, ale ciemność była sprzymierzeńcem Tito i Angela.
Kule poszatkowały piasek, zrykoszetowały na kamieniach, ale jedna z nich dosięgła celu.
Tito poczuł, jak prawe udo eksploduje mu ogniem, a nogawka spodni przesiąka krwią. Na szczęście dla niego reszta ludzi kartelu używała broni o mniejszej sile rażenia - najpewniej pistoletów maszynowych mp5, sądząc po odgłosach wystrzałów.
Angelo natomiast poczuł, jak kula przelatuje mu niemal koło ucha. Miał wrażenie, że poczuł jej ciepło, ale zapewne był to jedynie wytwór jego napędzanej adrenaliną wyobraźni.
- Padnij! - szybko ściągnął kompana do parteru i próbował wciągnąć go za jakąś osłonę.
Tito syknął z bólu błyskawicznie padając do parteru.
- Tam. - wskazał głową najbliższy samochód Uccozów.

Rzucili się w stronę osłony, jaką dawał samochód Uccozów. Żołnierze kartelu nie dali jednak za wygraną. Kule śmignęły koło nich, jakimś cudem jednak nie trafiając. Zadudniły metalicznie o blachy samochodu, za którym znaleźli schronienie.
Szyba poszła z trzaskiem w drobny mak zasypując ich odłamkami. Z piachu raz za razem tuż obok ich osłony wzbijały się fontanny kurzu, z miejsc trafionych pociskami. Jedna z opon z hukiem pękającej gumy i sykiem wylatującego powietrza zmieniła się we flaka.
Snajper nie strzelał, a oni znaleźli się w dość nieciekawej sytuacji. Mogli odpowiedzieć ogniem na ślepo, pewnie z efektywnością żołnierzy kartelu.
Plusem było jednak to, że tajemniczy snajper nie otworzył do nich ognia.
- Łap! - Tito oddał karabin Angelo, po czym szybkim sprawnym ruchem rozerwał zakrwawioną nogawkę spodni. Nie było źle - kula weszła ale nie wyszła - nie uszkodziła kości, ani żadnych ważniejszych żył, po prostu siedziała sobie w mięśniu i paliła żywym bólem. Alvarez prowizorycznie przewiązał całość oderwanym kawałkiem nogawki i sięgnął po swój pistolet.
Angelo nie gadał, Angelo tańczył ze śmiercią. I choć nie było to może aż tak widowiskowe, gdy raz po raz z gnatem w ręku wychylał się, by spróbować ustrzelić przeciwnika, a potem szybko się schować, mężczyzna był w pełni skupiony.
- Jeśli pozbędziemy się... chociaż... jednego... puta, ja ci zaraz rozjebię pysk... matkojebca... wtedy możemy zwinąć brykę... i spierdalać... o ty chuju, widzisz? Prawie cię miałem... dasz radę, Tito?

Konował musiał z tej chaotycznej gadki wyłowić sens słów, które były skierowane do niego. Wyglądało na to, że Martinez chce osłabić przeciwników i wiać. Tylko czy to znaczyło, że zapomniał o tajemniczym snajperze? A może już mu zaufał?

- Dam radę iść. Bieganie odpada. - Przytomnie ocenił Tito. Wyczekał, aż po karoserii przewali się kolejna salwa z półautomatów, wynurzył się znad bagażnika i posłał parę starannie odmierzonych strzałów ze swojej beretty w stronę jednego z napastników. - Gdzie, do chuja, są Bliźniaki?!

Retoryczne pytanie utonęło w nowej kawalkadzie i rozbryzgu ostatniej całej szyby samochodu nad ich głowami.
 
__________________
Show must go on!
Gryf jest offline  
Stary 11-01-2019, 17:43   #66
 
Bounty's Avatar
 
Reputacja: 1 Bounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputację
Xavi zamarł zgarbiony przy biurku ze swoim stacjonarnym komputerem. Oderwał wzrok od monitora, wpatrzony w zjawę, która wtargnęła do jego domu. Jak to możliwe? Miał dobre zamki, kamery, alarmy, kraty w oknach, zabezpieczenia. Ale to wszystko było przecież niczym dla nadnaturalnych sił, które bawiły się Serpientes Valientes. Z drugiej strony to wszystko było też niczym dla zwykłego śmiertelnika na tyle dobrego by to obejść.

Javier mimowolnie zerknął na rzucone obok biurka spodnie, na których leżał pistolet. Bardzo chciałby błyskawicznie go podnieść, wymierzyć w typa i rzucić jakimś chłodnym gangsterskim tekstem, typu: “A ty kim puta jesteś, by pytać?”. Albo chociaż tylko rzucić takim tekstem, okazując pewność siebie i lekceważenie intruzowi. Ale był tylko Javierem, dlatego powiedział:
- Proszę, nie rób mi krzywdy.
- Gdzie jest Ucho? Wiesz może? Mam z nim do pogadania.
Nieznajomy wpatrywał się w Javiera spokojnie, bez emocji.
- Powiesz i zaraz sobie pójdę.
- Jest gdzieś na mieście. Nie wiem gdzie dokładnie - odpowiedział Javier zgodnie z prawdą.
- Węże rozpełzły się po mieście. Za ich krew płaci się naprawdę dobrą cenę. Ale mi chodzi tylko o tego jednego. Strzelił do kogoś, kogo szanuję mimo, że to totalny świr. Musi za to zapłacić. Wiem, że jesteś dobry w pewne rzeczy. Namierzysz dla mnie jego telefon. Zgoda?
- Strzelił do El Maniveli - łatwo odgadł Orozco. - Ucho mówił, że Narwaniec go zaatakował. I zamienił się w coś… nieludzkiego. Prawda, Ucho wcześniej go porwał, ale wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że gramy do jednej bramki. Nie służymy już Uccozom. Nie wiem kim jesteś i co wiesz, ale wszystko się dzisiaj zmieniło. Świat się zmienił. Tamto to było tylko nieporozumienie. Jak chcesz, możemy się spotkać z Uchem i je wyjaśnić. Zresztą nie ma zbytnio innej opcji, zabezpieczyłem telefony chłopaków tak, żeby nie dało się ich namierzyć - była to półprawda, bo chociaż Xavi faktycznie dopilnował, żeby kumple mieli wyłączoną geolokację to każdy telefon dało się namierzyć. Może nie z precyzją GPS, ale z dokładnością do stacji BTS czyli nadajnika GSM, z którym się łączył. W mieście średnio sto-dwieście metrów, za miastem kilkaset. Gdy Javier już się rozgadał, łgał jak z nut.

- Czyli, rozumiem, nie jesteś mi potrzebny - w dłonie mężczyzny pojawił się pistolet. Nieduży, niemal damski, ale i tak śmiercionośny.
Nieznajomy spojrzał w oczy Javiera. Miał ciemny i zimny wzrok.
- Na pewno nie ma możliwości? - Uniósł broń mierząc prosto między oczy Wężą. - Może jednak coś wymyślisz? Zadzwonisz? To rozważę, czy darować ci te twoje bezwartościowe życie.
- Z-zadzwonię - wyjąkał Javier. - Nie jesteśmy wrogami. Już nie. Nie trzeba się zabijać.
- To dzwoń - pistolet jednak nie zmienił swojego położenia. - Teraz!
Orozco drżącą dłonią sięgnął po leżący na biurku telefon i wybrał numer Oreji.
Od razu włączyła się informacja, że abonent jest poza zasięgiem.
- Jest poza zasięgiem - powiedział Xavi i na dowód wyciągnął powoli telefon ku mężczyźnie, tak by też mógł usłyszeć i pokazując ekran z napisem “Ten kutas, Ucho” i czerwonym komunikatem “wybieranie…”. - Jak widzisz, też go nie lubię. Ale zabijać go nie ma sensu. Narwańcy, Węże, to wszystko nie ma już znaczenia. Chcesz to mnie kurwa zastrzel, pieprzyć to, już raz dzisiaj umarłem.
- Umarłeś? A może nadal nie żyjesz? Może właśnie w twojej głowie panuje chaos, a ty grzecznie leżysz w kostnicy i czekasz, aż koleś z prosektorium rozetnie cię, by pogrzebać ci w bebechach.
- Może i tak jest - wizja ta ku zaskoczeniu Javiera okazała się dużo mniej przerażająca niż się tego spodziewał. - Kim zatem ty jesteś, też duchem?
- Śmiercią. Czy też raczej jej posłańcem - powiedział mężczyzna.- Rozumiem, że nie masz kontaktu z Uchem? Tak? - zapytał.
- Ma wyłączony telefon albo jest gdzieś gdzie nie ma zasięgu - odpowiedział Orozco. - Mogę sprawdzić przez jaki nadajnik GSM ostatnio się łączył. W mieście są rozmieszczone co sto-dwieście metrów.

Xavi odłożył telefon, by sięgnąć do klawiatury i myszy komputera i zrobił to co zapowiedział.
Napastnik obserwował go uważnie, jakby węszył jakiś podstęp. Nie opuszczał broni i wyglądał na coraz bardziej poirytowanego przedłużającą się wizytą.
- I? Masz coś? Bo odnoszę wrażenie, że marnujesz mój czas.
- Kwadrans temu był gdzieś tutaj - Javier wykonał jedno kliknięcie więcej zaznaczając na mapie przypadkowy nadajnik oddalony o dobry kilometr od miejsca, w którym był Ucho, po czym przekręcił monitor w stronę intruza.
- Dobra - niemal warknął mężczyzna. - Nie czytam tych jebanych kresek. Co tam jest?Jaka to ulica?!
- Rio Grijalva - przeczytał Xavi, przybliżając mapę.
- Świetnie. Dzięki. Teraz pójdę. Ale jeśli dowiem się, że skłamałeś wrócę i zabiję cię, jasne?
- Jasne - posłusznie i strachliwie potwierdził Javier, kiwając głową.
- Albo wiesz co. Po co mam się wracać - powiedział mężczyzna i strzelił.
 
Bounty jest offline  
Stary 11-01-2019, 19:00   #67
 
Gortar's Avatar
 
Reputacja: 1 Gortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputację
Juan Maria Alvarez, Alvaro Perez „Oreja”, Hernan Juan Selcado

Juan Maria Alvarez, Alvaro Perez „Oreja”, Hernan Juan Selcado
Część 1


Po wyjściu z gniazdka.
Po przejściu przez kolejną dziurę w płocie, gdy weszli na teren jednego z podwórek, na którym walały się sterty odpadów budowlanych, Oreja powalił czarnucha na ziemię i przytknąwszy lufę wcześniej przygotowanej broni, którą zabrał El Manivela pod brodę murzyna nacisnął cyngiel. Suchy wystrzał dołączył do odgłosów nocy Mazatlan. Głowa nieszczęśnika eksplodowała kawałkami mózgu i kości czaszki. Nawet nie zdążył się poskarżyć a Alvaro nie skomentował zajścia. Ciągle jeszcze nie mieściło mu się w głowie, dlaczego jemu przekazał dowodzenie. Było oczywiste dlaczego nie Hernanowi, który wyskoczył na niego ze spluwą, dlaczego nie Javierowi, przez którego przemawiały prochy ale był jeszcze Alvarez.

- Przykryjmy chujka - wskazał na walające się w pobliżu deski.

Przy odrobinie szczęścia nie znajdą trupa wcześniej niż za kilka dni a może i tygodni. Selcado poświecił telefonem, znalazł łuskę i schował ją do kieszeni.

- W porządku amigo - powiedział Alvaro, kładąc dłoń na ramieniu Hernana. - To gnat tego pojebańca El Manivela. Ma pewnie na koncie nie jednego trupa. Tego dopiszą do długiej listy Narwańca. To odsunie od nas podejrzenia.

- O chuja mu chodziło z tym bogiem? - spytał Alvaro gdy już schowali trupa.
- Z którym? - zapytał pół żartem, pół serio Juan
- Z burym, kurwa. - Ucho albo nie załapał żartu, albo co bardziej prawdopodobne nie był w nastroju. - Wciągnął za dużo prochu?
- Wąż… ten z dymu…. według Xaviego to obraz jakiegoś Azteckiego boga…. złego boga… Mówił że ten bóg przedstawiany był jako wąż z cienie i że wybrał nas, Węże, do realizacji swoich planów…

- A Xavi został jakimś jego pierdolonym, fanatycznym wyznawcą? - dopytywał Alvaro. - Do tej pory czcił tylko kokę.
- Tak, coś mu się stało, miał wypadek i zgarnęliśmy go spod szpitala. Mówił, że widział węża i że ten go ukąsił… Mam wrażenie, że on już obrał stronę w tej rozwałce, w której wylądowaliśmy
- W dupę… - Perez trawił przez chwilę to co usłyszał po czym skwitował - Jak zacznę kiedyś coś pierdolić, że mówi przeze mnie bóg czy inne chuje-muje to daję wam prawo jebnięcia mnie porządnie w pysk
- A mnie kurwa możecie zastrzelić – odparł ponuro Hernan – Wolę być trupem niż el loco. .Z Orozco to ja jeszcze sobie pogadam, dzieciakowi całkiem odjebało, zachowuje się jak pierdolony kaznodzieja. Wybiję mu te głupoty z głowy.


Po wyjściu od Mariane.
Zadzwonił Alfredo

- Wszystko w porządku, amigos. Powęszyli, powęszyli, gówno znaleźli i poszli. Zgłosiłem oficjalną skargę bo wleźli bez nakazu. Pedały. Powiązali nas z Narwańcami. Nie wiem jak. Chyba działają po omacku. I, puta, panowie, jest coś na rzeczy. Pies nie odbiera ode mnie telefonu. Nie wiem, czy go Uccoz nie zajebali. Puta! Jak ogarniecie ten szajs, wracajcie. Trzeba będzie ustalić, co dalej. Nie wiem, czy Uccoz nie wzięli nas na celownik. Niewdzięczne kurwy.

Oreja splunął, lecz zachował spokój.
- Pies wyruchał Tito, żeby ratować własną dupę - powtórzył. - Jeszcze do ciebie nie dotarło?
- Może tak, może nie - odpowiedział Gruby. - Zobaczymy.
- Zobaczymy - potwierdził. - Chciałbym się mylić.
Ostatnie zdanie powiedział już półgłosem do siebie, chowając telefon do kieszeni.
- Kto dzwonił? - spytał Juan.
- Gruby .. nie może się dodzwonić do Psa - splunął przy tym słowie. - Też mi nowość! Chce żebyśmy po robocie wrócili i sprawdzili czy go Uccoz nie zajebali.
- Może i lepiej byłoby dla Psa gdyby to Uccoz go załatwili. Pierdolenie Grubego nie przywróciło mi zaufania do Psa…
- Amen!
- Skoro zostaliśmy sami myślę, amigos, myślę że czas pogadać o reorganizacji. Ja z Psem, po tym całym syfie pracować dalej nie zamierzam – odparł szczerze Selcado - Za chuj mu nie zaufam. W ogóle wątpię, by SV przetrwało ten syf, ale jeśli tak się stanie, trzeba to ciągnąć dalej. Aztekowie mają swój stół, przy którym najbardziej kumaci wspólnie ustalają…decyzje biznesowe. Myślę, że przy naszym stole powinniśmy się znaleźć my i Angelo. Tito już nie liczę, z wiadomych względów.
- Hmmm… - mruknął Perez. - My w trójkę jesteśmy zgodni co do Psa. Stracił nasze zaufanie w momencie gdy zaczął kręcić lody na boku. Ale... nie jestem pewien Angelo. Lalek ciągle wierzy temu chujowi Psu.
- Patrząc na to co się dzieje z Uccozami to temat Psa może się sam rozwiązać. Skupmy się na tym by przeżyć to całe, puta, zamieszanie


Spotkanie z dziewczyną.

Hernan widząc piękność oniemiał a spodnie w kroku zrobiły za ciasne. Mógł przysiąc, że takiej ślicznej kurwy to jeszcze w swoim życiu nie spotkał. Popełniła błąd przychodząc tu sama. Uśmiechnął się sam do siebie w myślach i zaczął zastanawiać czy „Ucho” i Juan przyłączą się do zabawy. Po chwili ochłonął. Najpierw interesy, potem przyjemności.
- Znasz ją? – spytał, zwracając się do Juana.
- Znam - odpowiedział Juan. - To o niej wam mówiłem. Mimo tego, że wtedy była zamaskowana to jestem pewny że to ona. Chodźcie, tylko zachowajmy ostrożność, ona jest niebezpieczna - po tych słowach wysiadł z samochodu i skierował się przed wejście do oceanarium.

Dziewczyna uśmiechnęła się na ich widok. Stała spokojnie obserwując jak podchodzą. Wydawała się być bardziej rozbawiona sytuacją, niż przestraszona, jakby trzech twardych sicarios, a jeden zauważalnie twardy w innym miejscu, zupełnie nie budziło jej niepokoju.
- No proszę. Węże. Jednak przyszliście.
Jej ciemnobrązowe oczy, niemal czarne w słabym oświetleniu ulicznych lamp przebiegły po mężczyznach dłużej zatrzymując się na Hernanie. Iskierki złośliwego rozbawienia zamigotały w tych studniach bez dna w jej twarzy.
- Widzę nawet, że jeden z węży ciekawie nadstawia łepek.
Wciągnęła powietrze i westchnęła cicho, niemal rozkosznie.
- Gotowi na spacer? Chcę wam coś pokazać.

- Chwila, powiedz najpierw więcej na temat tego co tu się dzieje? W knajpie, gdzie nas ostrzegłaś, to federales wpadli by wyrwać nam cojones, oni działają dla “węża”?
- Nie. Nie działają. Działają dla kogoś innego. Kogoś, kto chce wybić was nim zrobicie coś, czego nie zdoła powstrzymać. Długo tłumaczyć, wiesz. Lepiej pokazać. Idziecie, czy boicie się jednej małej ślicznej kurwy?
Spojrzała prosto na Hernana, a jemu po plecach przebiegł elektryczny dreszcz.
Alvarez spojrzał na towarzyszy. Chciał się dowiedzieć co proponuje ta zjawiskowa chica. Wolał myśleć że mają jeszcze jakikolwiek wybór…
- Idziemy? - rzucił do swoich compadres

- Prowadź! - rzucił Alvaro. Jeśli to była pułapka, to mogła ich równie dobrze wykończyć tutaj. Bardzo chciał się dowiedzieć o co chodzi w tym całym burdelu.

He. He. He. Bezczelna dziwka. Hernan czuł z jednej strony ekscytację, z drugiej autentyczny strach. Mógł przysiąc, że dziewczyna czyta mu w myślach. Jest niebezpieczna, stwierdził i ta myśl jeszcze bardziej go nakręciła. Wreszcie spotkał kobietę, którą mógłby poślubić. Która mogłaby urodzić mu dzieci. Uznał, że zasłużyła sobie na specjalne traktowanie i nie zerwie z niej majtek siłą. Poprosi grzecznie, żeby sama je ściągnęła. Później, po tym całym syfie z Uccoz, Aztecami i federales.
- Jak ci na imię? – spytał podążając za nią.
- Bruha - odpowiedziała z dziwnym śmiechem. - Możesz mi mówić, Bruha.
- Bardziej ci pasuje Diosa - stwierdził, posyłając jej lubieżny uśmiech i gapiąc na jej tyłek.
- Może być. Diosa. Czemu nie - uśmiechnęła się samymi ustami.

Poprowadziła ich ulicą, wzdłuż płotu oceanarium przez który widzieli baseny i infrastrukturę, która była “atrakcją turystyczną Mazaltan”. Miejscem, gdzie rodzice przychodzili z dzieciakami, a turyści odhaczali na swojej liście “konieczne do zobaczenia”. Potem skręcili w bok, na wąską drogę prowadzącą pomiędzy terenem oceanarium, a miejskim parkiem, o tej porze pustym i ciemnym, nie licząc kilku latarni ledwie rozpraszających mroki nocy.
Dziewczyna skręciła w stronę parku.
Dotarło do nich, że porusza się niemal jak cień albo duch. Że nie słyszą jej butów szorujących o chodnik. Nawet Ucho, który znany był ze swoich zdolności podchodzenia różnych typków, był pod wrażeniem gracji, z jaką poruszała się “Bruha-Diosa”.
Ci, co wiedzieli co jest po drugiej stronie parku mogli poczuć lekki, irracjonalny niepokój. Szczególnie ci, którzy byli bardziej wierzący.
Cmentarz.
Nie ten miejski i duży, pod miastem, na którym chowano teraz ludzi, lecz stary, zabytkowy, na którym w grobie ostatnie ciało spoczęło dobre trzydzieści, może czterdzieści lat temu. To był teren na którym nikt nie handlował, nie kontrolował. Ziemia niczyja. Ziemia święta.
Pamiętali opowieści o tym, jak kilkanaście lat temu Sinaloa próbowała wprowadzić tutaj swoich dilerów - aby w dyskretnym, cichym miejscu mogli sprzedawać swój towar podszywającym się pod turystów pośredników. Pamiętali, że odpuszczono sobie po tym, jak kolejny pretendent do dilera roku zniknął bez śladu w okolicach cmentarza.
Opowiadano o tym, że porwały go demony i uprowadziły do piekielnych czeluści. Ci mniej przesądni sądzili, że to robota ludzi z Zatoki - El Golfo, konkurencyjnego kartelu z którym wtedy Sinaloa toczyła wojnę o terytoria. Jeszcze inni mówili, że to policja federalna próbowała dopaść El Chapo i zgarnęła handlarzy na “przesłuchanie”, a po torturach i kulce w głowę, znikali gdzieś na pustyni lub w górach, w jednym z nigdy nie odkrytych, masowych grobów.
W Meksyku toczono wojnę. I to taką, bez konwencji genewskiej.
Po plecach Juana przeszedł dreszcz.
- Madre de Dios - wyszeptał robiąc znak krzyża. Widział co to za miejsce i ewidentnie nie pojawiłby się tam sam. Tym razem jednak sytuacja nie pozwalała na swobodne wybory.
- Na cmentarz? - spytał przewodniczki.
- Chyba się nie boisz. Martwych?
- Martwi wymagają szacunku i nie lubią gdy się im przeszkadza - powiedział ze śmiertelną powagą Alvarez.
- Mart...
- Martwi to martwi - dziewczyna wzruszyła ramionami, wyrywając słowa z ust Pereza, jakby czytała w jego głowie. - Niczego nie lubią i niczego nie nielubią. Niczego nie oczekują.
Juan nie odpowiedział. Wiedział swoje i akurat żadna śliczna chica nie będzie go w tym temacie pouczać.
Selcado dałby się pokroić za companieros a Juan był wyjątkowo kumaty, ale zawsze mierziła go w chłopakach ta naiwna wiara w bajeczki, które nawet kompletnego imbecyla powinny śmieszyć. Może gdyby nie wychowała go zaćpana kurwa a zakonnice okazały więcej serdeczności, miałby inny stosunek do wiary i kwestii życia pozagrobowego.
- Dziewczyna ma rację. Trup to trup – zgodził się Hernan, którego takie miejsca kompletnie nie ruszały – Nie słyszałem, żeby umarlak wyrządził krzywdę żywemu. Chyba, że groby wykopano za blisko studni.
- Bez pierdolenia - podsumował Alvaro. - Cmentarz czy burdel, wszystko jedno. Jak ktoś ma wątpliwości to może zostać tutaj i pilnować tyłów - spojrzał na Juana.
- Idziemy - podsumował Juan
Ruszyli za “Bruha-Diosą” przez mrok parku, który otulił się wokół nich niczym oddech czegoś zimnego i żarłocznego. Mieli wrażenie, że ktoś ich obserwuje, ktoś czai się pomiędzy rachitycznymi drzewkami i w krzakach, ale była to tylko gra świateł i cieni. Dziewczyna przeprowadziła ich do samego końca krzaków, pod mur z cmentarzem i weszła na jego teren przez dziurę wybitą już dawno temu.
Znaleźli się pomiędzy starymi nagrobkami i okazałymi grobowcami, w wąskich, cmentarnych alejkach panowała niemal całkowita ciemność. Nie paliło się żadne światło, nawet najmniejsza świeczka czy znicz. Cmentarz był czarnym, martwym miejscem.
Przewodniczka zatrzymała się w wejściu do jednego z wielkich grobowców, zniszczonych przez wandali obskurnymi, diabelskimi graffiti - pentagramy, czaszki i dziwne symbole prekolumbijskie wymalowane czerwonym sprayem, który wyglądał jak czarna krew. Drzwi - metalowa krata - do katakumb były otworzone i kobieta zaczęła schodzić w dół po zniszczonych, nierównych stopniach. Przerażająco szybko, jakby nie przeszkadzały jej grobowe ciemności.
Odwróciła się w ich stronę i wtedy zobaczyli, że jej ciemne oczy lśnią dziwnym, bursztynowym poblaskiem, jak oczy kojota lub sowy.
Zrobiła jeszcze jeden krok i zniknęła im z oczu w ciemnym wnętrzu grobowca.
- Chodźcie - jej szept dobiegł z dołu, cichy i lekko zniekształcony, prawie jak syk węża.
Mimo, iż Juanowi nie podobało się łażenie po grobowcach to zacisnął zęby, wyciągnął telefon z kieszeni żeby choć trochę sobie poświecić i ruszył za kobietą w głąb czeluści. Liczył, że pozostali Serpientes podążą za nim. Skoro powiedzieli A trzeba powiedzieć B.
Alvaro ruszył tuż za Juanem, prawie dysząc mu w kark.

Ciemność i narastające uczucie strachu. Takiego lekko zabobonnego strachu przed umarlakami. Kiedy zeszli na dół do krypty strach bynajmniej się nie zmniejszył. Wręcz przeciwnie. Zaczęło się robić jeszcze dziwniej i coraz bardziej przerażająco. Wydawało się również, że w końcu dowiedzą się czegoś więcej na temat całego tego gówna w które zostali wplątani. Federales i walka karteli była tylko wierchołkiem góry lodowej, która zaraz miała ich zatopić. Tu mieli do czynienia z czymś większym, starszym i zdecydowanie straszniejszym. Juan w kontakcie z tą zła istotą znów przypomniał sobie swoje Chrześcijańskie wychowanie. To zakorzenione w podświadomości przekonanie, że Bóg jest jeden, że stworzył człowieka i że tego człowieka osądzi na końcu czasów, to przekonanie, które był w stanie odstawić na bok działając w gangu teraz wróciło ze zdwojoną siłą. W rozmowie z tym mrocznym bytem ból spotęgował uczucie oddania jedynemu Bogu. Może jednak sprzymierzenie się z tym czymś było jedynym sposobem na uratowanie rodziny i wszystkich bliskich. W momencie gdy był już prawie zdecydowany na to by przystać do tego czegoś, za pogodzenie się z losem żołnierza w większej grze, na bycie sługą tego bytu za cenę bezpieczeństwa rodziny, zobaczył postać tego bytu z którym rozmawiał. Bruha też się zmieniła. To były jakieś pierdolone demony!!! Jakieś wampiry z filmów!!! Nie, z takim czymś nie mógł się sprzymierzyć i być jednocześnie spokojnym o zbawienie swojej duszy. Poczuł, że nie ma wyjścia. Nie mógł się zgodzić na propozycję bestii, a w korytarzach już czekali nieumarli żeby skończyć jego żywot. Dlatego też wyciągnął broń i choć była mała szansa, że coś zrobi nią temu stworowi to postanowił nie poddać się bez walki i wpakować w niego cały magazynek.
 
__________________
---------------
Rymy od czasu do czasu :)

Ostatnio edytowane przez Gortar : 12-01-2019 o 10:28.
Gortar jest offline  
Stary 12-01-2019, 20:16   #68
 
waydack's Avatar
 
Reputacja: 1 waydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputację
Hernan Juan Selcado, Juan Maria Alvarez, Alvaro Perez "Oreja"

Na dole, w słabym świetle telefonów zobaczyli, że grobowiec ciągnie się dalej, przez wybitą dziurę w dół. Spiralne zejście - niskie i wąskie - ciągnęło się naprawdę długo. Mieli wrażenie, że wwiercają się w trzewia ziemi. Zeszli może dziesięć metrów pod ziemię, może i więcej - nie mieli pojęcia. I tam, po raz pierwszy, zobaczyli światła. Świece palące się w specjalnych wykuszach w ścianach. Każde z tych wgłębień “ozdabiała” stara czaszka, na której zatknięto woskowy ogarek.
“Bruha-Diosa” zatrzymała się w miejscu, gdzie korytarz otworzył się na solidną komorę. Na ściennych półkach stały rozpadające się trumny, w których widzieli szczerzącą do nich zęby zawartość. Szkielety i czaszki wypadły na podłogę, piętrzyły się pod ścianami, w niektórych miejscach tworząc zgrabne, zapewne ułożone celowo piramidki i stosiki.
W komnacie było więcej świec i zobaczyli trzy drogi, poza tą, którą przyszli. Wydawały się prowadzić w głąb tego podziemnego królestwa śmierci.
Oczywiście ich telefony straciły zasięg, przez co poczuli się dziwnie odizolowani od świata żywych nad ich głowami. Jakby mrok katakumb wyciągnął po nich rękę.
Bruha-Diosa powiedziała coś głośno, w języku, którego nie znali i nie potrafili rozpoznać. Jakby… kogoś wzywała lub wołała.
A potem usłyszeli szelest szat - zapewne długich i powłóczystych - dochodzący z jednego z korytarzy. Powolny, niczym szuranie łusek lub brzucha jakiegoś pełzającego stwora po ziemi.
- To Węże, o których mówi duchy, Mistrzu. Węże, na które polują nasi wrogowie. Są silni. Mogą być przydatni.
- Czyżby? - usłyszeli męski głos dochodzący z korytarza, w którym widzieli jedynie plamę czerni.
Głos, który był suchy, zimny i beznamiętny. Obcy mówił z dziwacznym akcentem, którego nie rozpoznawali.
- On już ich nawiedził. Ujrzeli jego cienie roztaczające swój płaszcz nad miastem. W czym mogą nam pomóc. Są tylko baranami, którym wydaje się, że żyją jak wilki.
- Spójrz na nich, Mistrzu. Obejmij ich. Pozwól im zrozumieć. A wszyscy na tym skorzystamy.
Czerń w korytarzu milczała przez chwilę.
- Chcecie zrozumieć?
Wiedzieli, że to pytanie skierowane zostało do nich. Czekał na odpowiedź.

Miejsce było ezoteryczne i… nie czarujmy się - nie codziennie schodzi się żywym do grobowca, dlatego nastrój grozy, tajemnicy i poddenerwowania udzielał się wszystkim, również takiemu skurwielowi jak Oreja.
- Kurwa, jasne jak chuj - odpowiedział zgodnie z prawdą - Nie pierdoliłem się do jebanego grobowca, żeby wypić herbatkę. Nogi mi już włażą do dupy. Chciałbym wiedzieć bardzo co się tutaj odpierdala i zakładam, że moi companieros też.
- Ja pierdolę– kręcił głową Hernan, całkowicie skołowany i co tu dużo mówić, trochę przestraszony. Po chwili jednak odzyskał rezon.
- Wiesz jak kończyli ludzie, którzy nazywali mnie baranem?! – krzyknął w stronę cienia – Nie próbuj na mnie, kurwa, tych sztuczek z wężami! Dość się już dziś napatrzyłem! Przyszedłem tu tylko jako obstawa dla mojego amigo.
Jedyną odpowiedzią na wybuch Hernana był zimny śmiech. Okrutny i mroczny, jak grzechy piekła. Od tego śmiechu nawet serca najtwardszych sicarios zabiły znacznie szybciej.
- Jeśli ty go odrzucisz, Mistrzu, ja go obejmę - szepnęła “Bruha-Diosa”.
- Chcemy wiedzieć co tu się dzieje i w co zostaliśmy wpakowani. - powiedział stanowczo Juan choć był nie mniej przestraszony od reszty - I na Rany Chrystusa mam nadzieję, że w końcu się tego dowiemy.
- Wiara. Wiara w ustach sicarios - zaszeleścił głos z ciemności. - Czy wiara jest dla ciebie ważna, człowieku?
Słowa rozbrzmiały pod czaszką Juana. Wwierciły się w jego umysł tak, jakby mężczyzna w ciemnościach zakradł się do niego, otworzył mu czaszkę i szeptał prosto do pulsującego życiem mózgu. To uczucie było bardzo nieprzyjemne. Wręcz bolesne. Jakby Juan został zanurzony w głębokiej, lodowatej wodzie i trzymany tam na dnie, wbrew swojej woli, przez nieubłagane, ciężkie łapy.
- Jak ważna?
Ból był mocny… bardzo mocny. Juan złapał się za głowę czując w jej wnętrzu obcą obecność. Wiedzał, że był bandytą, że niejednokrotnie już odwrócił się od tego, w którego wierze został wychowany. Don Jose Marcos, który był dla niego jak przybrany ojciec zawsze powtarzał, że Jezus jest miłosierny i nawet dla takiego grzesznika jak on znajdzie się miejsce w niebie po pokucie w czyśćcu. Jednym aspektem były grzechy, które Juan miał na sumieniu do tej pory. Czuł jednak, że zaparcie się wiary zamknie mu drogę do zbawienia, na które liczył.
- Madre de Dios - wyszeptał przez zaciśnięte z bólu zęby i spoglądając w ciemność korytarza odpowiedział na pytanie - Bardzo ważna.
- To dobrze - ból złagodniał, uczucie “topienia” znikło. - Lubię ludzi, którzy wierzą. Są … tacy dumni i pewni siebie. Nawet jeśli błądzą. Powiedziałeś, że chcesz wiedzieć, co tu się dzieje i w co zostaliście wpakowani. Odpowiem na to pytanie. W wojnę. W wojnę, która trwa od tak dawna, że nawet najstarsze budowle przy tym to nic wielkiego. Wojnę, która trwa w ukryciu, pod osłoną nocy i w miejscach, które są ludziom niedostępne. I teraz, ta właśnie wieczna, enteralna wojna wybrała sobie wasze i moje miasto jako pole starcia. Wróg nie zważa na straty wśród tych, których możemy nazwać przypadkowymi ofiarami. Wróg widzi rzeczy, których wy nie jesteście w stanie dostrzec i zobaczył rolę Węży, was, w tym, co nadejdzie. I postanowił was wybić. W miarę możliwości nie ukazując światu prawdziwego oblicza tej nieskończonej wojny. A ja chcę pokrzyżować jego szyki. Chcę was uzbroić, przygotować do walki, uczynić swoimi żołnierzami. Wolę to zrobić za waszą zgodą. Chociaż, bądźmy szczerzy, jej brak też mnie nie powstrzyma.
- O jakim wrogu mowa? Dlaczego nazywasz Mazatlan “swoim miastem”?
- Ja pierdolę - wyrwało się Alvaro. - I kim wy… ty jesteś?
- Kiedy poznasz moje imię, poznasz kim jestem, staniesz się zupełnie kimś innym. Jeszcze nie zdecydowałem, co z wami zrobię. Z Wężami. Macie w sobie potencjał. Moja … córka nie myliła się. Odpowiedni poziom drapieżności, lojalności, samodzielności. Wróg złamał zasady, na których toczyliśmy naszą walkę. My musimy zrobić to samo, jeśli chcemy przetrwać.
Tym razem spojrzenie “ciemności” zatrzymało się na Orejo.
Ucho poczuł, jak robi mu się zimno, jakby nagle wszedł do chłodziarki lub otworzył zamrażarkę w kostnicy.
- Ty widziałeś coś. Kogoś, kto wydawał się być człowiekiem, ale w pewnych okolicznościach, przestał nim być. Miałeś rację. Obok was, ludzi, żyją istoty, które zrodziły się w miejscu, poza znanym wam światem. Przybyły tutaj, przed eonami, krzyżując się z zamieszkałymi ten świat tubylcami. Dając szansę powstania takich kreatur, jak ten, który zwie się Narwańcem. Siedziałeś przy stole z innym, dużo groźniejszym stworzeniem, które skryte pośród ludzi żeruje i żywi się mrokiem z ich serc, ich chciwością i pazernością. Oraz, co budzi moje zadowolenie, zacząłeś tropić najgroźniejszego z nich. Intuicja cię nie myliła, Ucho, bo tak chyba każesz się nazywać. Ale kiedy ty zacząłeś węszyć, ten którego tropisz, zaczął tropić ciebie. Chce dowiedzieć się ile ty wiesz. I odpowiednio zaregować. Wasza śmieszna organizacja, wasz gang, zaczął brać udział w walce, której reguł nie rozumiecie, z przeciwnikami, których nie zdołacie pokonać, bo ich nie znacie. Potrzebujcie mentorów i przywódców, a my potrzebujemy żołnierzy. Proponuję wam sojusz. Nie. Proponuję wam coś więcej. Stanie się częścią społeczności, którą mam zaszczyt prowadzić tu w Mazaltan. Ukryci w cieniu obserwujemy to, co dzieje się nad naszymi głowami. Reagujemy, kiedy możemy. I musimy. A teraz musimy. To my nakłoniliśmy porucznika Uccozów, aby wybrał was do poszukiwania zabójców z magazynów, wiedząc, że w ten sposób nasze ścieżki przetną się w odpowiednim momencie. Wiedząc, że dojdzie do tego spotkania, które jest rozdrożem. Od waszych decyzji będzie zależało tak wiele. Nasze i wasze przetrwanie. I nie tylko. O wiele, wiele więcej. Potrzebujemy was, a wy potrzebujecie nas. Jednak, aby pozyskać pełną wiedzę, będziecie musieli wiele utracić. Możemy współpracować na innych zasadach. Na relacjach czysto ekonomicznych. Rachunek zysków i strat. Usług i zapłaty. Lecz wtedy będziecie, jak dzieci przeciwko tym, których możecie spotkać na swojej drodze….
Nagle, mimo że nie widzieli kiedy “mówiący w ciemnościach się poruszył” znalazł się za nimi. Za ich plecami. Po prostu. Szybki, niczym myśl. Czuli go, cała trójka. Stał za nimi. Ale nie mogli się poruszyć. Otoczyło ich paraliżujące wręcz, lodowate zimno. Jak oddech samej śmierci.
Mieli wrażenie, że rośnie za nimi, wznosi się nad ich głowami niczym czarny obłok, chmura zimna i ciemności, lecz nie mogli nawet drgnąć, jakby ich ciała zmieniono w posągi.
I nagle ten uścisk diabła znikł. Ciemność, z którą rozmawiali znajdowała się teraz w innym korytarzu, lecz nie w tym, w którym dostrzegali ją przed chwilą. A oni stali, rozdygotani, przerażeni, próbujący zachować pozory odwagi, szacunku do siebie i swoich companieros.
Nadal nie wiedzieli kim, czy raczej czym jest “Ciemność”, ale byli pewni, przeczuwali to dziwnymi, atawistycznymi zmysłami, że nie jest taki jak oni. Z ciała i kości. Żywy. Ciepły. Wręcz przeciwnie. Był zaprzeczeniem życia i ciepła. Światła i słońca.
“Bruha-Diosa” spojrzała na nich. Nadal piękna lecz teraz znacznie bledsza. Z twarzą porcelanową i białą, jak kreda lub wapno. I ujrzeli jej usta. Białe, równe zęby zmieniły się w … kły. Wszystkie wyglądały jak paszcza psa lub rekina - ostre, niczym szpilki. Długie i grube igły zdolne przegryźć nawet najgrubszą skórę.
I usłyszeli, że nie są już sami. Że w korytarzach szepcą do siebie bade postaci w czarnych ubraniach. Widzieli tylko zarysy ich sylwetek, lecz wyczuwali coś jeszcze.
Głód.
Skryci w ciemnościach węszyli, jak zwierzęta czujące smakołyki. I wiedzieli, że to oni są tymi łakociami.
- Ta, kurwa, martwi niczego nie chcą…- wymsknęło się Juanowi
Ciemność z korytarza wydała z siebie syk. Zimny i potężny i stworzenia w korytarzach ucichły, a uczucie pożądliwości nieco osłabło.
- Zatem, powtórzę, czy chcecie wiedzieć więcej? Czy współpracować na innych, bardziej ludzkich, zasadach. A jeśli to, to jaką cenę żądacie?
Juan czuł, że raczej nie mają wyboru biorąc pod uwagę istoty czające się w ciemnościach. Nie mógł nazwać istoty, z którą rozmawiali bytem “dobrym”. Może jednak była ona jedynym sprzymierzeńcem, który nie sprawi, że ich bliscy znajdą się na linii ognia. Przecież po to przystał do Węży, właśnie dlatego by zapewnić byt rodzinie i móc ją chronić. Decyzja z jego strony była jasna, trzeba przystać na współpracę z tym… czymś. Czy jednak mogli się faktycznie “targować” i jeśli tak to jaką cenę mieli podać za swoje usługi? To pozostawało do bardzo szybkiego przemyślenia.
Hernan nie miał siły dłużej walczyć ze swoim rozumem. Jego pewność co do tego, że świat jest kurewsko przerażająco normalny, że wszystko da się logicznie wytłumaczyć zaczęła pękać jak lód na rzece. Jeśli Selcado wpadnie do przerębli, prosto w odmęty tego szaleństwa, nie będzie już odwrotu. Okaże się, że to on był głupcem i ignorantem, że ci z których kpił mieli rację.
Nie odzywał się ściągając usta w wąską kreskę. Uznał, że nie ma sensu pokazywać kto ma większe jaja, pierdolona bruha i jej pojebany ojczulek widmo urządzili demonstrację siły z piekła rodem. Selcado już miał i zgodzić się na wszystko czego te plugawe istoty od nich zażądają, kiedy przypomniał sobie opowieści siostry Dolores, o artystach, którzy zaprzedali duszę diabłu. Choć diabeł obsypał ich talentami i złotem, uczynił z nich puste naczynia, za pomocą których szerzył swoje potworne nauki. Wtedy miał to za brednie niedoruchanej wariatki, ale teraz, po tym wszystkich latach bicia, straszenia i torturowania ludzi nagle wszystko mu się przypomniało. „Uważaj z kim tańczysz Hernan” powtarzała.
- Nie wiem o czym ty pierdolisz człowieku…czy czym tam kurwa jesteś. Szukasz sicarios? Ok. Dajesz mi nazwisko, adres klienta a ja załatwiam z nim sprawę po swojemu. Ale od mojej głowy trzymaj się z dala, rozumiesz? Nic od ciebie nie chce. Zrobię o co poprosisz a potem dasz mi spokój.
Hernan popatrzył z żalem na czarnulkę. Suka była jakimś wynaturzeniem, istotą z piekła rodem, ale nawet te zęby go nie zniechęciły. Chciał ją posiąść, ale wiedział, że skończyłby jak samiec modliszki albo jeszcze gorzej. Jego kutas znienawidzi go za to do końca życia.
- Perdon Diosa -
Alvaro Jesus Fernandez Perez był tropicielem. Niuchaczem. Szczurem. Jego celem było zdobywanie informacji w miejskiej dżungli. Szantaż, łapówka, przysługa - każda droga była właściwa jeśli prowadziła do celu. Teraz natknął się na kogoś, kto był lepszy od niego. Kto wiedział dużo więcej, kto mógł odkryć przed nim nieznane.
"Wydawał się być człowiekiem, ale w pewnych okolicznościach, przestał nim być."- El Manivela.
"Siedziałeś przy stole z innym, dużo groźniejszym stworzeniem, które skryte pośród ludzi żeruje i żywi się mrokiem z ich serc, ich chciwością i pazernością." - Bakab.
"Zacząłeś tropić najgroźniejszego z nich" - Elsombre?
Z całą pewnością mieli do czynienia z czymś mistycznym, czymś czego nie ogarniali, czymś supernaturalnym i Oreja był pewien, że to coś, że Mistrz Bruhy mógłby dostać od nich to co chciał wbrew ich woli, że się nie przechwalał. Po tym jak widział co wyszło z El Manivela, jak widział pierdolonego węża, który "przejął" Grubego Alfredo... Był PEWIEN.
I Oreja to zaakceptował, a jego umysł pracujący gorączkowo zaczął rozważać jakie mają opcje, i jakby nie kalkulował, zawsze mu wychodziło, że dupa z tyłu. Jednak mimo wszystko Mistrz Bruhy dawał im poczucie, że mają wybór. Może był tylko sprytniejszy od pozostałych? Może... Mimo wszystko informacja była wszystkim...
- Kim się staniemy gdy... zostaniemy "częścią waszej społeczności"? Jaką cenę zapłacimy za... no właśnie, za co? - chciał wiedzieć nim poda cenę, którą tamten może później w ogóle nie zapłacić, zdawał sobie z tego sprawę. Chciał wiedzieć nim Mistrz Bruhy zostanie jego Mistrzem.
- Staniecie się niemal nieśmiertelni lecz zaczniecie działać na rzecz większego…. kartelu. Wasze życie, takie jakie znacie, skończy się. Zacznie się zupełnie inne. Pomiędzy cieniami tych, co odeszli. Z dala od tego, co ludzkie. Z dala od tego, o na powierzchni. Będziecie niewidzialnymi obserwatorami spijającymi grzechy świata. Jego ukrytymi władcami. Żołnierzami w wojnie pomiędzy siłami, dla których ludzkość jest tylko zwierzętami. Kiedy trzeba, pokarmem. Kiedy trzeba, rozrywką.
Oreja trawił słowa nieznajomego. Już wiedział.
- Mam dwa warunki i jedno pytanie - odpowiedział po namyśle, - które jeśli zgodzisz się spełnić, zostanę twoim żołnierzem. - Ściągnął czapkę i podrapał się po bliźnie. Starł rękawem pot z czoła. Mimo chłodu grobowca było mu gorąco. Dobijał targu, który miał zmienić jego życie. Na zawsze. - Zapewnisz ochronę mojej rodzinie. Dopilnujesz, że będą daleko od tego całego gówna. Po drugie… - zaschło mu w gardle, - gdy już będzie po wszystkim, jeśli przetrwam to bagno i stwierdzę… pozwolisz mi odejść - przesunął palcem po szyi w oczywistym geście.
- Sam ochronisz swoją rodzinę - wysyczał stwór zaczajony w ciemnościach. - A odejdziesz, kiedy zechcesz. Każdy z was będzie miał ten przywilej, jeśli wygramy tę wojnę. I jeśli przetrwacie Objęcie, czego nie mogę zagwarantować. Sądzę jednak że Teoyaomquie wybrała rozważnie. Czuję w was siłę i wiarę, wolę i moc, która może okazać się przydatna moim dzieciom.
Demon ukryty w ciemnościach zrobił coś, że zaczęli dostrzegać więcej z jego oblicza. Ujrzeli wielką postać. Przygarbioną i zwierzęcą, w czymś co wyglądało niczym żałobna szata. Kreatura miała wielki, nieludzki łeb - paszczę nietoperza, z wielkimi uszami i szeroką gardzielą wypełnioną rzędem kłów. A jej łapy! Jej łapy były rękami demona! Haczykowate szpony, szara, martwa skóra, wielkie paluchy zdolne oderwać głowę człowieka bez najmniejszego trudu.
[MEDIA]http://sabbat.owbn.net/wiki/images/4/48/Nosnosnos.jpg[/MEDIA]
- Ucho już prawie zdecydował. A wy? Okażecie się tak samo odważni?
Hernan poczuł na karku zimny chłód, zimniejszy od najstarszego grobowca w tym przeklętym miejscu. Wiedział już, że popełnił błąd przychodząc tutaj, że znalazł się w potrzasku. Nikt tak jak on nie kochał życia, nikt tak jak on nie marzył o nieśmiertelności ale patrząc na te monstra, na te krypty, czuł, że za taki prezent przyszło by mu zapłacić zbyt wysoką cenę. Stwór sam przecież przyznał, że ta wojna trwa tysiące lat i pewnie potrwa następne tyle, może nawet całą wieczność. Być może sicario by się jeszcze wahał, ale kiedy zobaczył oblicze kreatury był już pewien swojej decyzji.
- Nie. Odmawiam – odpowiedział starając się nie odwracać wzroku od pierdolonego nietoperza z wodogłowiem.
- Nieśmiertelność? Tylko Bóg jest nieśmiertelny. A Bóg jest tylko jeden. - odparł Juan i wyciągając broń spróbował wpakować cały magazynek w demona z korytarza.
Kiedy wyciągał pistolet usłyszał śmiech dziewczyny - potwora, która ich tutaj zwabiła
 
waydack jest offline  
Stary 12-01-2019, 20:19   #69
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Życie jest jak pudełko czekoladek; nigdy nie wiesz, na co trafisz - mówił Forest Gump. Albo nie on? Ale to było w tym filmie. Nieważne…

Oreja miał inne powiedzenia. Życie jest jak partia szachów. Czasami trzeba jebnąć przeciwnika w zęby, żeby poddał króla.

Tak naprawdę wszystko było rachunkiem zysków i strat. Sentymenty i dylematy moralne mają tylko pedały.

Dlatego zaraz po wyjściu z gniazdka, przy pierwszej nadarzającej się okazji Alvarez wyjął gnata El Maniveli i zajebał czarnucha. Chuj wie po co ciągnęli skurwiela za sobą. Nie dość, że opóźniał ich to jeszcze śmierdział, tak jak śmierdzieć potrafią czarnuchy. Poza tym wkurwiało go, że w otaczających ich ciemnościach widzi tylko białka jego oczu. Pierdolony mistrz kamuflażu. I gówno go obeszło kose spojrzenie Juana. Może sobie odmówić zdrowaśkę za jego czarną duszę.

Oreja nie tańczył z bogami. Dlatego nie rozumiał zachowania Xaviego. Fanatyczni wyznawcy byli niebezpieczni. Nieprzewidywalni. A wyglądało na to, że El Nino został jebanym wyznawcą Azteckiego Boga Węża, czy kim on tam był.

- Jak zacznę kiedyś coś pierdolić, że mówi przeze mnie bóg czy inne chuje-muje to daję wam prawo jebnięcia mnie porządnie w pysk - stwierdził z całą pewnością Perez.

- A mnie kurwa możecie zastrzelić – odparł ponuro Hernan – Wolę być trupem niż el loco. .Z Orozco to ja jeszcze sobie pogadam, dzieciakowi całkiem odjebało, zachowuje się jak pierdolony kaznodzieja. Wybiję mu te głupoty z głowy.

Oreja nie tańczył z bogami. I pewnie też dlatego cmentarz był dla niego tylko cmentarzem. Miejscem, w którym grzebało się zmarłych. Zmarłych, kurwa, czyli trupy. Nie pierdolonych zombi, wychodzących z grobów.

Martwi, to martwi. Dlatego cmentarz nie robił na nim takiego wrażenia jak na Juanie.
Bliżej mu było z poglądami w tej kwestii do Selcado Spuchnięte Jajca niż Alvareza Święta Panienka.

- Cmentarz czy burdel, wszystko jedno.

Mimo tego sytuacja była niezwyczajna. Nie co dzień a tym bardziej nie co noc wchodziło się żywym do krypty, gdzie zaciągnęła ich Bruha. Dlatego nastrój poddenerwowania udzielił się nawet takiemu skurwielowi jak Oreja.

Gospodarz, było oczywistym, nie był zwykłym człowiekiem...

- Kiedy poznasz moje imię, poznasz kim jestem, staniesz się zupełnie kimś innym.

...nad czym Perez szybko przeszedł do porządku dziennego. Za dużo się ostatnio wokół nich działo, żeby wywarło to na Wężu większe wrażenie. Właściwie, idąc na to spotkanie, tego oczekiwał i byłby bardzo rozczarowany, gdyby okazało się, że jest inaczej. Bardziej zaskoczyły go informacje, dokładne informacje, w posiadaniu których ten był.

- Widziałeś coś. Kogoś, kto wydawał się być człowiekiem, ale w pewnych okolicznościach, przestał nim być. Miałeś rację. Obok was, ludzi, żyją istoty, które zrodziły się w miejscu, poza znanym wam światem. Przybyły tutaj, przed eonami, krzyżując się z zamieszkałymi ten świat tubylcami. Dając szansę powstania takich kreatur, jak ten, który zwie się Narwańcem.

“El Manivela.” - pomyślał Oreja.

- Siedziałeś przy stole z innym, dużo groźniejszym stworzeniem, które skryte pośród ludzi żeruje i żywi się mrokiem z ich serc, ich chciwością i pazernością.

“Bakab.”

- Zacząłeś tropić najgroźniejszego z nich. Intuicja cię nie myliła, Ucho, bo tak chyba każesz się nazywać. Ale kiedy ty zacząłeś węszyć, ten którego tropisz, zaczął tropić ciebie. Chce dowiedzieć się ile ty wiesz. I odpowiednio zaregować.

Tutaj Oreja nie miał pewności o kim mówi nieznajomy. Podejrzewał, że mowa o Elsombre, lecz nie miał pewności.

I wtedy w końcu gospodarz odkrył swoją prawdziwą naturę i zadał to pytanie.

- Zatem, powtórzę, czy chcecie wiedzieć więcej? Czy współpracować na innych, bardziej ludzkich, zasadach. A jeśli to, to jaką cenę żądacie?

Alvaro Jesus Fernandez Perez był tropicielem. Niuchaczem. Szczurem. Jego celem było zdobywanie informacji w miejskiej dżungli. Szantaż, łapówka, przysługa - każda droga była właściwa jeśli prowadziła do celu. Teraz natknął się na kogoś, kto był lepszy od niego. Kto wiedział dużo więcej, kto mógł odkryć przed nim nieznane.

Z całą pewnością mieli do czynienia z czymś mistycznym, czymś czego nie ogarniali, czymś supernaturalnym i Oreja był pewien, że to coś, że Mistrz Bruhy mógłby dostać od nich to co chciał wbrew ich woli, że się nie przechwalał. Po tym jak widział co wyszło z El Manivela, jak widział pierdolonego węża, który "przejął" Grubego Alfredo... Był PEWIEN.

I Oreja to zaakceptował, a jego umysł pracujący gorączkowo zaczął rozważać jakie mają opcje, i jakby nie kalkulował, zawsze mu wychodziło, że dupa z tyłu. Jednak mimo wszystko Mistrz Bruhy dawał im poczucie, że mają wybór. Może był tylko sprytniejszy od pozostałych? Może... Mimo wszystko informacja była wszystkim...

- Kim się staniemy gdy... zostaniemy "częścią waszej społeczności"? Jaką cenę zapłacimy za... no właśnie, za co? - chciał wiedzieć nim poda cenę, którą tamten może później w ogóle nie zapłacić, zdawał sobie z tego sprawę. Chciał wiedzieć nim Mistrz Bruhy zostanie jego Mistrzem.

- Staniecie się niemal nieśmiertelni lecz zaczniecie działać na rzecz większego…. kartelu. Wasze życie, takie jakie znacie, skończy się. Zacznie się zupełnie inne. Pomiędzy cieniami tych, co odeszli. Z dala od tego, co ludzkie. Z dala od tego, o na powierzchni. Będziecie niewidzialnymi obserwatorami spijającymi grzechy świata. Jego ukrytymi władcami. Żołnierzami w wojnie pomiędzy siłami, dla których ludzkość jest tylko zwierzętami. Kiedy trzeba, pokarmem. Kiedy trzeba, rozrywką.

Oreja trawił słowa nieznajomego. Już wiedział.

- Mam dwa warunki i jedno pytanie - odpowiedział po namyśle, - które jeśli zgodzisz się spełnić, zostanę twoim żołnierzem. - Ściągnął czapkę i podrapał się po bliźnie. Starł rękawem pot z czoła. Mimo chłodu grobowca było mu gorąco. Dobijał targu, który miał zmienić jego życie. Na zawsze. - Zapewnisz ochronę mojej rodzinie. Dopilnujesz, że będą daleko od tego całego gówna. Po drugie… - zaschło mu w gardle, - gdy już będzie po wszystkim, jeśli przetrwam to bagno i stwierdzę… pozwolisz mi odejść - przesunął palcem po szyi w oczywistym geście.

- Sam ochronisz swoją rodzinę - wysyczał stwór zaczajony w ciemnościach. - A odejdziesz, kiedy zechcesz. Każdy z was będzie miał ten przywilej, jeśli wygramy tę wojnę. I jeśli przetrwacie Objęcie, czego nie mogę zagwarantować. Sądzę jednak że Teoyaomquie wybrała rozważnie. Czuję w was siłę i wiarę, wolę i moc, która może okazać się przydatna moim dzieciom.

Demon ukryty w ciemnościach zrobił coś, że zaczęli dostrzegać więcej z jego oblicza. Ujrzeli wielką postać. Przygarbioną i zwierzęcą, w czymś co wyglądało niczym żałobna szata. Kreatura miała wielki, nieludzki łeb - paszczę nietoperza, z wielkimi uszami i szeroką gardzielą wypełnioną rzędem kłów. A jej łapy! Jej łapy były rękami demona! Haczykowate szpony, szara, martwa skóra, wielkie paluchy zdolne oderwać głowę człowieka bez najmniejszego trudu.

- Ucho już prawie zdecydował. A wy? Okażecie się tak samo odważni?

Ani Hernan ani Juan nie poszli jego drogą i Oreja poczuł żal. Żal mu było comanieros, którzy źle podsumowali rachunek zysków i strat.
I wtedy przypomniał sobie, że demon miał jeszcze odpowiedzieć na jedno jego pytanie: “Po której stronie, do kurwy nędzy, stoi Pies?”.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 13-01-2019, 13:59   #70
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MAZATLAN, 28 maja, początek nocy

Noc stawała się coraz głębsza i krwawsza. Pośród ciemności rozpoczęła się wojna. Wieczna, toczona w ciemnościach od wieków, przez istoty, które ludzie, z braku lepszych określeń, nazywali demonami, upiorami czy wampirami. Tych, których istnienie zależało od śmierci innych. Tych, które od wieków, ukryte w ciemnościach, wpływały na kształt świata.

Javier Orozco

Strzał był totalnym zaskoczeniem. Ból wypełnił czaszkę Javiera ogniem i ….

…. obudził się nagle, zlany zimnym potem, rozdygotany, przez chwilę nie wiedząc gdzie się znajduje, zaplątany w koc.

Z bijącym jak oszalałe zwierzę serem usiadł na łóżku, z którego Rawie nie spadł i zorientował się w końcu, z ogromną ulgą, że jest w swoim mieszkaniu.

A cała ta wizyta gnojka, który do niego strzelił była tylko złym snem. Koszmarem. Chyba.

Okno było otwarte, chociaż nie pamiętał czy je otwierał czy zamykał na noc. Głowę rozsadzał mu straszliwy, migrenowy ból. Potrzebował kokainy. Bardzo jej potrzebował.

O tym, że zniknął jego laptop i komórki, zorientował się kilka minut później. Zniknęła też jego torba sportowa, do której najpewniej złodziej spakował fanty.

Było jednak coś jeszcze. Na stoliku wyryto nożem jakiś numer. Telefon komórkowy. Meksykański, ale nie ze stanu Sinaloa.

Ból głowy stał się nie do zniesienia, jakby….

…. koszmar wrócił z siłą, która zmusiła Javiera do jęku. Dokładnie pamiętał twarz zabójcy, jego wredny uśmieszek, gdy naciskał spust. To, o co go wypytywał i – przede wszystkim – ból rozwalanej pociskiem czaszki. Ból, który nie mijał, mimo że czaszka była cała.

Javier czuł się zagubiony. Rozerwany na kawałki. Miał wrażenie, że ciemności za oknem napierają na szybę, wlewają się do środka, aby objąć go swoim mrocznym uściskiem. Miał wrażenie, że ciemność szepce jego imię. Wabi go i woła w noc.

Javier usiadł ponownie i przez chwilę nic nie robił, tylko siedział tak, trzymając głowę między rękami, w pozycji niemal płodowej, aż ból czaszki zmienił się w uporczywe, ale znośne ćmienie.

Tito Alvarez i Angelo Gabriel Martinez

Chaotyczna strzelanina zmieniała samochody w podziurawiony złom z wybitymi szybami. Jak na razie ludzie Uccozów i oni mieli fart, bo żaden z uczestników tej wymiany ognia nie został zraniony, poza Tito. Do czasu, aż w końcu rzucający bluzgami Angelo, trafił któregoś z żołnierzy w szyję i sicario Uccozów usiadł za samochodem.

To był ich szansa!

Mogli odstać się do swojego samochodu i uciec.

Angelo położył ogień zaporowy, wystrzeliwując ostatnie kule z karabinu, a Tito opróżnił magazynek i ruszyli w stronę auta.

Przeciwnicy otworzyli ogień, gdy już do niego wsiadali.

Kule, na szczęście, poza wybiciem szyb i pokiereszowaniu karoserii, nie zrobiły niczego więcej. Angelo potrafił prowadzić jak sam diabeł. Zawrócił, niemal w miejscu, i pozostawiając za sobą chmurę kurzu i pyłu sforsował zjazd na plażę i wyskoczył na drogę.

Nabrali prędkości, gdy koła złapały solidny asfalt i oddalili się od miejsca strzelaniny.

Angelo i Tito zachowali zimną krew. Nie mogli wracać do Mazaltan. Przynajmniej nie podziurawionym jak sito samochodem. Federales kogoś szukali. nie ich, ale na pewno zainteresuje ich dwóch amigos, w tym jeden z kulą w udzie, którzy będą próbowali wjechać do….

Rozmyślania przerwał im niespodziewany problem.

Przednia opona strzeliła i Angelo musiał wykorzystać całe swoje umiejętności, aby utrzymać samochód na drodze. Udało się to połowicznie. Owszem, nie spadli ze skarpy – wysokiego nabrzeża, którym prowadziła droga, ale zatrzymali się po drugiej stronie szosy, w rowie, z maską na drzewie.

Wystrzeliły poduszki powietrzne i przez chwilę dochodzili do siebie. Ale żyli.

Wytoczyli się na zewnątrz. Nieco poturbowani, ale w gruncie rzeczy cali.

Z czoła Angela płynęła krew. Starł ją jednak machinalnie, nawet nie zauważając czerwieni brudzącej jego dłonie. Tito wygramolił się ciężko. Z trudem wyprostował nogę. Prowizoryczny opatrunek przesiąkł krwią, ale adrenalina nadal działała jak należy i nie czuł bólu.

- Niezły rozpierdol, co? – mężczyzna pojawił się obok nich, nie wiadomo skąd. – Jestem Coco.

Miał szalona twarz, wielkie oczy, uśmiech obłąkańca, nóż w rekach i karabin snajperski na plecach. Nosił czary, paramilitarny strój, a jego postawa zdradzała zawodowca.

Angelo i Tito zamarli w pół ruchu.

- Jest taka sprawa, Angelo i Tito. Uccoz chcą waszych głów, a ja mam za zadanie was ochronić. Mój szef … - zamilkł nagle i zastygł, w jakiejś takiej specyficznej pozycji.

Przysięgliby, że usłyszał coś. I po chwili oni tez to usłyszeli. Warkot motorów. Silniki wysokoprężnych, ciężkich maszyn.

- Aztekowie. Szybko, puta madre! W las. Szybko. Bo nas tutaj wytną, jak owieczki. dołączymy do waszych kumpli, bliźniaków.

Motory były coraz bliżej.

- Wespnijcie się na to wzniesienie. Ja ich chwilę opóźnię. Dogonię was na górze.

Spojrzeli na to, o czym mówił Coco. Wzniesienie. Jakieś 30 stopni nachylenia, drzewa i kamienie. Trudny teren. Szczególnie dla osoby rannej w nogę.

Juan Maria Alvarez, Alvaro Perez „Oreja”, Hernan Juan Selcado

Świat w jednej chwili stał się zupełnie innym miejscem.

Pełnym nie tylko ludzkich potworów, takich jak oni, ale i tych … prawdziwie potwornych bestii, rodem z mitów czy koszmarów.

Hernan próbował się przeciwstawić. Wyciągnął broń, by podziurawić stwora z krypty, ale okazał się bezsilny.

Byli bez szans. Wydani na żer złu od chwili, w której zapuścili się do tej krainy pod ziemią. Tego miejsca śmierci i strachu. Tego piekła pełnego demonów skrytych w ciemnościach zatęchłych od smrodu rozkładu i zapomnienia.

Śmiech „Bruhy-Diosy” rozszalał się, niczym sztorm, prosto w głowie Hernana. Selcado poczuł się tak, jakby ktoś wlał mu jakiś żel prosto do mózgu. Wiedział, że jest. Ze istnieje i że stoi, z wyciągniętym pistoletem, ale nic więcej nie był w stanie zrobić.

Podobnie poczuł się Juan. Schwytany w pułapkę swojego własnego ciała i zdradzony przez swój własny umysł. Bestia przejęła nad nim kontrolę. Czuł jej wolę, która wdarła się w jego umysł, złamała opór i zabrała świadomość.

Orejo widział, jak jego kumple wyciągnęli broń. Jeden z nich nawet zdążył ją unieść, a potem – nagle – obaj opuścili ręce. Stanęli, jak sparaliżowani i tylko świszczące, nerwowe oddechy zdradzały, że żyją.

„Bruha-Diosa” skoczyła na Hernana, obalając go na ziemię. Siadła na niego okrakiem ocierając się kroczem o jego spodnie, zasypując pocałunkami twarz i szyję. Rozdarła ubranie na jego piersiach i zaczęła całować klatkę piersiową, ledwie widoczną w ciemnościach. Z ust Hernana dobiegł zduszony jęk przyjemności, kiedy ruchy bioder demonicznej piękności stały się energiczne i zdecydowane.

Z ciemności wynurzyły się dwie niewyraźne postacie. Blade ręce wystające z czarnych szat ściągnęły Juana na ziemię, trzy osoby ułożyły go na ziemi, z rozrzuconymi rękami, niczym w obrazoburczej parodii ukrzyżowania.

Orejo wiedział, że nie może nic zrobić. Że jego kumple podjęli decyzję, za którą odbierają zapłatę. Nie robił nic. Nie chciał skończyć, jak oni.

- Chodź – powiedział potwór i wyciągnął szponiastą łapę zapraszając Ucho głębiej, w ciemność. – Poznasz sekrety tego miasta, o jakich ci się nie śniło.

Ostatni raz spojrzał na Hernana, na którym „jeździła” „Bruha-Diosa”, ocierając się o nieszczęśnika w parodii fizycznego zbliżenia. Widział, że pierś Selcado spływa krwią, w miejscach gdzie kły ich przewodniczki do piekieł przegryzły skórę. Potem przeniósł spojrzenie na Juana, który zniknął pod czarnymi szatami sług przywódcy tej demonicznej społeczności. A potem ruszył za tym, którego zwano Mistrzem, w ciemności zalegające pod Mazaltanem, pozostawiając za sobą jęczącego z rozkoszy Hernana i dziwne, soczyste, mlaszczące odgłosy które kojarzyły się z czymś lepkim, mokrym i intymnym, ale jednocześnie plugawym i nieakceptowanym społecznie.

Alvaro Perez „Oreja”

Szedł przez ciemność, ciągle w dół, aż w końcu dotarł do celu, bo cichy głos Mistrza kazał mu się zatrzymać.

- Pies jest wrogiem. Teraz. Chciał was poświęcić, by przetrwać. Jednak ja was ochronię.

Nie widział Mistrza, ale wyczuwał jego obecność. Nie tylko jego. Byli tutaj inni. Jakieś szmery w ciemnościach, szelesty szat, ukradkowe szepty czy poruszenia, od których włosy jeżyły się na całym ciele a zimne dreszcze tańczyły po kręgosłupie.

- Ty jesteś inny, niż reszta – powiedział Mistrz. – Nie pożądasz kobiet, pieniędzy, sławy. Pożądasz wiedzy. I zawsze postępujesz tak, jak uważasz, że dla ciebie jest najlepiej.

Głos demona dochodził to z jednej, potem z drugiej strony, jakby potwór krążył wokół Alvaro.

- Dlatego spotka cię zaszczyt i obejmę cię osobiście. Uczynię silniejszym, niż innych. Szybszym, od innych. Ale najpierw, porozmawiamy. Zasłużyłeś na szacunek.

Hernan Juan Selcado

Czuł się zgwałcony, bo nic nie mógł zrobić. Jego męskość zdradziła go, a bliskość ciała pięknej demonicy, nawet przez ubranie, powodowało szaleństwo zmysłów. Gd pierwszy raz go ugryzła poczuł ból, a potem falę rozlewającej się po ciele rozkoszy, która otuliła go ciepłym miodem. Popłynął z nią nie mając szans na wyrwanie się spod uroku, czy tez jadu tej potwornej piękności.

A potem poczuł, jak opuchnięte jajca przestają trzymać swój ładunek, uwalniając go w jednym potężnym wybuchu gorąca i najpotężniejszego orgazmu, jakiego chyba miał okazję doświadczyć. Zanurzony w oceanie rozkoszy poczuł nagle, jak „Bruha – Dioza” chichocze, a potem wgryzła mu się w szyję, i odpłynął w coś innego, niż przyjemność.

W ciemność i ogień, który spalił go od środka.

Juan Maria Alvarez

Juan miał świadomość, że leży na ziemi, a jakieś istoty o bladych twarzach i zimnych ciałach, wgryzają się jego nadgarstki i szyję, chłepcąc i spijając z niego krew. Ale te ukąszenia nie powodowały bólu, lecz … grzeszną przyjemność, porównywalną z naprawdę dobrym seksem. Leżał niczym zabawka w rękach grzesznych sukubów, mając tylko nadzieję, że pożywiają się nim kobiety, nie mężczyźni. To ostatnie mogło przecież zrobić z niego pedała. A na to pozwolić sobie nie mógł.

Z każdym łykiem demonów czuł się coraz bardziej oddalony od tego, co się z nim działo. Czuł się wolny, unoszący na falach obojętności i rozkoszy. Szczęśliwy.

Przez chwilę nawet pomyślał, że nie mógł sobie wymarzyć lepszej śmierci.
Jakie to było naiwne myślenie.

W końcu ciemność grobowca wlała się w niego przez usta i wypełniła jego oczy, uszy i serce swoją mocą.
 
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:58.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172