Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-01-2019, 17:50   #662
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 89 (1/2) Ostatnia Tura

Wyspa; lotnisko; hangar; Dzień 10 - przedpołudnie; mżawka; nieprzyjemnie.


Alice Savage



Świat tonął w szarej, niekończącej się mżawce. Padała, przestawała, zaczynała, przechodziła w deszcz albo ulewę, czasem mieszała się z mgłą lub śniegiem. Ale w końcu zdawała się wiecznie wracać nad ten padół ziemskich łez. Woda na policzkach mieszała się z łzami złości, żalu i gniewu. Perliła się albo ściekała po bladych, wychłodzonym policzkach, rozmazywała się z tą na rękawach i zmarzniętych dłoniach jakie próbowały ocierać te oczy i policzki. Ale ta cholerna mżawka w tym cholernym lesie, na tej cholernej Wyspie, zdawała się nigdy nie kończyć. Zawsze w końcu wracała. Tak samo jak wracali ludzie odziani w skórzane kurtki, zwykle wojskowe spodnie, stąpający w wojskowych trepach, roboczych butach albo znoszonych glanach. Tym razem wracali od strony wybrzeża, w głąb wyspy. W kierunku zarośniętego, strawionego dekadami niepogody, szabrowania i porzucenia małego lotniska jakie mieściło się w leśnych trzewiach Wyspy. Tym razem wracali wolniej niż parędziesiąt minut temu. Gdy prawie biegli przez leśne, mokre i zimne ostępy, rozchlapując błoto, kałuże, rozgniatając trawę, tratując paprocie, łamiąc krzaki i omijając stojące albo powalone drzewo. Wtedy uskrzydał ich strach. I nadzieja. Mimo ran i zmęczenia, głodu i wychłodzenia pokonali odległość z lotniska na wybrzeże w mgnieniu oka. Z bijącym sercem i rwącym się oddechem. Wszystkich to porwało. On ich porwał. Guido.

Zdyszany, jąkający się zwiadowca wpadł ledwo żywy na lotnisk. Nie widzieli go cały wczorajszy dzień i ostatnią noc. Gdy razem z Czachą i jej Plakatowym, ruszyli tropem porywaczy lidera ich gangerskiej społeczności. Ze zmęczenia i wrażenia z trudem wyjąkał tylko jedną wiadomość. Pokazują Guido!

Wiadomość rozeszła się po obozie jak pożar po wyschniętym stepie. Kto tylko dał radę, łapał co tylko zdążył i na złamanie karku pędził w kierunku wybrzeża. Nikt chyba nie dbał po co. Co mieliby z tym zrobić. Czy to prawda czy nie. Nikt nie miał planu, runnerowy żywioł jak fala przypływu odbiła się od lotniska i runęła żywym chaosem ku wybrzeżu. Biegli, dreptali, poganiali się, upadali, wstawali i znów biegli. Prawie na oślep, aby tylko do przodu, aby tylko jak najszybciej dotrzeć na miejsce. No i w końcu dotarli.

Brzydki, ponury brzeg jeziora. Nie tak odległy stały brzeg kilka kilometrów utopionej w mżawce wody. Znacznie bliżej droga jaka chyba biegła wybrzeżem dookoła Wyspy. Trochę w miarę pustego pasa zanim zacznie się las. I tyle. Nic ładnego, nic specjalnego, nic ciekawego do zwiedzania czy wartego oglądania jeśli nie było się fanem moczenia kija w jeziorze. A Runnerów raczej to nie kręciło. Kręciło ich co innego. Kilka łódek na jeziorze. Obsadzone przez mundurowych. Jeden z tą cholerną szczekaczką której używał.

- Obywatele! Mamy waszego przywódcę! Dalszy opór jest bez sensu! Po co macie dalej marznąć, głodować i umierać! - namawiał ten ze szczekaczką gdy pewnie zorientował się, że już ma widzów i słuchaczy na wybrzeżu, gdy dojrzał pierwsze sylwetki obserwujące ich między drzewami.

- To nie on. Niemożliwe. On nie dałby się złapać. Nikomu. Podstawili kogoś. To tylko jego kurtka. - zdyszani Runnerzy zaciskali ze złości i z żalu zęby, broń i pięści. Ze złością kierowali lufy w stronę łódek. Nie chcieli uwierzyć. Nie mogli. Facet w mundurze wskazywał na siedzącą na ławce łódki postać. Jako jedyna nie była w mundurze tylko w skórzanej kurtce. Pod nią miał podkoszulkę. Też podobną jak miał Guido ale w sumie w tych warunkach nie było widać detali. No i co najważniejsze, nie było widać jego twarzy bo miał jakiś kaptur czy worek na głowie. Sylwetka ze skutymi z tyłu rękami i siedząca na ławce łódki też była niewyraźna. On czy nie on? Równie dobrze można było rzucać monetą.

- Nie musimy dalej walczyć! Zdobyliśmy Schron! Panujemy na Wyspie i w Cheb! Panujemy na jeziorze! A wy gnieździcie się po lasach bez zapasów i żywności! Bez człowieka który was tu ściągnął! Po co macie głodować, marznąć i umierać?! Wróćcie do domu! Wróćcie do waszego Detroit! Nie musimy walczyć! Pozwolimy wam odejść na honorowych warunkach! Będziecie mogli zachować broń i życie! Po prostu odejdźcie i wróćcie do domu! - facet z megafonem miał świetne wyczucie. Trafił w sedno. Morale zmarzniętych, poszatkowanych ołowiem i szrapnelami, głodnych i pozbawionych lepszych rokowań na przyszłość Runnerów sięgnęło dna. Dostawali ostatnio łomot za łomotem. Szatkowano ich po bagnach, rzekach, jeziorach, schronach i lasach. Obrywali non stop. Znieśli to wszystko, zwyciężali, potem już tylko wytrwali. Ale teraz mieli dość. Teraz gdy mieli wrócić do tego wyśnionego i obiecanego przez Guido Edenu okazało się, że zdobył go przeciwnik. Zostali sami. Mokrzy, zmarznięci, głodni i poranieni. Wegetowali po jakichś marnych dziurach, bez sensownych zapasów i rokowań na kolejne dni. Nie mówiąc o miesiącach. Przeciwnik, regularna, nowojorska armia wydawał się dominować i triumfować na każdym polu. Wydawał się mieć nieograniczone zasoby z których mógł bez końca korzystać aby uzupełnić straty. A gangerom się wszystko kończyło albo skończyło. Amunicja, żywność, medykamenty, alkohol, fajki, nawet sztandarowe zielsko już trzeba było oszczędzać. No i mieli dość. Tęsknili za domem. Za Detroit. Za ich kochanym Det. Za Wyścigami, za gwiazami Ligi, za Mechstone, fabryką Forda, Cylindrem, Kręgielnią, za najlepszą na świecie zabawą jaką znali to wszystko z własnych podwórek i ulic. Tęsknili za domem. A ten facet na łódce im to wszystko obiecywał. Mogli odejść! Nie pójdą do niewoli tylko wrócą do domu! Do Det, do Kręgielni! Przecież to nie był ich dom na tej cholernej Wyspie, to nie był ich sen tylko Guido! To on ich przekonał, namówił, porwał ze sobą! A teraz go nie było a oni zostali tu sami, zalewani przez tą cholerną mżawkę i chowając się za drzewami obserwując sylwetki w łódkach. Zaczęły się szmery i szeptania. Gangerzy zaczęli się wahać i wyraźnie rozważali na serio słowa faceta w nowojorskim mundurze.

- Chuja macie! To nie on! To nie Guido! Jak to on to go pokażcie! - skoro chodziło o pyskówki i negocjacje to jak zawsze, można było liczyć na Bliźniaków. Oni zaczęli. Ale reszta podchwyciła ich pyskówki i w stronę łódek poleciały rozgniewane i rozżalone okrzyki. Nie chcieli wierzyć. Nie chcieli ryzykować. Co innego jakby Guido im kazał. Albo nie żył. Wtedy mieliby czyste sumienie i spadłby z nich ciężar jego spojrzenia, ciężar decyzji, ciężar jego gniewu.

- Proszę bardzo! - facet w łódce chyba nawet ucieszył się z takiego obrotu sprawy. Kazał gestem wstać i dwóch żołnierzy wstało podnosząc tego zakapturzonego w skórzanej kurtce. Na kolejny rozkaz zdjęto mu ten worek a potem jeszcze kurtkę ściągnięto z ramion na tyle na ile pozwalały skute ręce. Przez zgromadzonych za drzewami Runnerów przebiegł szmer niedowierzania. Sylwetka, czarne włosy, tatuaże, twarz… No nie było widać wszystkiego ale na tyle dużo, że podobieństwo było wyraźne. Guido? Albo ktoś bardzo podobny.

- Niemożliwe! Podstawiliście kogoś! To nie on! - Bliźniacy zdawali się desperacko wręcz nie chcieć uwierzyć w możliwość schwytania ich szefa, kumpla i przyjaciela. Podobne głosy poleciały od innych Runnerów. Ale wyraźnie już mniej. W końcu jeśli te gogusie pana prezydenta potrafiły złapać samego Guido to jakie oni mieli z nimi szanse?

- Nie wierzycie? Dobrze! Niech sam do was przemówi! - facet z megafonem wydawał się prawie rozbawiony tymi okrzykami. Podsunął megafon pod nieco chyboczącego się faceta w czarnych włosach. Dwaj żołnierze też chybotali na tej łodzi ale trzymali go mocno. Przez chwilę świat na pograniczu lądu i wody zamarł. Słychać było tylko monotonny chlupot kropel mżawki o wodę i liście, delikatny ich szum na słabym wietrze. A wśród ludzi w różnych zestawach ubraniowych, po dwóch stronach wybrzeża napięcie sięgnęło zenitu. Cisza przedłużała się. Facet w mundurze chyba się niecierpliwił, może coś nawet powiedział czy ponaglił tego skutego. Ten w końcu odezwał się. Megafon wzmocnił i przekazał każdą, barwę i nutkę jego głosu.

- Sand Runners! - przez wybrzeże przeszedł ostry, zdecydowany, rozkazujący głos. Banda skulonych za drzewami postaci obleczonych w skórzane kurtki drgnęła jakby autentycznie smagnął ich pejczem. To był Guido! To mógł być tylko on! Tak ich wołał gdy prowadził ich do ataku! Do kolejnego rajdu, napadu, do walki, do obrony, do kontrataku! To mógł być tylko on! On tak potrafił wlać ogień w żyły gdy krzyczał “Sand Runners! Za mną!”. Pstrokata, przemoczona i ubłocona banda sprężyła się jakby właśnie miał im dać rozkaz do ataku. Byli gotowi! Nawet teraz, gdy on był skuty tam, wśród przeciwnika, a oni byli tu, i przed chwilą zastanawiali się czy skorzystać z oferty łaski przeciwnika. Sprężyli się jak ich gwiazdy Ligi na miejscu startowym gdy gazowali silniki na pełne obroty, gdy gumy buksowały na asfalcie i mechaniczne monstra szarpały się na uwięzi czekając na ten jeden moment gdy odpowiedni pedał, odpowiednia dźwignia zwolni ich ze smyczy i będą robić to do czego zostały stworzone! Teraz było tak samo z detroidzkimi gangerami. Byli gotowi! Czekali tylko na sygnał!

Ci drudzy, w łódkach, też musieli zobaczyć albo wyczuć tą gorączkę jaką te dwa słowa wykrzyczane przez lidera, nawet pojmanego i skutego, wywołały u jego pobratymców. Do tej pory też mieli broń w rękach ale teraz wymownie wycelowali ją w ścianę lasu. W widoczne między krzakami i pniami sylwetki. Poruszyli się niespokojnie podobnie jak ci po drugiej stronie wybrzeża. Obawiali się tego wyczuwalnego sygnału do ataku tak samo jak ci na lądzie niecierpliwie czekali na niego. Ale sygnał nie nadchodził. Głowy, i te na lądzie i te na wodzie, obracały się coraz częściej ku skutemu facetowi. Wszyscy czekali co powie. Napięcie rosło. Przedłużająca się cisza szarpała nerwy każdemu obecnemu na tej scenie. Wydawało się, że jedno, przypadkowe kichnięcie może spowodować przypadkową lawinę ognia w obie strony. I wreszcie się doczekali. I stał się chaos.

- Sand Runners! Wytrwajcie! Ja wrócę! - tyle zdążył wykrzyczeć Guido zanim facet z megafonem zdążył go zabrać a dwaj trzymający mafioza żołnierze zdążyli go z powrotem powalić na dno łodzi. Ale mleko się już rozlało i stał się chaos. Nowojorczycy byli wyraźnie zaskoczeni i przekazem schwytanego szefa do swojej bandy i reakcją na nią tej bandy. Runnerzy też byli zaskoczeni i zareagowali różnie. Część była zaskoczona i nie była pewna co robić dalej. Ale ci nie rzucali się tak w oczy jak ta bardziej krewka część runnerowej społeczności. Może po protu nie wytrzymali tego napięcia. I rzucili się naprzód jakby mieli zamiar wpław dopłynąć do tych łódek. Ktoś wypalił z broni, zaraz ktoś potem następny i kolejny. Ledwo moment później z łódek ktoś odpowiedział ogniem. Stał się chaos który momentalnie objął obie strony. Wszyscy chyba zaczęli wrzeszczeć, biec, strzelać, chybotać się w łódkach, kazać wstrzymać albo otworzyć ogień, przeklinać, przewracać się.

Wtedy wydawało się, że jak spod ziemi wyrosły dwie sylwetki. Jedna w czarnych włosach i czarnym pancerzu ozdobionym białymi kośćmi jakby dizajn projektował sam szatan. Druga w wojskowym mundurze i profesjonalnym oporządzeniu z tarczą przeciętą trzema szponami na ramieniu. - Stać! Wracać! Oni mają ckm-y, wystrzelają nas! - szamanka i najemnik pospołu wdarli się w tych rozpędzonych Runnerów. Trzaśnięcie w szczękę, cios w żołądek, kopnięcie w bok… Dzięki zaskoczeniu i pędowi jaki mieli biegnący gangerzy dość łatwo obalili pierwsze sylwetki. Zrobił się kocioł który zdezorientował i spowolnił kolejne. Kolejne ciosy i rozkazujące polecenia. Otrzeźwieli też ci bardziej przytomni, Taylor, Bliźniacy, Krogulec, pomniejsi szefowie. Po krótkim zamieszaniu powstrzymali swoją sforę. Gromada niechętnie i na pewno nie karnie zawróciła do linii lasu.

Podobnie wyglądało to na jeziorze. Chyboczące łódki przestały się aż tak chybotać gdy ich obsady przestały szarpać, gdy szefowie pododdziałów i łódek zaprowadzili wojskowy porządek i reżim prowadzenia ognia. Czyli zakaz. Poza pierwszymi chaotycznymi wystrzałami po obu stronach wstrzymano ogień. Nikt chyba nie oberwał.

- To co robimy? - któryś z Runnerów spojrzał na łysą, masywną sylwetkę z małą bródką i dwoma ramionami w temblakach. Pytanie zawisło w powietrzu i chyba wszystkie runnerowe sylwetki skoncentrowały się na numerze 2 w ich bandzie. Taylor chwilę namyślał sie albo po prostu wodził wzrokiem po zebranych wokół siebie twarzach.

- Nie słyszałeś co Guido powiedział? Kazał wytrwać to wytrwamy. Masz z tym kurwa jakiś problem? - warknął ostro na pytającego tym samym tonem jak zwykle. Jakby nadal byli w Kręgielni albo na ulicach Det. Taylor nie był typem myśliciela i brakowało mu werwy, swady i żywiołu prawdziwego przywódcy. Za to był niezawodny w dopilnowaniu aby wola dowódcy była prawem w tej zgrai. Teraz gdy herszt bandy zdołał przekazać im tą wolę sprawy wróciły na swoje miejsce. I można było mieć pewność, że dopilnuje tego niczym pitbull który wgryzł się w krwisty befsztyk. - Guido wróci. My też wracamy. - mruknął jeszcze i pierwszy ruszył w drogę powrotną na lotnisko. Reszta Runnerów wahała się jeszcze chwilę stojąc na tym rozdrożu ale w końcu wszyscy podążyli za łysym Pitbullem z powrotem na lotnisko.




Cheb; rejon centralny; dom Kate; Dzień 10 - południe; mżawka; ciepło.




Baba



Baba miał piękne plany. Zwerbować kogoś do ochrony improwizowanego szpitala w domowej klinice pani weterynarz, spróbować z Tedem przedostać się z powrotem na Wyspę, odnaleźć swoich przyjaciół no i “Alfę 1” czyli Kelly.

Z tego wszystkiego udało mu się razem z Tedem i panem Rewersem znaleźć w “Łosiu” jedną osobę do pomocy. Tylko jedna pani sędzia, Lee, okazała się spełniać warunki i potrzeby obu stron do pełnienia tej fochy. Pozostali goście nie byli zbyt chętni aby potencjalnie zadzierać z nowojorską armią w obronie jakichś poszatkowanych gangerów, albo zbyt chciwi czy niegodni zaufania. W końcu nawet we trzech czyli szef Pazurów, schroniarz i jego nowy wspólnik nie mieli zbyt wiele do zaoferowania jako zapłatę a potencjalne ryzyko stawienia oporu w obronie domostwa Kate uzbrojonym żołnierzom NYA było spore. Nikt więc się do tego za bardzo nie kwapił. A gdy kwapił to jakoś nie wzbudzał swoim wyglądem czy zachowaniem zbyt dużego zaufania. Ostatecznie więc tylko Lee przeszła przez te dwustronne sito chęci i możliwości.

Razem wrócili więc we czwórkę terenówką pana Rewersa najpierw na komisariat a potem na drugą stronę rzeki do domu Kate. W biurze szeryfa spotkali Nico. Kanadyjka zdołała wrócić z wyprawy na południe. Niestety jej też niezbyt się poszczęściło. Zanim dotarli do celu jeden z miejscowych milicjantów został zaatakowany przez jakąś wodną poczwarę na tyle poważnie, że Nico wraz z drugim ochotnikiem zdecydowali się wrócić do osady. Tego powalonego też zawieźli terenówką do Kate który z wolna zmieniał się w iście międzynarodową placówkę którą zapełniali chorzy i ranni różnych nacji. Dobrą zaś stroną był powrót Nico czyli osoby godnej zaufania która mogła wspomóc ochronę tej placówki weterynaryjno - medycznej.


---



- O. Obudziłeś się. Dobrze. Ale zostań tutaj. Sam widzisz, że jesteś za słaby aby gdzieś wychodzić. I wybacz, że tutaj ale nie mam takiego dużego łóżka byś się zmieścił. - mutant otworzył oczy akurat aby zobaczyć odchodzącą od jego posłania Kate. Chyba jęknął albo się jakoś poruszył bo odwróciła się i widząc, że jest przytomny wróciła do jego posłania. Trzymała coś w dłoniach, chyba jakąś tacę z czymś. Postawiła ją na półce nad nim więc nie widział co tam jest skoro leżał. Chyba na podłodze. Na jakimś legowisku ze śpiworów, płaszczy i czegoś podobnego. Sądząc po małych okienkach pod sufitem, na pewno za niskim aby stojąc mógł czuć się swobodnie, chyba w jakiejś piwnicy. Ale teraz leżał więc było w sam raz. Przez okna wpadało szare światło i słychać było monotonny łomot kropel. Chyba mżawka. Widać nadal był dzień. Albo kolejny. Nie był już pewny. Ale był pewny, że czuje się bardzo słabo. Może i dałby radę usiąść czy nawet wstać ale wyprawa poza dom była w tym stanie nierealna. Nie był pewny czy choćby samodzielnie dałby radę wejść po schodach na parter budynku. Pewnie by dał gdyby się uparł i nie robił tego na czas.

- Wolałabym żebyś tu został. Jesteś bardzo osłabiony i jako lekarz zalecam pozostanie w łóżku. Naprawdę nie wiem jak dałeś radę utrzymać się na nogach do tej pory. Nie do końca jestem pewna jak działa twój metabolizm ale myślę, że jest na tyle zbliżony do naszego aby mieć pewność, że stoisz nad grobem. Jeśli nie będziesz się oszczędzał to do niego sam wskoczysz i nikomu już nie pomożesz. - Kate kucnęła przy legowisku wielgachnego mutanta i wzięła go za rękę. W głosie wyczuwał troskę i współczucie. Ale też powagę. Była poważna gdy tak informowała go o jego stanie. Mutant miał wrażenie, że zależy jej aby zrozumiał w jak poważnym jest stanie i nie robił żadnych głupot w stylu prób dotarcia na Wyspę czy podobnych. Została jeszcze chwilę mówiąc spokojnym, kojącym głosem ale w końcu przeprosiła go bo musiała wrócić do innych pacjentów. Za to pewnie powiedziała jego kumplowi Tedowi, że się obudził po prawie zaraz gdy wyszła to Babę odwiedził właśnie Beta 3.


---



- O rany chłopie ale ty jesteś ciężki. Już myślałem, że cię tutaj nie zawlokę. I jeszcze ten twój przenośny skup złomu. - zaśmiał się całkiem radośnie Ted wskazując na leżące w kącie uzbrojenie King Konga. Leżał tam i ckm, i hebanowe ostrza, i cała reszta jaką zdołał uzbierać czy zachować Baba do tej pory. Bardzo podobnie gdy podobnie witał się z nim gdy mutant budził się w ich kryjówce pod kanałami Cheb. Potem usiadł na tym samym stołku co niedawno siedziała Kate i nieco więcej naświetlił co się stało a co utonęło Bosede w mrokach własnej niepamięci.

Ted trochę wiedział, trochę domyślał się a trochę dopowiedział swojego. Jego zdaniem sprawa była dość prosta. Pierwotnie mieli w planie zasuwać na Wyspę ostatniej nocy więc i szpryca jaką Beta 1 naszprycował mutanta wówczas działała. Ale gdy się skończyła po nocy to przestała i wtedy olbrzymiego mutanta po prostu ścięło. Sam nie mówił Kate o tej szprycy aby koboeta nie zaczęła zadawać kłopotliwych pytań o tak mocne i zaawansowane środki medycznej chemii jaką dysponowała Beta. Więc weterynarz zwaliła to na ogólne osłabienie i zapaść organizmu pod wpływem utraty krwi, wysiłku i przemęczenia. Właściwie miała rację bo bez tej szprycy co mutantowi podano w kryjówce Bety to wyglądałoby to właśnie tak jak teraz. Czyli, że wielki mutant stoi już jedną nogą w grobie.

W efekcie tego Ted przyniósł też rozkazy jakie otrzymał od szefa. Obecnie sytuacja na Wyspie względnie się ustabilizowała. Takich mocnych środków nie mają nieskończenie wiele w swoich zapasach i nie były pomyślane tylko dla King Konga. Więc Beta 1 odłożył akcję powrotu na Wyspę aż ten odzyska pełnię sprawności bojowej. A wedle diagnozy Kate to powinno się stać może za dwa czy trzy tygodnie. W takiej optymistycznej diagnozie bez ewentualnych przykrych konsekwencji jak syfienie się ran i dodatkowych komplikacji. Czyli na razie mieli zostać u Kate. Baba jako pacjent a Ted trochę jako jego łącznik z Betą i resztą świata no i osoba ochraniająca tą placówkę medyczną. Ted też wyjaśnił jak to się stało, że King Kong wylądował tutaj w piwnicy sympatycznej brunetki.

- Pamiętasz jeszcze jak po powrocie od szeryfa wróciliśmy tutaj? I potem jak ruszyliśmy do portu? - zaczął Ted gdy doszedł do tego wyjaśniania sytuacji i konsekwencji. Akurat to jeszcze Baba pamiętał. Wrócili do lecznicy, niby dla zwierząt a potem odpoczęli trochę i szykowali się do nocnej próby pokonania jeziora aby wrócić na Wyspę. Szef Pazurów był na tyle miły, że podwiózł ich swoją terenówką. Ale w końcu odjechał życząc im powodzenia i prosząc aby w miarę możliwości sprawdzili i zaopiekowali się jego córą czyli Alice. A potem wrócił. Baba i Ted akurat byli na etapie szperania po wybrzeżu aby skombinować tą łódź gdy gdzieś w tym momencie film urywał mu się zupełnie. Pamiętał dopiero to co teraz, czyli jak się obudził tutaj, na tym posłaniu, w tej piwnicy.

- No mówię ci, sam to chyba bym cię tu nie zatargał taki kawał. Już chciałem cię zostawić, wracać na piechotę i sprowadzić pomoc. - Beta 3 westchnął wodząc spojrzeniem po masywnej sylwetce pokrytej futrem i z gadzimi łapami zamiast standardowych nóg. Nie dość, że Ted na mięśniaka nie wyglądał to jeszcze taszczenie takiej góry mięśni w pojedynkę na pewno nie należało do łatwych zadań.

- Ale prawie z nieba mi spadło jakichś dwóch typów. Najpierw myślałem, że to jacyś Runnerzy. No wiesz, kręci ich się tutaj trochę i mieli podobne skórzane kurtki. No i już trochę ciemnawo było. Ale potem okazało się, że to jacyś inni. Strasznie wyćwiekowane te kurtki mieli i jak zobaczyli, że cię próbuję wlec to sami mi pomogli. To jakoś we trzech daliśmy radę. Jeszcze potem jakiś wózek znaleźliśmy to było jeszcze łatwiej. Chociaż rozwalił się ale to już na sam koniec, jak byliśmy prawie na miejscu, już lecznicę było widać. Potem jeszcze wołaliśmy to ten Rewers nas usłyszał to ten ostatni kawałek nas podwiózł i pomógł cię załadować i wyładować. I dobrze bo z niego kawał chłopa to przydało się. - Ted opowiadał spokojnie, pogodnie i swobodnie jakby opowiadał jakąś zabawną dykteryjkę. Brzmiało rzeczywiście całkiem lekko, pewnie odwrotnie proporcjonalnie niż w rzeczywistości było. Ale za to teraz przyjemnie było to opowiadać i słuchać, zupełnie jak jakąś wspólnie przeżytą przygodę.


---



Później wyszli na zewnątrz. Ted pomógł poharatanemu licznymi ranami skolekcjonowanymi z różnymi przeciwnikami olbrzymowi. Ten też pomagał sobie podpierając się ścian i tak razem zdołali wyjść z piwnicy, przejść przez schody i potem na parter i na zewnątrz. Na zewnątrz było chłodniej i powietrze było czystsze. No i była pora posiłku. Razem z Tedem zjedli na zewnątrz. W towarzystwie Tweety i Lenina którzy akurat wyszli na fajkę.

- Ale się ci zgnili kapitaliści śpieszą. Znów jadą wyzyskiwać jakieś biedne masy klasy pracującej. - splunął z pogardą towarzysz Lenin gdy w oddali ujrzeli przejeżdżający samochód. Wojskowego Humvee. Co w tej okolicy dość jednoznacznie wskazywało na NYA jako właściciela. Samochód śmignął w poprzek ulicy gdy jechał pewnie główną drogą Cheb sunącą mniej więcej wzdłuż wybrzeża po osi wschód - zachód, przez centrum osady. Skoro byli tutaj to już musieli przejechać przez rzekę i most jaki symbolicznie oddzielał “nowojorską” od “runnerowej” części Cheb. Wszyscy zauważalnie się spięli gdy ta terenówka śmignęła po owej głównej, chebańskiej arterii komunikacyjnej bo w końcu mogła skręcić na południe czyli wjechać prosto na drogę prowadzącą do lecznicy Kate. Czyli zrobić ten scenariusz jakiego wszyscy od jakiejś doby się obawiali odkąd Runnerzy zostawili tutaj swoich rannych.

Ale nie. Terenówka nawet nie zwolniła i nie przejawiała żadnego zainteresowania południową przecznicą. Pojechała dalej. Zaraz za nią kolejny Hummer. I trzy wojskowe, trzyosiowe ciężarówki. A na końcu znów Humvee. We wszystkich kabinach i szoferkach były obsadzone stanowiska z bronią ciężką jakby żołnierze obawiali się zasadzki. I wszystkie, mimo tej chlapy i mżawki zdawały się jechać w pełnym pędzie jakby ich sam diabeł gonił. Mini konwój najpierw było słychać, potem przez moment widać gdy przejeżdżali na wysokości przeciwnicy kilka domów dalej a potem znów było tylko słychać gdy silniki się oddalały. Na słuch brzmiało jakby wyjeżdżały po zachodniej stronie osady co było trochę dziwne bo Nowojorczycy zdawali się preferować wschodnie rejony gdzie na cyplu mieli swój główny obóz.

Przez jakiś czas było w klinice trochę nerwowo. Nieliczni sprawni potencjalni obrońcy, czyli parka Runnerów, Ted i pan Rewers obawiali się jakiegoś podstępu czy manewru. Pośpiech wykazywany przez pojazdy wykazywał czujność i pełną gotowość bojową co sugerowało, że jadą albo wracają na jakąś bojową akcję. Siły też musiałby być spore. Potencjalnym celem byli chyba tylko Runnerzy ale tych w Cheb już chyba nie było. Poza tymi co zostali u Kate. Reszta odeszła z Guido próbując przedrzeć się z powrotem na Wyspę. Sądząc po wczorajszych odgłosach nie poszło im to gładko ani lekko ale w samych Cheb nie powinno być chyba znacznych ilości innych Runnerów. Dlatego wszyscy świadomi i przytomni zastanawiali się gdzie ci Nowojorczycy tak się spieszyli w tak znacznej liczbie. Jeśli na tych ciężarówkach byli żołnierze to mógł tam być i pluton regularnej piechoty wraz z potrzebnym sprzętem wsparcia.

Tweety zaproponowała, że za nimi pojedzie. Ale po chwili zastanowienia i Lenin i Rewers zgodzili się, że skoro jest ich tak mało do ewentualnej obrony to lepiej się nie rozdrabniać. Więc zostali. I nerwowo czekali na ten ewentualny atak żołnierzy. Ale atak nie nastąpił. Sprawę niezbyt też wyjaśnił powrót, chyba tego samego konwoju, kilka godzin później. Wracali w podobnym szyku chociaż już wolniej. I tym razem jechali na wschód czyli na “swoją” stronę rzeki wracając pewnie do obozu. I znów nie przejawili najmniejszego zainteresowania improwizowanym szpitalem polowym jaki urządziła Kate w swojej lecznicy. Nikt w tej lecznicy nie wiedział jak to sobie ma tłumaczyć. Ani a bliższej, ani dalszej okolicy nie było słychać ani śladu walk, ani jednego wystrzału. Tylko ta ściana szarej, mżawki jaka topiła świat w swoim szarym, mglistym uścisku. A potem Babę zmógł sen i miał już spokój z tymi rozważaniami i wyczekiwaniem nie wiadomo na co.




Cheb; rejon centralny; biuro szeryfa; Dzień 10 - południe; mżawka; nieprzyjemnie.




Nico DuClare



Powrót do Cheb był ponury, pochmurny i deszczowy. No może nie padał deszcz a jedynie mżawka ale za to pogoda idealnie wpisywała się w humory trójki z obsady łodzi. Wracali do osady tą samą drogą jaką podążali dzień wcześniej. Tym razem obyło się bez żadnych nagłych czy przykrych incydentów. Chociaż poważny stan poranionego tubylca również znakomicie wpasowywał się w tą ponurą pogodę i nastroje dwójki wioślarzy. Ale do samego Cheb przybyli i przybili bez przeszkód.

We dwójkę musieli przedźwigać rannego z nabrzeża do biura szeryfa. Samego szeryfa co prawda nie było ale był specjalista od posterunkowej papierologii czyli patykowaty Eryk. I co było o wiele bardziej szczęśliwym zbiegiem okoliczności także Kate. Ciemnowłosa weterynarz z wprawą zajęła się poszkodowanym a Eryk streścił zmokniętej dwójce co się działo “na mieście” podczas ich nieobecności przy okazji częstując gorącym naparem podobnym w smaku do herbaty.

Działo się. Przybyli Runnerzy, wybyli Runnerzy ale nie wszyscy. Zostawili swoich rannych u Kate. Tych ciężko rannych. Kate obawiała się aby nie powtórzył się ten makabryczny scenariusz z zeszłej zimy gdy ktoś rozsiekał punkt opatrunkowy gangerów razem z nimi i ich lekarzem więc przyszła prosić szeryfa o pomoc. Ona została tutaj gdy ten wielgachny schroniarz Baba, szef Pazurów, pan Rewers i jakiś kolega Baby pojechali do lokalu Rudego Jacka aby spróbować znaleźć kogoś do pomocy. Potem jeszcze znów goście z wielkich miast, i tego nad Wielkimi Jeziorami, i tego nad Atlantykiem, wzięli się na łby, tak na poważnie, ale na szczęście nie tutaj tylko gdzieś na Wyspie. Z opowiadania Eryka zgrywało się to z odgłosami jakie o poranku słyszała przytomna dwójka w przegniłym domku zagubionym gdzieś na rzecznych bagnach na południowy wschód od osady.

Potem już nieco ogrzanej dwójce znów się pofarciło. Usłyszeli silnik przed nie do końca odnowionym po zimowych walkach budynkiem a potem kroki. Do środka wróciła wspomniana przez patykowatego posterunkowego trójka a wraz z nimi jakaś ciemnowłosa kobieta z odznaką stróża prawa wpiętą w kurtkę. Jak się okazało nazywała się Lee i to ją właśnie owa mieszana trójka namówiła do pomocy przy ochronie placówki medycznej Kate.

Chyba wszyscy ucieszyli się z tego niespodziewanego spotkania. A niejako przy okazji poraniony myśliwy został załadowany na terenówkę Pazurów i razem z Kate zabrany do kliniki pani weterynarz gdzie w obecnych warunkach mógł mieć najpewniejszą opiekę a Nico mogła wreszcie odpocząć w miarę cywilizowanych warunkach.


---



Szeryf dał jej odpocząć cały dzień i noc pozwalając spać w jednym z biur w posterunku. Połączenie własnego śpiwora i jednej z biurowych sof okazało się całkiem wygodnym sposobem na odpoczynek. Na kolejny dzień Kanadyjka musiała już jednak wrócić w tryby codziennej służby. Zwłaszcza, że brakowało tych ludzi. Brian nadal był w ciężkim stanie. Kolejnego dnia z tego powodu, korzystając z uprzejmości Rewersa, przewieziono go do domku Kate. Eryk urzędował praktycznie od świtu do nocy na komisariacie będąc zwykle stróżem prawa pierwszego kontaktu i głównym pośrednikiem wymiany informacji pomiędzy innymi stróżami prawa. Pozostała trójka mundurowych, Dalton, Nico i Elliott, która trzymała się na nogach, dyżurowała na zmianę na centralnym moście, delegowała kogoś do Kate lub swoich tubylców ukrytych w starym supermarkecie czy była odsyłana do doraźnych zadań. Grafik służby zapowiadał się więc napięty do granic wytrzymałości i dopóki się sytuacja jakoś nie wyklaruje, rozluźni czy nie zwerbują kogoś jeszcze to nie wyglądało aby miała się poprawić.


---



Pierwszy dzień po powrocie z bagien był chłodny, nieprzyjemny i dżdżysty. Chociaż nie lało tak jak wówczas gdy nocowali we trójkę na bagnach to nadal pogoda była bardzo nieprzyjemna. Kanadyjka miała swój samotny dyżur na moście. Znaczy jako przedstawiciel miejscowych władz był on samotny. W rzeczywistości zaś dzieliła jakiś porzucony budynek po wschodniej stronie mostu z trzema żołnierzami NYA. Relacje były dość neutralne. Młodzi zazwyczaj wojacy byli uzbrojeni w karabinki M1 i stalowe hełmy oraz w miarę jednolite mundury. Przez co wyglądali jak kopie jakichś swoich poprzedników z połowy XX poprzedniego wieku. Wszystkich ich łączyła wstręt wobec tej padającej chlapy i tendencja trzymania się w pobliżu palącego się koksownika.

Żołnierze dyżurowali w systemie trójkowym. Dwóch grzało się we względnie ciepłym wnętrzu budynku, w pobliżu koksownika a trzeci pechowiec pełnił niewdzięczną fuchę czujki i ewentualnego strzelca M 60 który był zamontowany na piętrze z lufą wycelowaną na most i okolicę. Tam musiało być ciemno, wilgotno i zimno więc nikt z nich nie przepadał za tą funkcją ale z iście nowojorskim uporem, karnie pełnili swoją służbę.

Wszystkich ich łączyło też uczucie nieokreślonej nudy przemieszane z nieokreślonym zagrożeniem w postaci skradających się gangerów. Nuda była bo godzinami sępili tutaj pilnując właściwie “nigdzie i niczego” jak to powiedział z pewną irytacją jeden z nich. No i rzeczywiście wokół ich zagubionego w ten szarej mżawce posterunku nic się nie działo. Ewakuacja mieszkańców sprawiła, że cała okolica mostu świeciła pustkami. Otaczające most ulice i budynki, zwykle zaludnione i oświetlone przez tubylców teraz jawiły się niczym kolejny fragment groźnych i bezimiennych ruin. Nic się tu nie działo. Nie mieli do kogo zagadać, nie było nawet kogo rewidować, oglądać czy przepuszczać przez most bo właśnie nikogo tu nie było. Ale mogli. Ci cholerni gangerzy z Det. Młodzi żołnierze wyraźnie się obawiali, że ci cholerni gangerzy podkradną się z mroków tej opuszczonej osady z nożami w zębach i poderżną im gardła. Czy coś w tym stylu. Dlatego reagowali ostrożnie i czujnie lub jak złośliwie na to spojrzeć nerwowo i strachliwie na wszelki podejrzany ruch czy szmer w okolicy. No ale rozkaz to rozkaz i skoro mieli pilnować mostu to zgodnie z wojskową logiką pilnowali go.

Dlatego tym bardziej było zaskoczeniem gdy radio wojskowych zapowiedziało a po jakimś czasie w podanym czasie rzeczywiście na ulicy, od wschodniej, “nowojorskiej” części osady pojawiły się świecące kulki świateł nadjeżdząjącego pojazdu. A właściwie całego konwoju. Pierwszy jechał wojskowy Hummer. Zatrzymał się na chwilę przy posterunku aby zapytać o sytuację. Ale szeregowcy mieli do zameldowania tylko tyle, że wszystko jest w porządku i nic się nie dzieje. Pojazd więc ruszył dalej wjeżdżając na most a potem dalej, ku zachodniej części osady.

Zaraz za nim przejechał kolejny Humvee, trzy trzyosiowe wojskowe ciężarówki i na koniec znów Hummer. Wszyscy chyba pod bronią sądząc po wystających z dachów sylwetkach dzierżących uchwyty zamontowanej broni ciężkiej. Wszyscy czujni i gotowi do odparcia jakiegoś napadu. Z bliska na pakach ciężarówek Nico dojrzała innych żołnierzy. Ci wyglądali czujnie spod plandek podobnie czujni i ostrożnie. Wyglądali o ileś kategorii bardziej poważnie i profesjonalnie od tych z jakimi obsadzała mostowy posterunek. Byli zbliżeni wyposażeniem do przedwojennych standardów. Charakterystyczne lufy M 4 lub M 16, pancerze, kamizelki taktyczne, nowoczesne hełmy, liczne magazynki zapasowe, broń boczna, noże, latarki… full wypas.

Cały konwój ruszył zaraz za pierwszym pojazdem. Widzieli ich tylne światła do pierwszego zakrętu w głębi zachodniej części osady a potem jeszcze przez chwilę słyszeli ich oddalające się i cichnące silniki. Wyraźnie się spieszyli i mieli coś ważnego do załatwienia bo jechali jak na wojnę. Po co to Nico nie miała pojęcia. Ale pełniący z nią służbę na posterunku szeregowcy widocznie też bo się zastanawiali o co mogli chodzić. Kanadyjka tylko wyłowiła, że nazywali tych w konwoju “Rainbowy” którzy mieli stacjonować na Wyspie. Próbowali dociec co ich w dupę ugryzło ale nic sensownego im do głowy nie przyszło.

Sprawa nie wyjaśniła się też później, gdy kilka godzin później, już pod wieczór, zauważyli ten sam, powracający konwój. Tym razem jechał nieco wolniej i też przejechał przez most. Tym razem bez zatrzymywania się i pojechał dalej na wschód, pewnie wracając do swojej głównej bazy na chebańskim cyplu wrzynającym się w ponure wody jeziora. Jedynie to, że szeregowcy tak samo jak poprzednio, nie doczekali się żadnych wyjaśnień się nie zmieniło. Więc znów dyskutowali zawzięcie o co może chodzić. Ale pod wieczór po nich przyjechała kolejna zmiana a po Nico przyszedł zastąpić ją Elliott. I ci nowi chociaż też byli świadomi owego tajemniczego konwoju to wiedzieli tyle samo do dotychczasowa obsada mostu.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline