Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 17-12-2018, 01:35   #661
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=4R1xXe6xpV0[/MEDIA]
Nagrzane wnętrze śpiwora miało magnetyczne właściwości, przyciągające ciało do ziemi w pozycji horyzontalnej. Było ciepło, miękko… tym bardziej nie chciało się wstawać, wiedząc co czeka poza budynkiem. Chłód, deszcz, wiosenna niepogoda i tłum obcych ludzi. Tropicielka zapomniała kiedy ostatni raz dane jej było otworzyć oczy i usłyszeć mowę zanim jeszcze otrząsnęła się z resztek otępienia. Zwykle witała ją cisza, albo odgłosy wydawane przez watahę. Słowa… takich słów jej brakowało.
- Hej…ile spałam? - mruknęła ospale do szeregowej dzielącej z nią posłanie. Zmrużyła oczy, wodząc spojrzeniem od na wpół rozebranej sylwetki do suszących się ubrań, zapewne mokrych jak samo nieszczęście. Dobrze, że na razie nie musiały ich zakładać, nikt nie wrzeszczał nakazując pośpiech. Nie musiały też nigdzie iść. Dało się leżeć z Sonym i Vito, w czwórkę tworząc rodzinne gniazdo.
- Pchły… mówiłam że mają pchły - wychrypiała, odkasłując w zwiniętą pięść. Wojskowi nie przyzwyczaili się widać do podgryzania przez sen. Seaver przywykła, jej stado często powiększało się o małe, skaczące pasożyty, nic niezwykłego. Szło przywyknąć, z czasem machnąć ręką i brać za następny dopust boży, na równi z mrozem albo załamaniem pogody.
- Wykąpałabym ich, gdyby nie pogoda - wyjaśniła, czochrając futro wpierw na wilczej, potem na psiej głowie, a mięśnie jej twarzy drgnęły. Z początku nieśmiało spieczone wargi ułożyły się w nikły uśmiech.
- Dzięki Stan, za plecy. Jest lepiej… dobrze. Jest dobrze, nie boli - powiedziała speszona, uciekając spojrzeniem na kajet - Zróbmy ten list, wtedy kapitan… obiecał że wyśle go do Cheb. Chcę… - westchnęła, wracając do głaskania Sony’ego po łbie -... mieć to z głowy.

- No trochę pospałyśmy. Ale jeszcze bym mogła, w ogóle nie chcę mi się wychodzić.
- tutaj szeregowa była zgodna z punktem widzenia Luci. Ułożyła się wygodniej nakrywając się z powrotem śpiworem i kładąc na brzuchu. Przed sobą położyła notes a w rękę wzięła ołówek.
- Pchlarze jedne. - spojrzała z wyrzutem na oba rozwalone w legowisku czworonogi które chyba nic sobie nie robiły z tych wyrzutów. W zamian przyjaźnie dały się wyczochrać liderowi stada i wesoło popatrzyły na drugiego dwónoga który właśnie się zatukał w śpiwory. Szeregowa jednak chyba nie miała ochoty na integracje z czworonożnymi nosicielami skaczących i gryzących pasożytów.
- To co chcesz napisać w tym liście? Do kogo ma być? - Stan skoncentrowała się na tym pisemnym zadaniu jakie je czekało.

Tropicielka wychyliła się, chwytając płaszcz i przywlekła go pod nos. Potem jej ręka zaplątała się w spodnie, wyciągając nóż. Milcząc przecięła jeden ze szwów od podszewki i wsadziła tam rękę, grzebiąc przez moment.
- Do niego - powiedziała przyciszonym głosem, odpakowując czarną folię z lekko pogniecionej koperty, którą wręczyła szeregowej. Na wierzchu widniały dwa słowa, wedle nadawcy będące imieniem i nazwiskiem - Napisz mu, że… czeka tu list. Od jego ciotki, siostry Anny. Anny O’Connor… i że jej już nie ma, a to jej ostatnie słowa - puknęła kopertę - Na tych kartkach. Do niego… i…. i niech po to przyjedzie, nie ma daleko. Nie tak jak ja z Aspen tutaj - mruknęła na koniec dość zrzędliwym tonem.

- Dobra. - Stan pokiwała głową oglądając list i chwilę zastanawiając się. Wreszcie zaczęła coś pisać na kartce w swoim notesie. Napisała coś na górze kartki, dość krótko i to poszło jej dość szybko i gładko. Ale nad właściwą częścią notatki główkowała trochę dłużej stukając do tego ołówkiem w swoją brodę, kartkę czy po prostu machając nim. Pewnie nieświadoma, że ganiający w powietrzu ołówek przyciąga zaciekawione spojrzenie Sony’ego. Na koniec szeregowa po nakreśleniu kilku linijek tekstu przeczytała na głos to co napisała.
- To co? Może być? Jak chcesz to mogę coś dopisać, zmienić albo napisać drugi. - zapytała zerkając na drugiego dwunoga w tym śpiworowym legowisku i drapiąc się wolną ręką gdzieś po nodze którą miała zanurzoną pod nagrzanym śpiworem.

Luca przekrzywiała głowę raz w prawo raz w lewo, słuchając tego co zostało napisane. Marszczyła czoło, aż kiedy Stanley skończyła, pokiwała karkiem.
- Może być, nawet bardzo… dziękuję - odpowiedziała szczerze, odpychając wielki łeb Sony’ego, węszący jej tuż przy uchu. Zaczęła się też podnosić - Pójdę do twojego szefa, pokazać i… porozmawiać. Jak on to chce wysłać? Jeśli kogoś posłać, przecież mogę jechać z tym kimś, Sony, Kay, Gambel i Vito tu zostaną… eh. Ciekawe czy będzie tam ten głupi kutas.

- “Księciunio”?
- szeregowa upewniła się ale właściwie nie musiała. Skrzywiła się jakby połknęła kawałek kwaśnej cytryny i machnęła ręką.
- No czekaj, zaadresuje ci to. - Stan podniosła się znów sięgając do plecaka i zaczęła w nim grzebać. - Na wyjazdy dają nam trochę kopert. - mówiła mimochodem i w końcu wyjęła prostokątne kawałki papierów. Wsadziła do środka zapisaną kartkę, pośliniła skraj koperty, zamknęła i zapisała adres.

- Nie wiem czy będzie. Ale mamy sprawę do starego. Ehh, trzeba się będzie ubrać. - dziewczyna spojrzała na rozwieszone przy ognisku ubrania które nadal były może już nie mokre ale wilgotne. W końcu machnęła ręką i znów zaczęła grzebać w swoim plecaku. Tym razem zaczęła wyciągać ubrania. Te pewnie były suche.
- Co za pchlarze no… - mruknęła przy okazji drapiąc się intensywnie po udzie. Popatrzyła z pretensją na czarne czworonogi a Sony zinterpretował to spojrzenie po swojemu. I polizał ją po twarzy.
- Ej! - zawołała zaskoczona szeregowa odsuwając twarz i wycierając ją ręką. - Tak, jeszcze mnie obśliń. Jakby pcheł było mało. - fuknęła na niego Stan na co Sony z zainteresowaniem podniósł uszy licząc pewnie na jakąś większą integrację z podnoszącym się człowiekiem. Pewnie niezbyt go interesowało, że dwunóg wstawał aby założyć suche spodnie.
- Pójdziesz ze mną do chłopaków? - zapytała Stan zerkając na zamknięte drzwi gdzie leżeli poranieni szeregowiec i kapral.

- Lubi cię - Seaver wyjaśniła zachowanie wielkiego psiska, drapiąc je za uszami czułym gestem. - Gdyby nie lubił, użyłby zębów - dopowiedziała, wciągając na grzbiet pierwsze warstwy ubrań. Podpatrywała też na Stanley i jej mundur. Nigdy nie nosiła żadnego, ale wyglądał na poręczny z tą masą kieszeni.
- Travis Wygadany i Mały? I brodacz… tak, pójdziemy. - zarzuciła płaszcz na ramiona i warknęła krótko, a leżący do tej pory w ciszy wilk podniósł się bezszelestnie, parkując obok nóg tropicielki - I to nie ich wina że mają pchły… tak już czasem jest - wzruszyła ramionami.

- No to farciara ze mnie. - mruknęła cierpko szeregowa zapinając spodnie i zezując na czworonogi. Sony zaś machał radośnie ogonem na znak przyjaźni i do swojej właścicielki i do jej nowej koleżanki. Obserwował z zainteresowaniem jak ta druga znowu siadła na śpiworach. Tym razem aby ubrać skarpety i buty. - No wiem z tymi pchłami. Ale trochę upierdliwe. - westchnęła specjalistka od łączności drapiąc się energicznie po podkoszulku i zerkając na zaciekawionego jej głosem i postępowaniem człowieka.

- Luca ale weź się jakoś ubierz. Nie możesz tak stąd wyjść. - Stan chyba zorientowała się, że poza zarzuconym na siebie płaszczem jej kumpela nic na sobie więcej nie ma. - Matko jakbyś tak stąd wyszła to by było, że spałyśmy ze sobą. A mówię ci, że taka zbieranina chłopów w jednym miejscu to większe stado pleciug niż przekupki na targu. Zwłaszcza jak jesteś jedną z niewielu co nic nie zwisa między nogami. - dziewczyna zawiązująca buty pokręciła głową na to skaranie boskie z tymi chłopami.

Brwi Seaver powędrowały do góry, dla odmiany jej spojrzenie skierowało się ku dołowi. Mrucząc coś pod nosem zaczęła zapinać guziki i rozglądać za spodniami.
- Przecież spałyśmy razem - pokazała brodą na psio-ludzkie gniazdo, wzruszając lewym ramieniem - Co ich to obchodzi? Jak któryś zacznie mówić coś co nie powinien to z nim pogadam. Po mojemu - ruchem bez podtekstu schyliła się po nóż, wsadzając za pasek kapoty - Chcą żeby było im ciepło niech zrobią gniazdo, kto im broni? W kupie zawsze cieplej.

- No tak ale… - Stan podrapała się nieco nerwowo po głowie. Uklękła wyciągając z plecaka coś co się okazało zapasową koszulą munduru. Wstała i zaczęła ją zapinać zerkając na sylwetkę drugiej kobiety. - No ale spała tak wiesz… - zaczęła z zakłopotaniem cały czas zapinając guziki koszuli. - No jak zobaczą, że spałyśmy razem bez ubrania no to pójdzie fama, że… no, że spałyśmy ze sobą… tylko no tak dosłownie… no wiesz, że się przespałyśmy ze sobą… no ja bym wolała tego uniknąć… - łącznościowiec mówiła z coraz większym zakłopotaniem i chyba zaczęła się czerwienić. Wyglądało, jakby miała kłopot ze sprecyzowaniem o co jej chodzi.

Po jej słowach Luca robiła już minę tak podejrzliwą jak tylko się dało. Łypała spod przymrużonych powiek i ściągniętych brwi, przekrzywiając kark jakby jej to pomagało łapać perspektywę.
- To… mam nie mówić że spałyśmy tak? Razem. - doprecyzowała i zaraz prychnęła - A co w tym złego? Tak cieplej… ale dobrze, nie powiem nikomu jeżeli masz mieć przez to problemy… durne wojsko - ostatnie doburczała naciągając jednak spodnie. - To już wiem dlaczego te baraki i nie lubicie lasów. Jak grzanie się razem to taki problem, nie przetrwalibyście tam dłużej… albo zimą w górach.

- O dzięki! Jesteś kochana! - Stan najwyraźniej ulżyło gdy kumpela zgodziła się nie rozpowiadać o tym spaniu - niespaniu razem. Akurat zapięła koszulę więc podeszła do Luci, uściskała ją i pocałowała w policzek. - A ubierzesz się jeszcze? Jak chcesz to potem zrobię ci jeszcze raz masaż. - spojrzała na nią nieco filuternie nadal ją obejmując.

- Przecież jestem ubrana - Seaver odpowiedziała niepewnym tonem, zezując w dół. Od drugiej kobiety biło przyjemne ciepło, wyczuwalne wyraźnie dzięki gołym nogom.
- No spodnie jeszcze włożę - westchnęła, kładąc szeregowej głowę na ramieniu, co wyszło nawet naturalnie i bez niechęci. - Marchewka i kijek? - parsknęła słysząc obietnicę - Nie musisz mi dawać marchewek. Jesteś w porządku, ubiorę się dla ciebie. Żeby tamci nie gadali.

- Dzięki Luca, jesteś kochana! - Stan wyraźnie się ucieszyła. Objęła i przytuliła Lucę do siebie mocno i znów ją pocałowała chociaż tym razem gdzieś w szyję. Postały tak chwilę komplementując swoje ciepło i przyjazne uczucia. - Też jesteś w porządku. Lubię cię. - żołnierka widocznie również dała się ponieść podobnym emocjom jak Luca.

Ale w końcu skoro miały coś załatwić to musiały się ruszyć. Stan zaczęła wpychać koszulę w spodnie a Luca ubrać spodnie tak jak jej obiecała. Szeregowa zaproponowała by najpierw odwiedzić chłopaków. W końcu leżeli tuż za drzwiami. Widok był równie przygnębiający co ostatnio. Obaj leżeli złożeni na łożu boleści. Travis oddychał ciężko ale był przytomny. Jego kumpel tylko ciężko charczał przez sen zmożony mieszaniną gorączki i leków przeciwbólowych.

Szeregowiec uśmiechnął się blado widząc swoich gości. Stan zagaiła rozmowę mówiąc cichym, łagodnym głosem najpierw klękając a potem siadając obok śpiwora kaprala. Poszły na początek dość standardowe teksty jak się czuje i fajnie, że przyszły. Ranny mężczyzna wydawał się czerpać otuchę i przyjemność z tak błahej rozmowy i obecności kogoś przyjaznego.

Dwójka żołnierzy znała się, dogadywała i przede wszystkim spędziła razem więcej niż jeden dzień. Mieli wspólne tematy, przygody do wspominania. Znali swoje zainteresowania i wiedzieli co robić. Tropicielka kucała obok nich, dla uspokojenia obejmując ramieniem czarnego wilka. Ten jednak doskonale wyczuwał jej niepokój, więc postawił czujnie uszy i łowił otaczające ich dźwięki, siedząc jak figura z węgla.

Od Travisa Wygadanego gorzej miał się ten drugi, Elbert - on nawet nie był przytomny, ale żył. Świadczyło o tym charczenie z posłania obok… a pomyśleć, że w głuszy byłoby tak spokojnie i cicho.
- Coś… ci ugotuję - Luca przełamała się i powiedziała parę słów, patrząc na blondyna obok - Jeśli chcesz.

- Tak? - Travis przechylił głowę aby spojrzeć na siedzącą obok tropicielkę obramowaną dwoma, czarnymi brytanami. - Nie trzeba. - pokręcił głową i trochę wykrzywił wargi jakby chciał się uśmiechnąć.

- Oj, co nie trzeba, Luca ma dobry pomysł. Coś wam przyniesiemy. - szeregowa poparła pomysł swojej nowej kumpeli patrząc wesoło to na nią to na leżącego w posłaniu kolegę. Te uśmiechnął się i pokiwał głową na znak zgody.

Tropicielka zasępiła się, bębniąc palcami o sierść na karku Vito. Normalnie nie widziałaby żadnego problemu, niestety nic tutaj nie działo się normalnie.
- Wyjdziemy na spacer - popatrzyła na Stan, sprawdzając jej reakcję - Zobaczymy czy uda się coś upolować. Jest wiosna, dużo drzew i zieleni. W okolicy powinny być dzikie indyki, a jak nie to wieronki. Łatwo je znaleźć, cały czas śpiewają. Dla was powinno starczyć… albo wiewiórki… - zasępiła się.

- Coś wymyślimy. - Stan klepnęła kumpelę po ramieniu starając się ją podnieść na duchu. Travis pokiwał głową zmęczonym ruchem.

- Jak nie to się nie przejmujcie. - powiedział cicho też chyba nie chcąc aby robiły sobie kłopot z tym gotowaniem i resztą.

- Damy radę - burknęła do swoich butów, wzdychając przeciągle. Posiedziała chwilę w milczeniu, bujając się na piętach a potem otrząsnęła się jak mokry pies i podjęła mniej ponuro - Ciągle mam zapasy… swoje. Poradzę sobie, coś… potem upoluję, jak już będę wolna. Teraz trzeba o was zadbać. - popatrzyła na szeregowego i chociaż się nie uśmiechała, wzrok miała łagodny - Wzięliście mnie do stada, a stado się wspiera i pilnuje. - zacmokała na Sonyego, pstrykając palcami nad leżącym mężczyzną. Psisko podniosło się z ziemi, przeczłapało do jego posłania i ułożyło się obok, kładąc mu wielki łeb na brzuchu.
- Będzie cieplej… bo zimno. - dodała, wzruszając ramionami.

Szeregowiec uśmiechnął się i do Luci i do poranionego psa. Uniósł rękę i poczochrał go po łbie na co ten zareagował radosnym merdaniem ogona. - Jak się nazywa? - Travis zapytał zerkając pytająco na opiekunkę i przewodniczkę czworonożnego stada. - I daj spokój. Robiliśmy tylko swoje. - machnął ręką na znak, że nie widzi tutaj nic wyjątkowego.

- Sonny - tropicielka też dorzuciła się do tego głaskania, zajmując się psim bokiem. Drugą ręką głaskała Vito aby nie czuł się gorszy. Burknęła coś pod nosem, mieląc niemo językiem, aż wreszcie prychnęła.
- Nie. Swoje zrobilibyście zabijając mnie i okradając trupa. Tak robią ludzie. Nie pomagają, na pewno nie za darmo. I kłamią… ciągle kłamią. Dlatego ich unikam, wolę Pustkowia - opuściła głowę, uparcie gapiąc się w bandaże na psie - Dostaniesz rosół. Boli cię gardło, łatwiej przełkniesz coś płynnego… i temu z brodą też zaniesiemy - ostatnie powiedziała do Stan.

- Nie jesteśmy ludźmi. Jesteśmy żołnierzami. - Travis cicho się zaśmiał. Stanley podobnie jakby to był jakiś ich wojskowy żarcik czy coś podobnego. - Rosół będzie świetny. - wychrypiał łagodnie coraz bardziej machinalnie drapiąc Sonny’ego. - Miałem kiedyś kumpla co się nazywał Sonny. - mruknął żołnierz z zamkniętymi już oczami. Wydawało się, że zaczyna zasypiać. Kobiety posiedziały przy nim póki nie usnął, potem wycofały się cichcem poza lazaret, zostawiając na straży obandażowanego psa, który jak gdyby nigdy nic zamknął oczy i zaczął chrapać, co pewien czas otwierając oko żeby sprawdzić czy wszystko w porządku.
Po załatwieniu spraw z oddziałem Stanley, nadszedł czas na tę część zadania, która Seaver spędzała sen z powiek. Szef żołnierzy obiecał, że wyśle wiadomość o liście, tylko czy adresat się pojawi? A może zignoruje temat, woląc nie włóczyć się po deszczy i słocie, z perspektywą ataku gangerów za plecami. Podobno w okolicy mieli wojnę… nikomu normalnemu nie chciałoby się leźć w takich warunkach po parę słów skreślonych przez osobę której nie widziało się całe lata… ale Luca też obiecała, a cel znajdował się tak blisko, praktycznie na wyciagnięcie ręki.

- Jak to się skończy… wrócicie do Nowego Jorku, tak? - spytała szeregowej, spoglądając na nią ostrożnie. Do drzwi kapitana zostało parę kroków, tropicielka liczyła po cichu, że tym razem też obejdzie się bez większych problemów. NA razie nie widziała też Księciunia… i dobrze. Dla niej mógł siedzieć zakopany w dole obok mrowiska.

- No tak. - łącznościowiec pokiwała głową twierdząco. - Ale to potem, na sam koniec. Jak skończy się misja tutaj albo nas odeślą do domu. Ale coś się nie zanosi aby lada dzień miało się skończyć więc pewnie trochę tu pobędziemy. Znaczy tutaj albo tam nad jeziorem. - brzmiało trochę jakby szeregowa coś wcale nie pałała zbyt wielką ochotą na bycie w tej wojskowej misji a przynajmniej tutaj, nad tymi jeziorami.

- Acha… - tropicielka mruknęła, uciekając spojrzeniem na drzwi od pokoju oficerów. Każdy w końcu wracał do domu, Stanley nie stanowiła tu wyjątku. Miała dom, pewnie za nim tęskniła… to musiało być przyjemne - mieć gdzie wracać.
- Zanim pojedziesz… napisz mi kartkę - poprosiła nagle, odwracając twarz do drugiej kobiety - Taką… gdzie cię szukać, albo… coś wysłać. List… mogłabym ci kiedyś wysłać list.

- Adres? Chodzi ci o adres? - Stan zatrzymała się bo i drzwi już były blisko. I chyba chciała sprawdzić czy dobrze rozumie się z Lucą. Popatrzyła na nią trochę niepewnie i zmrużyła oczy gdy to rozważała. - No pewnie. Napiszę ci gdzie mnie znaleźć jakbyś miała ochotę. - uśmiechnęła się ciepło i przyjaźnie. Potem klepnęła ją w ramię w równie przyjacielskim geście i weszła do pokoju gdzie wcześniej rozmawiały z oficerem dowodzącym. Tym razem też tam był. I też siedział za tym swoim biurkiem. Szeregowa przejęła przedstawienie z czym przychodzą. Dowódca wysłuchał o co chodzi i skinął głową.

- Dobrze, zostawcie ten list. Wyślę go jak tylko coś będzie jechać w tamtą stronę. - odparł wskazując gestem na biurko na jakim chyba oczekiwał, że zostawią ten list.

Tropicielka słuchała też, trzymając dłoń na łbie wilka i udając że wcale nie jest spięta. W pewnej chwili drobny ruch na skórze przykuł jej uwagę. Podniosła rękę i strzepnęła nią, a czarna kuleczka wielkości połowy łba od szpilki spadła na biurko.

- Jest jeden samochód, prowadzi go Bishop… a on siedzi w kiblu - mruknęła, przyduszając kuleczkę paluchem aż pstryknęło. Uniosła wzrok na dowodzącego i wyjaśniła - Pchła - odkaszlnęła i mówiła dalej, zabierając ręce i zezwłok robaka spadł na ziemię - Kiedy on będzie gdzieś jechał? Daj mi… jechać z nim. Nie będę sama, tylko z wami. Tu zostanie moja wataha. Nie ucieknę, możecie mnie skuć...dam ten list i wrócę. Z wami. Tutaj. Przecież masz wielu ludzi, wyszkolonych. Poradzą sobie jeżeli… by trzeba było, ale nie mówię że będzie. - odwróciła głowę gdzieś w bok i doburczała - I tak tu siedzę bez celu… i nieba nad głową. Zabraniasz mi polować… daj chociaż jechać. Załatwić sprawę… no mówię że wam nie ucieknę.

- Bishop gdy skończy swoją karę rzeczywiście może jechać. I może pojedzie jeśli nie trafi się nic szybciej. Ty natomiast masz zostać tutaj. Masz zakaz opuszczania lotniska i zbliżania się do śmigłowców. - facet za biurkiem mówił zdecydowanym tonem i może nawet trochę był zirytowany, że znów musi wałkować to samo co kilka godzin temu.

- To może ja bym pojechała z Bishopem? I tak musi z kimś jechać. A ja jestem łącznościowcem. - zaproponowała szeregowa i facet zastanawiał się krótką chwilę.

- Możesz jechać. To wszystko czy jeszcze coś? - zapytał uznając sprawę za zakończoną. Stan popatrzyła pytająco na Lucę sprawdzając czy coś jeszcze ma do załatwienia z szefem placówki.

- No już to mówiłeś… myślałam że może zmienisz zdanie - Seaver westchnęła tak boleśnie, że Vito postawił uszy, czujnie obracając łeb w jej stronę. Wyglądało, że jednak nici z wyjścia do lasu - Czyli jak nie mogę wyjść z lotniska, ani podchodzić do ptaków … to mogę wyjść poza magazyn z tej strony co ich nie ma? - zapytała kontrolnie, jakoś nie napalając się na ten pomysł - Rozprostować nogi, posiedzieć… dla ciebie to pewnie głupia głupota - skrzywiła się patrząc starszemu żołnierzowi w oczy - Bo ciepło, nie pada na głowę… ja od lat mieszkam tam, gdzie nie ma ludzi. Chcę wyjść… na lotnisko, nie podchodzić do metalowych ptaków i… one naprawdę latają? - wypaliła wreszcie - Latacie w nich? Ponad chmurami? - dorzuciła dwa inne pytania, a wzrok się jej zrobił nieobecny - Będę… będę mogła obejrzeć jak odlatujecie?

- Nie jestem tego w tej chwili ocenić. - oficer siedzący za zniszczonym biurkiem pokręcił głową. - I nie lata się nimi nad chmurami. To śmigłowce, śmigłowce tak wysoko nie latają. Chyba, że jest mgła albo w górach. Ale tak. Są w stanie oderwać się od ziemi. - temat “metalowych ptaków” chyba napawał oficera dumą. Co od razu dało się wyczuć gdy pokiwał w zadumie głową nad tymi przedwojennymi cudami techniki lotniczej która o dziwo, wciąż działały tak jak kiedyś a nie były tylko zardzewiałymi skorupami pustych wraków dawnych maszyn jakich pełno się walało po Pustkowiach.

- I do lasu ani poza lotnisko nie możesz wychodzić. Ale po terenie lotniska możesz poruszać się swobodnie. Ale lepiej nie próbuj dywersji, sabotażu czy ucieczki. - oficer powtórzył swoje polecenie więc wydawało się, że Luca nie jest uwięziona w samym magazynie w jakim teraz przebywali.

- To… musi być cudowne - Seaver zawiesiła wzrok na dłoniach żołnierza, chociaż ich nie widziała. Przez jej głos przebijała się potworna tęsknota - Być wolnym jak ptak. Lecieć gdzie się chce, widzieć ziemię daleko pod sobą… i błękit nad głową… - wzdrygnęła się, naciągając kaptur na głowę, a głos jej wrócił do zwyczajowej podejrzliwości - Czyli jak wyjdę to nikt od ciebie do mnie nie strzeli, tak? Dajesz słowo? Póki nie wyjdę za teren lotniska, ani nie zacznę robić tego na co się nie umawialiśmy - powtórzyła pytania, dodając jeszcze jedną kwestię - Co z zapasami? Jedzeniem. Nie mam dużo, zwykle poluję - skrzywiła się kwaśno - Teraz nie mogę, a moja wataha musi jeść.

- Dostaniesz wyżywienie póki będziesz tutaj. - oficer też wrócił na ten ziemski, mokry i zimny padół spod tych błękitnych nieboskłonów o jakich mówiła Luca. - Obiecuję ci, że nie będziemy strzelać póki będziesz stosować się do zasad i wykonywać polecenia. - powiedział zgodnie i stanowczo dając znać do zakończenia rozmowy. Stan zerknęła dyskretnie na różnooką tropicelkę dając jej znać, że chyba jest w porządku i czas się zawijać.

Pokiwała głową na znak że zrozumiała i przyjęła do wiadomości jego słowa oraz obietnicę. Wycofała się rakiem pod drzwi, z wilkiem flankującym bezpieczny odwrót, a gdzieś w głębi duszy poczuła rozbawienie, widząc jak jedna maleńka, czarna kulka przechadza się szefowi żołnierzy po rękawie munduru.
- Nie jest… taki zły - mruknęła cicho do Stanley, kiedy drzwi zamknęły się za ich plecami - Myślisz, że mówił prawdę? Można mu ufać? Jego słowu.

- Raczej tak. Pewnie boi się, że zwiejesz, zaczniesz grzebać coś przy śmigłowcach albo robić podobne numery. To się musi zabezpieczyć na taką okazję. No ale na samo łażenie po lotnisku pozwolił no to nie musisz już siedzieć w magazynie jeśli nie chcesz. Chociaż taka pogoda, że mi się w ogóle nie uśmiecha wyłazić na zewnątrz. - odpowiedziała szeregowa przechodząc przez kolejne gabinety tego improwizowanego biura. Podrapała się pod pachą torchę nerwowo. Ale wydawała się być dobrej myśli co do słów i zachowania dowódcy. Tylko ta pogoda wciąż była jedna wielka zimna plucha co nie nastrajało do wycieczek na zewnątrz.

- Tak… mogę wyjść - Luca zasępiła się walcząc z chęcią natychmiastowej ucieczki z baraku na rzecz dopełnienia własnej obietnicy. Wreszcie pokręciła głową, obejmując się ramionami.
- Ale to potem, najpierw obiad. Dla Travisa i Bishopa i ciebie. Nakarmić Vito, Sony’ego i Kay… a potem. - zamyśliła się, prostując plecy jakby jej nagle ulżyło - Ja nie mogę wychodzić poza lotnisko, ale z płyty widać drzewa. Pokażę czego potrzeba aby zrobić porządny obóz, a ty… mogłabyś to podać - zerknęła na drugą kobietę - Na lotnisko. Zaniosę tutaj i wasz szef nie będzie się czepiał.

- Spokojnie, rozejrzymy się co jest na tym lotnisku to może coś znajdziemy przydatnego. No ale najpierw może zjedzmy coś. Znaczy i tak będzie obiad. - wyjaśniła wesoło szeregowa której humor wydawał się dopisywać.

- A nie dosypią nam niczego trującego? - tropicielka spytała takim tonem, jakby nie wierzyła w inną możliwość, a pytała tylko z przyzwyczajenia - Mam coś jeszcze w jukach, zrobimy rosół dla Wygadanego. Łatwiej będzie mu przełknąć niż stałe żarcie. Potem się rozejrzymy po lotnisku... może do tego czasu przestanie padać - westchnęła w to również nie wierząc.
 
Driada jest offline  
Stary 07-01-2019, 17:50   #662
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 89 (1/2) Ostatnia Tura

Wyspa; lotnisko; hangar; Dzień 10 - przedpołudnie; mżawka; nieprzyjemnie.


Alice Savage



Świat tonął w szarej, niekończącej się mżawce. Padała, przestawała, zaczynała, przechodziła w deszcz albo ulewę, czasem mieszała się z mgłą lub śniegiem. Ale w końcu zdawała się wiecznie wracać nad ten padół ziemskich łez. Woda na policzkach mieszała się z łzami złości, żalu i gniewu. Perliła się albo ściekała po bladych, wychłodzonym policzkach, rozmazywała się z tą na rękawach i zmarzniętych dłoniach jakie próbowały ocierać te oczy i policzki. Ale ta cholerna mżawka w tym cholernym lesie, na tej cholernej Wyspie, zdawała się nigdy nie kończyć. Zawsze w końcu wracała. Tak samo jak wracali ludzie odziani w skórzane kurtki, zwykle wojskowe spodnie, stąpający w wojskowych trepach, roboczych butach albo znoszonych glanach. Tym razem wracali od strony wybrzeża, w głąb wyspy. W kierunku zarośniętego, strawionego dekadami niepogody, szabrowania i porzucenia małego lotniska jakie mieściło się w leśnych trzewiach Wyspy. Tym razem wracali wolniej niż parędziesiąt minut temu. Gdy prawie biegli przez leśne, mokre i zimne ostępy, rozchlapując błoto, kałuże, rozgniatając trawę, tratując paprocie, łamiąc krzaki i omijając stojące albo powalone drzewo. Wtedy uskrzydał ich strach. I nadzieja. Mimo ran i zmęczenia, głodu i wychłodzenia pokonali odległość z lotniska na wybrzeże w mgnieniu oka. Z bijącym sercem i rwącym się oddechem. Wszystkich to porwało. On ich porwał. Guido.

Zdyszany, jąkający się zwiadowca wpadł ledwo żywy na lotnisk. Nie widzieli go cały wczorajszy dzień i ostatnią noc. Gdy razem z Czachą i jej Plakatowym, ruszyli tropem porywaczy lidera ich gangerskiej społeczności. Ze zmęczenia i wrażenia z trudem wyjąkał tylko jedną wiadomość. Pokazują Guido!

Wiadomość rozeszła się po obozie jak pożar po wyschniętym stepie. Kto tylko dał radę, łapał co tylko zdążył i na złamanie karku pędził w kierunku wybrzeża. Nikt chyba nie dbał po co. Co mieliby z tym zrobić. Czy to prawda czy nie. Nikt nie miał planu, runnerowy żywioł jak fala przypływu odbiła się od lotniska i runęła żywym chaosem ku wybrzeżu. Biegli, dreptali, poganiali się, upadali, wstawali i znów biegli. Prawie na oślep, aby tylko do przodu, aby tylko jak najszybciej dotrzeć na miejsce. No i w końcu dotarli.

Brzydki, ponury brzeg jeziora. Nie tak odległy stały brzeg kilka kilometrów utopionej w mżawce wody. Znacznie bliżej droga jaka chyba biegła wybrzeżem dookoła Wyspy. Trochę w miarę pustego pasa zanim zacznie się las. I tyle. Nic ładnego, nic specjalnego, nic ciekawego do zwiedzania czy wartego oglądania jeśli nie było się fanem moczenia kija w jeziorze. A Runnerów raczej to nie kręciło. Kręciło ich co innego. Kilka łódek na jeziorze. Obsadzone przez mundurowych. Jeden z tą cholerną szczekaczką której używał.

- Obywatele! Mamy waszego przywódcę! Dalszy opór jest bez sensu! Po co macie dalej marznąć, głodować i umierać! - namawiał ten ze szczekaczką gdy pewnie zorientował się, że już ma widzów i słuchaczy na wybrzeżu, gdy dojrzał pierwsze sylwetki obserwujące ich między drzewami.

- To nie on. Niemożliwe. On nie dałby się złapać. Nikomu. Podstawili kogoś. To tylko jego kurtka. - zdyszani Runnerzy zaciskali ze złości i z żalu zęby, broń i pięści. Ze złością kierowali lufy w stronę łódek. Nie chcieli uwierzyć. Nie mogli. Facet w mundurze wskazywał na siedzącą na ławce łódki postać. Jako jedyna nie była w mundurze tylko w skórzanej kurtce. Pod nią miał podkoszulkę. Też podobną jak miał Guido ale w sumie w tych warunkach nie było widać detali. No i co najważniejsze, nie było widać jego twarzy bo miał jakiś kaptur czy worek na głowie. Sylwetka ze skutymi z tyłu rękami i siedząca na ławce łódki też była niewyraźna. On czy nie on? Równie dobrze można było rzucać monetą.

- Nie musimy dalej walczyć! Zdobyliśmy Schron! Panujemy na Wyspie i w Cheb! Panujemy na jeziorze! A wy gnieździcie się po lasach bez zapasów i żywności! Bez człowieka który was tu ściągnął! Po co macie głodować, marznąć i umierać?! Wróćcie do domu! Wróćcie do waszego Detroit! Nie musimy walczyć! Pozwolimy wam odejść na honorowych warunkach! Będziecie mogli zachować broń i życie! Po prostu odejdźcie i wróćcie do domu! - facet z megafonem miał świetne wyczucie. Trafił w sedno. Morale zmarzniętych, poszatkowanych ołowiem i szrapnelami, głodnych i pozbawionych lepszych rokowań na przyszłość Runnerów sięgnęło dna. Dostawali ostatnio łomot za łomotem. Szatkowano ich po bagnach, rzekach, jeziorach, schronach i lasach. Obrywali non stop. Znieśli to wszystko, zwyciężali, potem już tylko wytrwali. Ale teraz mieli dość. Teraz gdy mieli wrócić do tego wyśnionego i obiecanego przez Guido Edenu okazało się, że zdobył go przeciwnik. Zostali sami. Mokrzy, zmarznięci, głodni i poranieni. Wegetowali po jakichś marnych dziurach, bez sensownych zapasów i rokowań na kolejne dni. Nie mówiąc o miesiącach. Przeciwnik, regularna, nowojorska armia wydawał się dominować i triumfować na każdym polu. Wydawał się mieć nieograniczone zasoby z których mógł bez końca korzystać aby uzupełnić straty. A gangerom się wszystko kończyło albo skończyło. Amunicja, żywność, medykamenty, alkohol, fajki, nawet sztandarowe zielsko już trzeba było oszczędzać. No i mieli dość. Tęsknili za domem. Za Detroit. Za ich kochanym Det. Za Wyścigami, za gwiazami Ligi, za Mechstone, fabryką Forda, Cylindrem, Kręgielnią, za najlepszą na świecie zabawą jaką znali to wszystko z własnych podwórek i ulic. Tęsknili za domem. A ten facet na łódce im to wszystko obiecywał. Mogli odejść! Nie pójdą do niewoli tylko wrócą do domu! Do Det, do Kręgielni! Przecież to nie był ich dom na tej cholernej Wyspie, to nie był ich sen tylko Guido! To on ich przekonał, namówił, porwał ze sobą! A teraz go nie było a oni zostali tu sami, zalewani przez tą cholerną mżawkę i chowając się za drzewami obserwując sylwetki w łódkach. Zaczęły się szmery i szeptania. Gangerzy zaczęli się wahać i wyraźnie rozważali na serio słowa faceta w nowojorskim mundurze.

- Chuja macie! To nie on! To nie Guido! Jak to on to go pokażcie! - skoro chodziło o pyskówki i negocjacje to jak zawsze, można było liczyć na Bliźniaków. Oni zaczęli. Ale reszta podchwyciła ich pyskówki i w stronę łódek poleciały rozgniewane i rozżalone okrzyki. Nie chcieli wierzyć. Nie chcieli ryzykować. Co innego jakby Guido im kazał. Albo nie żył. Wtedy mieliby czyste sumienie i spadłby z nich ciężar jego spojrzenia, ciężar decyzji, ciężar jego gniewu.

- Proszę bardzo! - facet w łódce chyba nawet ucieszył się z takiego obrotu sprawy. Kazał gestem wstać i dwóch żołnierzy wstało podnosząc tego zakapturzonego w skórzanej kurtce. Na kolejny rozkaz zdjęto mu ten worek a potem jeszcze kurtkę ściągnięto z ramion na tyle na ile pozwalały skute ręce. Przez zgromadzonych za drzewami Runnerów przebiegł szmer niedowierzania. Sylwetka, czarne włosy, tatuaże, twarz… No nie było widać wszystkiego ale na tyle dużo, że podobieństwo było wyraźne. Guido? Albo ktoś bardzo podobny.

- Niemożliwe! Podstawiliście kogoś! To nie on! - Bliźniacy zdawali się desperacko wręcz nie chcieć uwierzyć w możliwość schwytania ich szefa, kumpla i przyjaciela. Podobne głosy poleciały od innych Runnerów. Ale wyraźnie już mniej. W końcu jeśli te gogusie pana prezydenta potrafiły złapać samego Guido to jakie oni mieli z nimi szanse?

- Nie wierzycie? Dobrze! Niech sam do was przemówi! - facet z megafonem wydawał się prawie rozbawiony tymi okrzykami. Podsunął megafon pod nieco chyboczącego się faceta w czarnych włosach. Dwaj żołnierze też chybotali na tej łodzi ale trzymali go mocno. Przez chwilę świat na pograniczu lądu i wody zamarł. Słychać było tylko monotonny chlupot kropel mżawki o wodę i liście, delikatny ich szum na słabym wietrze. A wśród ludzi w różnych zestawach ubraniowych, po dwóch stronach wybrzeża napięcie sięgnęło zenitu. Cisza przedłużała się. Facet w mundurze chyba się niecierpliwił, może coś nawet powiedział czy ponaglił tego skutego. Ten w końcu odezwał się. Megafon wzmocnił i przekazał każdą, barwę i nutkę jego głosu.

- Sand Runners! - przez wybrzeże przeszedł ostry, zdecydowany, rozkazujący głos. Banda skulonych za drzewami postaci obleczonych w skórzane kurtki drgnęła jakby autentycznie smagnął ich pejczem. To był Guido! To mógł być tylko on! Tak ich wołał gdy prowadził ich do ataku! Do kolejnego rajdu, napadu, do walki, do obrony, do kontrataku! To mógł być tylko on! On tak potrafił wlać ogień w żyły gdy krzyczał “Sand Runners! Za mną!”. Pstrokata, przemoczona i ubłocona banda sprężyła się jakby właśnie miał im dać rozkaz do ataku. Byli gotowi! Nawet teraz, gdy on był skuty tam, wśród przeciwnika, a oni byli tu, i przed chwilą zastanawiali się czy skorzystać z oferty łaski przeciwnika. Sprężyli się jak ich gwiazdy Ligi na miejscu startowym gdy gazowali silniki na pełne obroty, gdy gumy buksowały na asfalcie i mechaniczne monstra szarpały się na uwięzi czekając na ten jeden moment gdy odpowiedni pedał, odpowiednia dźwignia zwolni ich ze smyczy i będą robić to do czego zostały stworzone! Teraz było tak samo z detroidzkimi gangerami. Byli gotowi! Czekali tylko na sygnał!

Ci drudzy, w łódkach, też musieli zobaczyć albo wyczuć tą gorączkę jaką te dwa słowa wykrzyczane przez lidera, nawet pojmanego i skutego, wywołały u jego pobratymców. Do tej pory też mieli broń w rękach ale teraz wymownie wycelowali ją w ścianę lasu. W widoczne między krzakami i pniami sylwetki. Poruszyli się niespokojnie podobnie jak ci po drugiej stronie wybrzeża. Obawiali się tego wyczuwalnego sygnału do ataku tak samo jak ci na lądzie niecierpliwie czekali na niego. Ale sygnał nie nadchodził. Głowy, i te na lądzie i te na wodzie, obracały się coraz częściej ku skutemu facetowi. Wszyscy czekali co powie. Napięcie rosło. Przedłużająca się cisza szarpała nerwy każdemu obecnemu na tej scenie. Wydawało się, że jedno, przypadkowe kichnięcie może spowodować przypadkową lawinę ognia w obie strony. I wreszcie się doczekali. I stał się chaos.

- Sand Runners! Wytrwajcie! Ja wrócę! - tyle zdążył wykrzyczeć Guido zanim facet z megafonem zdążył go zabrać a dwaj trzymający mafioza żołnierze zdążyli go z powrotem powalić na dno łodzi. Ale mleko się już rozlało i stał się chaos. Nowojorczycy byli wyraźnie zaskoczeni i przekazem schwytanego szefa do swojej bandy i reakcją na nią tej bandy. Runnerzy też byli zaskoczeni i zareagowali różnie. Część była zaskoczona i nie była pewna co robić dalej. Ale ci nie rzucali się tak w oczy jak ta bardziej krewka część runnerowej społeczności. Może po protu nie wytrzymali tego napięcia. I rzucili się naprzód jakby mieli zamiar wpław dopłynąć do tych łódek. Ktoś wypalił z broni, zaraz ktoś potem następny i kolejny. Ledwo moment później z łódek ktoś odpowiedział ogniem. Stał się chaos który momentalnie objął obie strony. Wszyscy chyba zaczęli wrzeszczeć, biec, strzelać, chybotać się w łódkach, kazać wstrzymać albo otworzyć ogień, przeklinać, przewracać się.

Wtedy wydawało się, że jak spod ziemi wyrosły dwie sylwetki. Jedna w czarnych włosach i czarnym pancerzu ozdobionym białymi kośćmi jakby dizajn projektował sam szatan. Druga w wojskowym mundurze i profesjonalnym oporządzeniu z tarczą przeciętą trzema szponami na ramieniu. - Stać! Wracać! Oni mają ckm-y, wystrzelają nas! - szamanka i najemnik pospołu wdarli się w tych rozpędzonych Runnerów. Trzaśnięcie w szczękę, cios w żołądek, kopnięcie w bok… Dzięki zaskoczeniu i pędowi jaki mieli biegnący gangerzy dość łatwo obalili pierwsze sylwetki. Zrobił się kocioł który zdezorientował i spowolnił kolejne. Kolejne ciosy i rozkazujące polecenia. Otrzeźwieli też ci bardziej przytomni, Taylor, Bliźniacy, Krogulec, pomniejsi szefowie. Po krótkim zamieszaniu powstrzymali swoją sforę. Gromada niechętnie i na pewno nie karnie zawróciła do linii lasu.

Podobnie wyglądało to na jeziorze. Chyboczące łódki przestały się aż tak chybotać gdy ich obsady przestały szarpać, gdy szefowie pododdziałów i łódek zaprowadzili wojskowy porządek i reżim prowadzenia ognia. Czyli zakaz. Poza pierwszymi chaotycznymi wystrzałami po obu stronach wstrzymano ogień. Nikt chyba nie oberwał.

- To co robimy? - któryś z Runnerów spojrzał na łysą, masywną sylwetkę z małą bródką i dwoma ramionami w temblakach. Pytanie zawisło w powietrzu i chyba wszystkie runnerowe sylwetki skoncentrowały się na numerze 2 w ich bandzie. Taylor chwilę namyślał sie albo po prostu wodził wzrokiem po zebranych wokół siebie twarzach.

- Nie słyszałeś co Guido powiedział? Kazał wytrwać to wytrwamy. Masz z tym kurwa jakiś problem? - warknął ostro na pytającego tym samym tonem jak zwykle. Jakby nadal byli w Kręgielni albo na ulicach Det. Taylor nie był typem myśliciela i brakowało mu werwy, swady i żywiołu prawdziwego przywódcy. Za to był niezawodny w dopilnowaniu aby wola dowódcy była prawem w tej zgrai. Teraz gdy herszt bandy zdołał przekazać im tą wolę sprawy wróciły na swoje miejsce. I można było mieć pewność, że dopilnuje tego niczym pitbull który wgryzł się w krwisty befsztyk. - Guido wróci. My też wracamy. - mruknął jeszcze i pierwszy ruszył w drogę powrotną na lotnisko. Reszta Runnerów wahała się jeszcze chwilę stojąc na tym rozdrożu ale w końcu wszyscy podążyli za łysym Pitbullem z powrotem na lotnisko.




Cheb; rejon centralny; dom Kate; Dzień 10 - południe; mżawka; ciepło.




Baba



Baba miał piękne plany. Zwerbować kogoś do ochrony improwizowanego szpitala w domowej klinice pani weterynarz, spróbować z Tedem przedostać się z powrotem na Wyspę, odnaleźć swoich przyjaciół no i “Alfę 1” czyli Kelly.

Z tego wszystkiego udało mu się razem z Tedem i panem Rewersem znaleźć w “Łosiu” jedną osobę do pomocy. Tylko jedna pani sędzia, Lee, okazała się spełniać warunki i potrzeby obu stron do pełnienia tej fochy. Pozostali goście nie byli zbyt chętni aby potencjalnie zadzierać z nowojorską armią w obronie jakichś poszatkowanych gangerów, albo zbyt chciwi czy niegodni zaufania. W końcu nawet we trzech czyli szef Pazurów, schroniarz i jego nowy wspólnik nie mieli zbyt wiele do zaoferowania jako zapłatę a potencjalne ryzyko stawienia oporu w obronie domostwa Kate uzbrojonym żołnierzom NYA było spore. Nikt więc się do tego za bardzo nie kwapił. A gdy kwapił to jakoś nie wzbudzał swoim wyglądem czy zachowaniem zbyt dużego zaufania. Ostatecznie więc tylko Lee przeszła przez te dwustronne sito chęci i możliwości.

Razem wrócili więc we czwórkę terenówką pana Rewersa najpierw na komisariat a potem na drugą stronę rzeki do domu Kate. W biurze szeryfa spotkali Nico. Kanadyjka zdołała wrócić z wyprawy na południe. Niestety jej też niezbyt się poszczęściło. Zanim dotarli do celu jeden z miejscowych milicjantów został zaatakowany przez jakąś wodną poczwarę na tyle poważnie, że Nico wraz z drugim ochotnikiem zdecydowali się wrócić do osady. Tego powalonego też zawieźli terenówką do Kate który z wolna zmieniał się w iście międzynarodową placówkę którą zapełniali chorzy i ranni różnych nacji. Dobrą zaś stroną był powrót Nico czyli osoby godnej zaufania która mogła wspomóc ochronę tej placówki weterynaryjno - medycznej.


---



- O. Obudziłeś się. Dobrze. Ale zostań tutaj. Sam widzisz, że jesteś za słaby aby gdzieś wychodzić. I wybacz, że tutaj ale nie mam takiego dużego łóżka byś się zmieścił. - mutant otworzył oczy akurat aby zobaczyć odchodzącą od jego posłania Kate. Chyba jęknął albo się jakoś poruszył bo odwróciła się i widząc, że jest przytomny wróciła do jego posłania. Trzymała coś w dłoniach, chyba jakąś tacę z czymś. Postawiła ją na półce nad nim więc nie widział co tam jest skoro leżał. Chyba na podłodze. Na jakimś legowisku ze śpiworów, płaszczy i czegoś podobnego. Sądząc po małych okienkach pod sufitem, na pewno za niskim aby stojąc mógł czuć się swobodnie, chyba w jakiejś piwnicy. Ale teraz leżał więc było w sam raz. Przez okna wpadało szare światło i słychać było monotonny łomot kropel. Chyba mżawka. Widać nadal był dzień. Albo kolejny. Nie był już pewny. Ale był pewny, że czuje się bardzo słabo. Może i dałby radę usiąść czy nawet wstać ale wyprawa poza dom była w tym stanie nierealna. Nie był pewny czy choćby samodzielnie dałby radę wejść po schodach na parter budynku. Pewnie by dał gdyby się uparł i nie robił tego na czas.

- Wolałabym żebyś tu został. Jesteś bardzo osłabiony i jako lekarz zalecam pozostanie w łóżku. Naprawdę nie wiem jak dałeś radę utrzymać się na nogach do tej pory. Nie do końca jestem pewna jak działa twój metabolizm ale myślę, że jest na tyle zbliżony do naszego aby mieć pewność, że stoisz nad grobem. Jeśli nie będziesz się oszczędzał to do niego sam wskoczysz i nikomu już nie pomożesz. - Kate kucnęła przy legowisku wielgachnego mutanta i wzięła go za rękę. W głosie wyczuwał troskę i współczucie. Ale też powagę. Była poważna gdy tak informowała go o jego stanie. Mutant miał wrażenie, że zależy jej aby zrozumiał w jak poważnym jest stanie i nie robił żadnych głupot w stylu prób dotarcia na Wyspę czy podobnych. Została jeszcze chwilę mówiąc spokojnym, kojącym głosem ale w końcu przeprosiła go bo musiała wrócić do innych pacjentów. Za to pewnie powiedziała jego kumplowi Tedowi, że się obudził po prawie zaraz gdy wyszła to Babę odwiedził właśnie Beta 3.


---



- O rany chłopie ale ty jesteś ciężki. Już myślałem, że cię tutaj nie zawlokę. I jeszcze ten twój przenośny skup złomu. - zaśmiał się całkiem radośnie Ted wskazując na leżące w kącie uzbrojenie King Konga. Leżał tam i ckm, i hebanowe ostrza, i cała reszta jaką zdołał uzbierać czy zachować Baba do tej pory. Bardzo podobnie gdy podobnie witał się z nim gdy mutant budził się w ich kryjówce pod kanałami Cheb. Potem usiadł na tym samym stołku co niedawno siedziała Kate i nieco więcej naświetlił co się stało a co utonęło Bosede w mrokach własnej niepamięci.

Ted trochę wiedział, trochę domyślał się a trochę dopowiedział swojego. Jego zdaniem sprawa była dość prosta. Pierwotnie mieli w planie zasuwać na Wyspę ostatniej nocy więc i szpryca jaką Beta 1 naszprycował mutanta wówczas działała. Ale gdy się skończyła po nocy to przestała i wtedy olbrzymiego mutanta po prostu ścięło. Sam nie mówił Kate o tej szprycy aby koboeta nie zaczęła zadawać kłopotliwych pytań o tak mocne i zaawansowane środki medycznej chemii jaką dysponowała Beta. Więc weterynarz zwaliła to na ogólne osłabienie i zapaść organizmu pod wpływem utraty krwi, wysiłku i przemęczenia. Właściwie miała rację bo bez tej szprycy co mutantowi podano w kryjówce Bety to wyglądałoby to właśnie tak jak teraz. Czyli, że wielki mutant stoi już jedną nogą w grobie.

W efekcie tego Ted przyniósł też rozkazy jakie otrzymał od szefa. Obecnie sytuacja na Wyspie względnie się ustabilizowała. Takich mocnych środków nie mają nieskończenie wiele w swoich zapasach i nie były pomyślane tylko dla King Konga. Więc Beta 1 odłożył akcję powrotu na Wyspę aż ten odzyska pełnię sprawności bojowej. A wedle diagnozy Kate to powinno się stać może za dwa czy trzy tygodnie. W takiej optymistycznej diagnozie bez ewentualnych przykrych konsekwencji jak syfienie się ran i dodatkowych komplikacji. Czyli na razie mieli zostać u Kate. Baba jako pacjent a Ted trochę jako jego łącznik z Betą i resztą świata no i osoba ochraniająca tą placówkę medyczną. Ted też wyjaśnił jak to się stało, że King Kong wylądował tutaj w piwnicy sympatycznej brunetki.

- Pamiętasz jeszcze jak po powrocie od szeryfa wróciliśmy tutaj? I potem jak ruszyliśmy do portu? - zaczął Ted gdy doszedł do tego wyjaśniania sytuacji i konsekwencji. Akurat to jeszcze Baba pamiętał. Wrócili do lecznicy, niby dla zwierząt a potem odpoczęli trochę i szykowali się do nocnej próby pokonania jeziora aby wrócić na Wyspę. Szef Pazurów był na tyle miły, że podwiózł ich swoją terenówką. Ale w końcu odjechał życząc im powodzenia i prosząc aby w miarę możliwości sprawdzili i zaopiekowali się jego córą czyli Alice. A potem wrócił. Baba i Ted akurat byli na etapie szperania po wybrzeżu aby skombinować tą łódź gdy gdzieś w tym momencie film urywał mu się zupełnie. Pamiętał dopiero to co teraz, czyli jak się obudził tutaj, na tym posłaniu, w tej piwnicy.

- No mówię ci, sam to chyba bym cię tu nie zatargał taki kawał. Już chciałem cię zostawić, wracać na piechotę i sprowadzić pomoc. - Beta 3 westchnął wodząc spojrzeniem po masywnej sylwetce pokrytej futrem i z gadzimi łapami zamiast standardowych nóg. Nie dość, że Ted na mięśniaka nie wyglądał to jeszcze taszczenie takiej góry mięśni w pojedynkę na pewno nie należało do łatwych zadań.

- Ale prawie z nieba mi spadło jakichś dwóch typów. Najpierw myślałem, że to jacyś Runnerzy. No wiesz, kręci ich się tutaj trochę i mieli podobne skórzane kurtki. No i już trochę ciemnawo było. Ale potem okazało się, że to jacyś inni. Strasznie wyćwiekowane te kurtki mieli i jak zobaczyli, że cię próbuję wlec to sami mi pomogli. To jakoś we trzech daliśmy radę. Jeszcze potem jakiś wózek znaleźliśmy to było jeszcze łatwiej. Chociaż rozwalił się ale to już na sam koniec, jak byliśmy prawie na miejscu, już lecznicę było widać. Potem jeszcze wołaliśmy to ten Rewers nas usłyszał to ten ostatni kawałek nas podwiózł i pomógł cię załadować i wyładować. I dobrze bo z niego kawał chłopa to przydało się. - Ted opowiadał spokojnie, pogodnie i swobodnie jakby opowiadał jakąś zabawną dykteryjkę. Brzmiało rzeczywiście całkiem lekko, pewnie odwrotnie proporcjonalnie niż w rzeczywistości było. Ale za to teraz przyjemnie było to opowiadać i słuchać, zupełnie jak jakąś wspólnie przeżytą przygodę.


---



Później wyszli na zewnątrz. Ted pomógł poharatanemu licznymi ranami skolekcjonowanymi z różnymi przeciwnikami olbrzymowi. Ten też pomagał sobie podpierając się ścian i tak razem zdołali wyjść z piwnicy, przejść przez schody i potem na parter i na zewnątrz. Na zewnątrz było chłodniej i powietrze było czystsze. No i była pora posiłku. Razem z Tedem zjedli na zewnątrz. W towarzystwie Tweety i Lenina którzy akurat wyszli na fajkę.

- Ale się ci zgnili kapitaliści śpieszą. Znów jadą wyzyskiwać jakieś biedne masy klasy pracującej. - splunął z pogardą towarzysz Lenin gdy w oddali ujrzeli przejeżdżający samochód. Wojskowego Humvee. Co w tej okolicy dość jednoznacznie wskazywało na NYA jako właściciela. Samochód śmignął w poprzek ulicy gdy jechał pewnie główną drogą Cheb sunącą mniej więcej wzdłuż wybrzeża po osi wschód - zachód, przez centrum osady. Skoro byli tutaj to już musieli przejechać przez rzekę i most jaki symbolicznie oddzielał “nowojorską” od “runnerowej” części Cheb. Wszyscy zauważalnie się spięli gdy ta terenówka śmignęła po owej głównej, chebańskiej arterii komunikacyjnej bo w końcu mogła skręcić na południe czyli wjechać prosto na drogę prowadzącą do lecznicy Kate. Czyli zrobić ten scenariusz jakiego wszyscy od jakiejś doby się obawiali odkąd Runnerzy zostawili tutaj swoich rannych.

Ale nie. Terenówka nawet nie zwolniła i nie przejawiała żadnego zainteresowania południową przecznicą. Pojechała dalej. Zaraz za nią kolejny Hummer. I trzy wojskowe, trzyosiowe ciężarówki. A na końcu znów Humvee. We wszystkich kabinach i szoferkach były obsadzone stanowiska z bronią ciężką jakby żołnierze obawiali się zasadzki. I wszystkie, mimo tej chlapy i mżawki zdawały się jechać w pełnym pędzie jakby ich sam diabeł gonił. Mini konwój najpierw było słychać, potem przez moment widać gdy przejeżdżali na wysokości przeciwnicy kilka domów dalej a potem znów było tylko słychać gdy silniki się oddalały. Na słuch brzmiało jakby wyjeżdżały po zachodniej stronie osady co było trochę dziwne bo Nowojorczycy zdawali się preferować wschodnie rejony gdzie na cyplu mieli swój główny obóz.

Przez jakiś czas było w klinice trochę nerwowo. Nieliczni sprawni potencjalni obrońcy, czyli parka Runnerów, Ted i pan Rewers obawiali się jakiegoś podstępu czy manewru. Pośpiech wykazywany przez pojazdy wykazywał czujność i pełną gotowość bojową co sugerowało, że jadą albo wracają na jakąś bojową akcję. Siły też musiałby być spore. Potencjalnym celem byli chyba tylko Runnerzy ale tych w Cheb już chyba nie było. Poza tymi co zostali u Kate. Reszta odeszła z Guido próbując przedrzeć się z powrotem na Wyspę. Sądząc po wczorajszych odgłosach nie poszło im to gładko ani lekko ale w samych Cheb nie powinno być chyba znacznych ilości innych Runnerów. Dlatego wszyscy świadomi i przytomni zastanawiali się gdzie ci Nowojorczycy tak się spieszyli w tak znacznej liczbie. Jeśli na tych ciężarówkach byli żołnierze to mógł tam być i pluton regularnej piechoty wraz z potrzebnym sprzętem wsparcia.

Tweety zaproponowała, że za nimi pojedzie. Ale po chwili zastanowienia i Lenin i Rewers zgodzili się, że skoro jest ich tak mało do ewentualnej obrony to lepiej się nie rozdrabniać. Więc zostali. I nerwowo czekali na ten ewentualny atak żołnierzy. Ale atak nie nastąpił. Sprawę niezbyt też wyjaśnił powrót, chyba tego samego konwoju, kilka godzin później. Wracali w podobnym szyku chociaż już wolniej. I tym razem jechali na wschód czyli na “swoją” stronę rzeki wracając pewnie do obozu. I znów nie przejawili najmniejszego zainteresowania improwizowanym szpitalem polowym jaki urządziła Kate w swojej lecznicy. Nikt w tej lecznicy nie wiedział jak to sobie ma tłumaczyć. Ani a bliższej, ani dalszej okolicy nie było słychać ani śladu walk, ani jednego wystrzału. Tylko ta ściana szarej, mżawki jaka topiła świat w swoim szarym, mglistym uścisku. A potem Babę zmógł sen i miał już spokój z tymi rozważaniami i wyczekiwaniem nie wiadomo na co.




Cheb; rejon centralny; biuro szeryfa; Dzień 10 - południe; mżawka; nieprzyjemnie.




Nico DuClare



Powrót do Cheb był ponury, pochmurny i deszczowy. No może nie padał deszcz a jedynie mżawka ale za to pogoda idealnie wpisywała się w humory trójki z obsady łodzi. Wracali do osady tą samą drogą jaką podążali dzień wcześniej. Tym razem obyło się bez żadnych nagłych czy przykrych incydentów. Chociaż poważny stan poranionego tubylca również znakomicie wpasowywał się w tą ponurą pogodę i nastroje dwójki wioślarzy. Ale do samego Cheb przybyli i przybili bez przeszkód.

We dwójkę musieli przedźwigać rannego z nabrzeża do biura szeryfa. Samego szeryfa co prawda nie było ale był specjalista od posterunkowej papierologii czyli patykowaty Eryk. I co było o wiele bardziej szczęśliwym zbiegiem okoliczności także Kate. Ciemnowłosa weterynarz z wprawą zajęła się poszkodowanym a Eryk streścił zmokniętej dwójce co się działo “na mieście” podczas ich nieobecności przy okazji częstując gorącym naparem podobnym w smaku do herbaty.

Działo się. Przybyli Runnerzy, wybyli Runnerzy ale nie wszyscy. Zostawili swoich rannych u Kate. Tych ciężko rannych. Kate obawiała się aby nie powtórzył się ten makabryczny scenariusz z zeszłej zimy gdy ktoś rozsiekał punkt opatrunkowy gangerów razem z nimi i ich lekarzem więc przyszła prosić szeryfa o pomoc. Ona została tutaj gdy ten wielgachny schroniarz Baba, szef Pazurów, pan Rewers i jakiś kolega Baby pojechali do lokalu Rudego Jacka aby spróbować znaleźć kogoś do pomocy. Potem jeszcze znów goście z wielkich miast, i tego nad Wielkimi Jeziorami, i tego nad Atlantykiem, wzięli się na łby, tak na poważnie, ale na szczęście nie tutaj tylko gdzieś na Wyspie. Z opowiadania Eryka zgrywało się to z odgłosami jakie o poranku słyszała przytomna dwójka w przegniłym domku zagubionym gdzieś na rzecznych bagnach na południowy wschód od osady.

Potem już nieco ogrzanej dwójce znów się pofarciło. Usłyszeli silnik przed nie do końca odnowionym po zimowych walkach budynkiem a potem kroki. Do środka wróciła wspomniana przez patykowatego posterunkowego trójka a wraz z nimi jakaś ciemnowłosa kobieta z odznaką stróża prawa wpiętą w kurtkę. Jak się okazało nazywała się Lee i to ją właśnie owa mieszana trójka namówiła do pomocy przy ochronie placówki medycznej Kate.

Chyba wszyscy ucieszyli się z tego niespodziewanego spotkania. A niejako przy okazji poraniony myśliwy został załadowany na terenówkę Pazurów i razem z Kate zabrany do kliniki pani weterynarz gdzie w obecnych warunkach mógł mieć najpewniejszą opiekę a Nico mogła wreszcie odpocząć w miarę cywilizowanych warunkach.


---



Szeryf dał jej odpocząć cały dzień i noc pozwalając spać w jednym z biur w posterunku. Połączenie własnego śpiwora i jednej z biurowych sof okazało się całkiem wygodnym sposobem na odpoczynek. Na kolejny dzień Kanadyjka musiała już jednak wrócić w tryby codziennej służby. Zwłaszcza, że brakowało tych ludzi. Brian nadal był w ciężkim stanie. Kolejnego dnia z tego powodu, korzystając z uprzejmości Rewersa, przewieziono go do domku Kate. Eryk urzędował praktycznie od świtu do nocy na komisariacie będąc zwykle stróżem prawa pierwszego kontaktu i głównym pośrednikiem wymiany informacji pomiędzy innymi stróżami prawa. Pozostała trójka mundurowych, Dalton, Nico i Elliott, która trzymała się na nogach, dyżurowała na zmianę na centralnym moście, delegowała kogoś do Kate lub swoich tubylców ukrytych w starym supermarkecie czy była odsyłana do doraźnych zadań. Grafik służby zapowiadał się więc napięty do granic wytrzymałości i dopóki się sytuacja jakoś nie wyklaruje, rozluźni czy nie zwerbują kogoś jeszcze to nie wyglądało aby miała się poprawić.


---



Pierwszy dzień po powrocie z bagien był chłodny, nieprzyjemny i dżdżysty. Chociaż nie lało tak jak wówczas gdy nocowali we trójkę na bagnach to nadal pogoda była bardzo nieprzyjemna. Kanadyjka miała swój samotny dyżur na moście. Znaczy jako przedstawiciel miejscowych władz był on samotny. W rzeczywistości zaś dzieliła jakiś porzucony budynek po wschodniej stronie mostu z trzema żołnierzami NYA. Relacje były dość neutralne. Młodzi zazwyczaj wojacy byli uzbrojeni w karabinki M1 i stalowe hełmy oraz w miarę jednolite mundury. Przez co wyglądali jak kopie jakichś swoich poprzedników z połowy XX poprzedniego wieku. Wszystkich ich łączyła wstręt wobec tej padającej chlapy i tendencja trzymania się w pobliżu palącego się koksownika.

Żołnierze dyżurowali w systemie trójkowym. Dwóch grzało się we względnie ciepłym wnętrzu budynku, w pobliżu koksownika a trzeci pechowiec pełnił niewdzięczną fuchę czujki i ewentualnego strzelca M 60 który był zamontowany na piętrze z lufą wycelowaną na most i okolicę. Tam musiało być ciemno, wilgotno i zimno więc nikt z nich nie przepadał za tą funkcją ale z iście nowojorskim uporem, karnie pełnili swoją służbę.

Wszystkich ich łączyło też uczucie nieokreślonej nudy przemieszane z nieokreślonym zagrożeniem w postaci skradających się gangerów. Nuda była bo godzinami sępili tutaj pilnując właściwie “nigdzie i niczego” jak to powiedział z pewną irytacją jeden z nich. No i rzeczywiście wokół ich zagubionego w ten szarej mżawce posterunku nic się nie działo. Ewakuacja mieszkańców sprawiła, że cała okolica mostu świeciła pustkami. Otaczające most ulice i budynki, zwykle zaludnione i oświetlone przez tubylców teraz jawiły się niczym kolejny fragment groźnych i bezimiennych ruin. Nic się tu nie działo. Nie mieli do kogo zagadać, nie było nawet kogo rewidować, oglądać czy przepuszczać przez most bo właśnie nikogo tu nie było. Ale mogli. Ci cholerni gangerzy z Det. Młodzi żołnierze wyraźnie się obawiali, że ci cholerni gangerzy podkradną się z mroków tej opuszczonej osady z nożami w zębach i poderżną im gardła. Czy coś w tym stylu. Dlatego reagowali ostrożnie i czujnie lub jak złośliwie na to spojrzeć nerwowo i strachliwie na wszelki podejrzany ruch czy szmer w okolicy. No ale rozkaz to rozkaz i skoro mieli pilnować mostu to zgodnie z wojskową logiką pilnowali go.

Dlatego tym bardziej było zaskoczeniem gdy radio wojskowych zapowiedziało a po jakimś czasie w podanym czasie rzeczywiście na ulicy, od wschodniej, “nowojorskiej” części osady pojawiły się świecące kulki świateł nadjeżdząjącego pojazdu. A właściwie całego konwoju. Pierwszy jechał wojskowy Hummer. Zatrzymał się na chwilę przy posterunku aby zapytać o sytuację. Ale szeregowcy mieli do zameldowania tylko tyle, że wszystko jest w porządku i nic się nie dzieje. Pojazd więc ruszył dalej wjeżdżając na most a potem dalej, ku zachodniej części osady.

Zaraz za nim przejechał kolejny Humvee, trzy trzyosiowe wojskowe ciężarówki i na koniec znów Hummer. Wszyscy chyba pod bronią sądząc po wystających z dachów sylwetkach dzierżących uchwyty zamontowanej broni ciężkiej. Wszyscy czujni i gotowi do odparcia jakiegoś napadu. Z bliska na pakach ciężarówek Nico dojrzała innych żołnierzy. Ci wyglądali czujnie spod plandek podobnie czujni i ostrożnie. Wyglądali o ileś kategorii bardziej poważnie i profesjonalnie od tych z jakimi obsadzała mostowy posterunek. Byli zbliżeni wyposażeniem do przedwojennych standardów. Charakterystyczne lufy M 4 lub M 16, pancerze, kamizelki taktyczne, nowoczesne hełmy, liczne magazynki zapasowe, broń boczna, noże, latarki… full wypas.

Cały konwój ruszył zaraz za pierwszym pojazdem. Widzieli ich tylne światła do pierwszego zakrętu w głębi zachodniej części osady a potem jeszcze przez chwilę słyszeli ich oddalające się i cichnące silniki. Wyraźnie się spieszyli i mieli coś ważnego do załatwienia bo jechali jak na wojnę. Po co to Nico nie miała pojęcia. Ale pełniący z nią służbę na posterunku szeregowcy widocznie też bo się zastanawiali o co mogli chodzić. Kanadyjka tylko wyłowiła, że nazywali tych w konwoju “Rainbowy” którzy mieli stacjonować na Wyspie. Próbowali dociec co ich w dupę ugryzło ale nic sensownego im do głowy nie przyszło.

Sprawa nie wyjaśniła się też później, gdy kilka godzin później, już pod wieczór, zauważyli ten sam, powracający konwój. Tym razem jechał nieco wolniej i też przejechał przez most. Tym razem bez zatrzymywania się i pojechał dalej na wschód, pewnie wracając do swojej głównej bazy na chebańskim cyplu wrzynającym się w ponure wody jeziora. Jedynie to, że szeregowcy tak samo jak poprzednio, nie doczekali się żadnych wyjaśnień się nie zmieniło. Więc znów dyskutowali zawzięcie o co może chodzić. Ale pod wieczór po nich przyjechała kolejna zmiana a po Nico przyszedł zastąpić ją Elliott. I ci nowi chociaż też byli świadomi owego tajemniczego konwoju to wiedzieli tyle samo do dotychczasowa obsada mostu.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 07-01-2019, 17:57   #663
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 89 (2/2) Ostatnia Tura

Pell; lotnisko; magazyn; Dzień 10 - popołudnie; mżawka; nieprzyjemnie.




Luca Seaver



- No to słyszałaś. Już po ptokach. Możesz dalej ruszać w drogę. Dojedziesz pewnie trochę później niż twój list. - brunetka w mundurze wojskowym stała przed czy raczej za drzwiami, naprzeciw drugiej. Ta druga miała prawie czarne włosy z granatowym połyskiem i na pewno jej strój ani trochę nie wyglądał na wojskowy. Obie właśnie wyszły zza tych drzwi gdzie mieścił się gabinet szefa tej woskowej zgrai. Obie też usłyszały tą informację na jaką różnooka tyle czasu czekała: “Jesteś wolna, możesz odejść.”. No więc tak. Była oficjalnie wolna i właściwie mogła udać się gdzie chciała. Sam lider tego wojskowego stada tak właśnie powiedział. Niemniej brunetka chociaż najwyraźniej życzyła tej czarnowłosej jak najlepiej i starała się wyglądać na pogodną i uradowaną to jednak pod tą maską wyczuwało się jakąś nutkę żalu.

- Chodź, spakujesz się i pogadamy jeszcze z chłopakami nie? - szeregowa złapała za rękę jedynego cywila i pociągnęła przez ciąg sąsiadujących pomieszczeń w tym hangarze, że doszły do tego które robiło za polowe ambulatorium i sąsiednie gdzie była równie improwizowana izba chorych. W izbie chorych zaś leżało trzech pacjentów. W tym dwóch dwunożnych i jeden cztero. Jeden łeb i jedna głowa zareagowały na wejście obydwu kobiet. Stan jak zwykle przejęła na siebie główny ciężar rozmowy w tym swoim nieco chaotycznym i szczebiotliwym stylu jaki mógł jednak wzbudzać pozytywną reakcję.

Stanley więc poinformowała mieszkańców izby o decyzji szefa tej równie improwizowanej bazy. Czarny pies zareagował rozumnym spojrzeniem, wywalonym jęzorem i ciężkim spojrzeniem. Travisowi poprawiło się na tyle, że chociaż nadal głos przypominał mu jakby tam w gardle zległ mu kruszony gruz przemieszany ze szkłem i dużo spał to jednak rokowania były pozytywne. Była nadzieja, że mu się poprawi. Nie dziś, nie jutro, nie za tydzień ale wedle doktora Vaugh’a powinien z tego mimo wszystko wyjść. Nie wiadomo było czy gardło i głos wróci mu do normy, tego nawet lekarz nie wiedział chociaż kazał mu je oszczędzać i miał nadzieję, że mu się poprawi. To był kolejny powód dla którego starszy szeregowy prawie nie mówił i głównym motorem rozmowy była radiowiec o brązowych włosach. Drugi z poszkodowanych był nadal w stanie ciężkim. Głównie gorączkował, spał albo majaczył. Z nim nawet wojskowy lekarz nie wiedział co z nim będzie. Z twarzą jednak trudno było coś poradzić aby ją zrekonstruować. Gorąco zrobiło swoje i uszkodzenia deformującę mu połowę twarzy prawdopodobnie były trwałe. Chociaż w tej chwili tą część twarzy litościwie okrywała biała plama grubego bandaża.

- No to wreszcie dokończysz swoją podróż. Fajnie. Powinno się kończyć co się zaczęło. - Travis uśmiechnął się słabo i cicho wychrypiał swoją dawkę pożegnania i życzeń powodzenia. Wszystko zmieniło się dzisiaj, w ciągu zaledwie paru godzin. Jeszcze rano zapowiadało się, że Luca zostanie przykuta do tej żołnierskiej zgrai na tym lotnisku na nie wiadomo jak długo. A potem nagle wszystko się zmieniło po jednej otrzymanej przez radio wiadomości która poraziło to wojskowe cielsko obozu jak pastuch raził nieostrożne czy zbyt ciekawskie stworzenie.


---



- No już się nie bocz Luca. Jak chcesz to cię zaprowadzę do pilotów. Wyczaiłam gdzie się kitrają. Chcesz? - jeszcze rano znów ze Stan usłyszały i całkowitym zakazie opuszczania przez Lucę terenu lotniska. Po hangarze tak, po innych hangarach tak ale poza ochronną linię posterunków rozpostartych wokół lotniska bogowie pradawni broń. Czyli to samo co wczoraj. Nie było jednak tak źle. Co prawda zakaz nadal był taki jak wczoraj, pogoda była o włos lepsza. Znaczy padało jak wczoraj ale zamiast deszczu czy ulewy “tylko” mżawka.

No ale za to mogły ze Stan włóczyć się po lotnisku. Stan bowiem też tak samo jak wczoraj, jako jedyny członek ich czteroosobowej grupki na wolności i na nogach pozostawała niejako poza hierarchią reszty wojskowych komórek. Co prawda później z paki wrócił Bishop ale wojskowa hierarchia chyba w swoich trybach i logice niezbyt powiązała ten fakt albo po prostu dał sobie ktoś spokój więc oboje mieli wolne. Z czego bokobrody rudzielec albo siedział z chłopakami albo grzebał coś przy terenówce a Stanley mogła przez swobodnie włóczyć się razem ze swoją nową kumpelą.

Podczas tych wędrówek mogły całkiem swobodnie przemierzyć lotnisko. Luca niejako przy okazji stwierdziła dwa fakty. Pierwszy, że gdyby była sama, to zwłaszcza w nocy, miałaby chyba spore szanse przemknąć się między dość rzadkimi posterunkami wojskowych. Czarne psiska pewnie też. Ale już z Kay to byłby spory hazard. No i trudno byłoby oszacować jak zabrałaby swoje bety bez wiedzy Stan i reszty wojaków. Gdyby zaczęła się pakować ktoś a na pewni Stan, zorientowałby się, że zamierza prysnąć. Więc lepiej byłoby to jakoś po cichu i bez niej. Z drugiej strony jednak radiowiec stanowiła żywą przepustkę i ubezpieczenie dla jedynego cywila w obozie. Wojacy widząc przy niej kogoś w swoim mundurze zwykle przejawiali minimalne zainteresowanie. Może poza takim jakim zwykle młode kobiety interesują młodych mężczyzn. Czasem ktoś zagadał, czasem pozdrowił ją, Stanley albo obie ale raczej nikt specjalnie ich nie nagabywał. Za to gdyby Luca próbowała łazić samopas prawie na pewno z tego samego powodu zwracałaby uwagę tych samych mundurowych.

Drugim faktem było to, że mogła się wreszcie do woli napatrzeć podczas tych lotniskowych wędrówek na śmigłowce. Co prawda nie z bliska, bo z bliska obie maszyny miały specjalnych strażników jaki stanowili wewnętrzny pierścień ochrony już bezpośrednio wokół nich. Ale za to stały w centrum lotniska więc łażąc wokół tego centrum dało się je obejrzeć całkiem przyzwoicie. W dzień wydawały się wielkie jak autobus albo prawie, jeszcze bardziej większe niż w nocy. Za to mniej tajemnicze bo widać było całkiem sporo na ich prawie czarnych kadłubach. Owadzie okna kabiny pilotów, małe, okrągłe okienka w bokach kadłuba, mniejsze osobowe drzwiczki w tym kadłubie i płaską, tylną rampę która się otwierała ukazując wewnątrz rząd ławek wzdłuż ścian kadłuba. No i jakiś karabin maszynowy przy każdych drzwiach i bocznych i tylnych.

Trzecim już mniej planowanym detalem było to, że mogły dość swobodnie myszkować po pozostałych budynkach lotniska. Zbyt wiele ich nie było bo lotnisko głównie składało się z płaskiej, odkrytej powierzchni zajmowaną przez pasy i jakieś drogi. Ale za to były to zwykle jakieś spore budynki w podobne do dworców czy magazynów. Więc było w czym myszkować aby zabić nudę i zapełnić jakoś pozostawiony do dyspozycji czas.

No a rano jeszcze Stan dowiedziała, załatwiła czy w inny sposób wykombinowała tych pilotów. Siedzieli w osobnym budynku i wyglądali jak jakaś tajemnicza, osobna wojskowa kasta czy bractwo tajemne. Nawet ubrania mieli inne. Zamiast mundurów mieli jakieś jednolicie brązowe kombinezony. Nie mieli broni poza krótką i w przeciwieństwie do żołnierzy chyba wcale się tym nie przejmowali. Nawet hełmy mieli dziwne. Takie z jakimiś gładkimi gulami na uzy które jak się okazało kryły słuchawki. A z jednej strony wychodził mały mikrofonik w stronę ust a na samym czubku były jakieś gogle które można było nasunąć na oczy.

Piloci też okazali się całkiem zabawni, wyluzowani i pozytywnie nastawieni. Przynajmniej gdy Luca razem ze Stan odwiedziły ich zaraz po śniadaniu. Jak się okazało mieli też osobne racje żywieniowe co dziewczyny odkryły gdy poczęstowali je jakimiś żółtymi owocami z puszki. W strasznie słodkim syropie. Stan prawie popłakała się z radości i ekscytacji. Dali im nawet przymierzyć te swoje dziwne hełmy. Jedynie na zwiedzanie maszyn nie udało się ich namówić chociaż nie mówili tak otwarcie, że nie. Raczej przydybał ich jakiś “empi” z czarną opaską na ramieniu pytając się oschle “Co one tu robią?” no i impreza się skończyła. Ale wyglądało na to, że gdyby zostali tu jeszcze dzień czy dwa to kto wie. Obie strony wydawały się całkiem sobą nawzajem zainteresowane. No ale nie zostali. Wszystko przez ten komunikat jaki postawił na nogi całą bazę.


---



Kiedy i co dokładnie się stało tego ani Stan, ani tym bardziej Luca, nie wiedziała. Ale za to widziały efekt. Obsługa śmigłowców i piloci rzucili się do obydwu czarnych behemotów w centrum lotniska. Otwierali klapy, pompowali chyba paliwo z beczek, coś sprawdzali i wyglądali jak mrówki doglądające swojego mrowisko. Przez bazę jak błyskawica przeszła plotka, że “lecą” i “jadą”.

Po jakimś czasie wyjaśniło się co nieco. Przywieziono potrzebne części. Maszyna, ta uszkodzona też, była już sprawna. Teraz przeprowadzano ostatnie testy i tankowano paliwo. Jasnym się stało więc, że maszyny przygotowują się do odlotu. Ale też stało się coś jeszcze. Większość żołnierzy jaka dotąd dość leniwie zalegała w największym hangarze, nagle poganiana przez innych, zajęła stanowiska bojowe. Obstawili całe lotnisko i okolicę. Zupełnie jakby szykowali się do odparcia jakiegoś ataku. Jakiego tego nikt nie wiedział. Ale wyglądało to poważnie i profesjonalnie. Szukanie kryjówek, zajmowanie osłon, ustawianie broni ciężkiej, jakieś rozkazy, roszady wszystko wyglądało jak na jakimś cudem zorganizowany chaos. Nerwowa atmosfera udzieliła się też i zwierzakom Luci. Coś wisiało w powietrzu. Napięcie towarzyszące oczekiwanej walce lub podobnej sytuacji.

Wreszcie chyba “to już”. Bo ten cały ruch prawie zamarł. Żołnierze otoczyli lotnisko ochronnym kordonem i zamarli w oczekiwaniu na przeciwnika. Tylko przy helikopterach toczyły się ostatnie prace aż te też zamarły. Mechanicy w kombinezonach skończyli swoją pracę , pozamykali klapy i wlewy, zajęli miejsca w drzwiach za cuglami ciężkich karabinów a piloci swoje miejsca w kokpitach. Wszystko zamarło. Armia czekała na to co ma nastąpić. Czujna, gotowa i zdyscyplinowana. Ludzie prawie się nie odzywali a jak już to szeptem.

Przypomniano sobie też o dwójce wojaków i ich terenówce. Bishop zajął miejsce za kierownicą jakby zaraz mieli gdzieś jechać. Stan w pełnym oporządzeniu usiadła obok jako operator radia. Oboje poradzili Luce by się nie wychylała. Niech schowa się na pace pod plandeką albo zostanie z chłopakami w izbie chorych. Dzięki temu, że Stan była radiowcem dowiedzieli się tyle, że ma przyjechać jakiś ważniak którego natychmiast helikoptery mają zabrać do Nowego Jorku. I tyle. I ona i bokobrody byli pod wrażeniem tej całej tajemnicy i pośpiechu więc udzielała im się nerwowa atmosfera ale za cholerę nie mieli pojęcia czego się spodziewać. Może poza rychłym odlotem śmigłowców.

Wreszcie się doczekali. Rzeczywiście przyjechał cały konwój. Prowadziła go wojskowa terenówka z operatorem ckm na dachu, potem kolejna, trzy trzyosiowe ciężarówki a na koniec jeszcze jeden łazik. Wszyscy cekaemiści wodzili swoimi lufami na różne strony jakby węsząc zasadzkę jaka mogła nastąpić w każdej chwili. Zatrzymało się to całe zmotoryzowane wojsko bardzo blisko śmigłowców. Z ciężarówki wysypali się kolejni żołnierze. - Ooo… To Rainbowsi… Ci z Wyspy… - szepnęła cicho Stan jakby bała się, że ktoś tam przy śmigłowcach może ją usłyszeć. Ci przyjezdni jednak rzeczywiście wyglądali groźnie i profesjonalnie. Tak samo się zachowywali. Sprawnie otoczyli wewnętrznym kręgiem obydwie maszyny gotowi odeprzeć atak z każdego kierunku.

I w końcu pojawił się on. Ten ważniak jakiego przywieźli. Chociaż i Stan i Bishop byli jego widokiem jednakowo zaskoczeni. - Kto to jest do cholery? - zamruczał Bishop zbliżając rude brwi do skropionej mżawką szyby jakby dzięki temu miał szansę dostrzec coś więcej. I było się czemu dziwić bo ten “ważniak” na pewno nie był żołnierzem NYA. I raczej nie był tu dobrowolnie. Co sugerowały skute na plecach ręce, związane w kostkach nogi i czarny worek na głowie. Ubrany też był mało po wojskowemu. W jakąś bluzę, spodnie co prawda były podobne do wojskowych ale całkiem inne niż te używane przez nowojorskie wojsko. Buty miał całkiem podobne do tych jakich oni używali.

Ten chyba facet musiał być jakimś więźniem. Bo nie dość, że skuty to ledwo żołnierze wysadzili go na zmokniętą płytę lotniska natychmiast otoczyli go kordonem. Dwóch wiodło go pod ramiona w stronę śmigłowca, trzeci szedł z jedną ręką na temblaku, bandażem owiniętym wokół głowy i wolną ręką, popychając go przed siebie. Ten ruchomy kordon nie chciał czekać aż ten skuty facet dodrepcze do śmigłowca tylko powlokło go do środka. Wszyscy zniknęli w środku. Potem ci którzy ochraniali dotąd obie maszyny zapakowali się do obydwu z nich a już w większość puste pojazdy odjechały na bezpieczną odległość. Przestrzeń wokół pojazdów opustoszała. I wtedy stało się.

Dało się słyszeć jakiś budzący się dźwięk. - Startują! Patrz Luca! Startują! - Stan nie wytrzymała i była podekscytowana jak mała dziewczynka. Otworzyła drzwi i stanęła za nimi na zewnątrz aby móc dokładniej wszystko słyszeć i widzieć. A było na co. Silniki startowały stając się coraz głośniejsze. Olbrzymie wiatraki skrzydeł zaczęły się obracać. Najpierw leniwie jak nażarte koty a potem coraz szybciej. Dźwięk siników też wchodził na coraz wyżej. Łopaty obracały się coraz szybciej aż zaczęły być widoczne jako ruchomy okrąg buszujący nad kadłubami. Ryk silników stał się ogłuszający zagłuszając skutecznie wszystko. I wtedy stało się. Najpierw jeden a potem drugi śmigłowiec drgnął. Uniósł się trochę, zachybotał i wbrew zdrowemu rozsądkowi te ciężkie kloce na dobre oderwały się od ziemi. Ludzie na lotnisku zaczęli wrzeszczeć, krzyczeć i machać rękami na ten nieziemski widok. Stan podobnie. Dwa, prawie czarne kloce, zrobiły jeszcze ze dwa triumfalne kółka wokół lotniska po czym zaczęły odlatywać. Jeszcze chwilę było je widać nim przesłoniły je okalające lotnisko drzewa, potem jeszcze chwilę było je słychać aż w końcu wszelki ślad po tych latających cudach techniki zniknął jakby ich tu nigdy nie było. Ale to nie był koniec przedstawienia.

Gdy sytuacja się uspokoiła zarządzono zbiórkę. Odwołano większość żołnierzy ze swoich posterunków i kazano zgromadzić się wokół ciężarówki na jaką wdrapał się dowódca tej tymczasowej bazy. Miał megafon w ręku i poczekał aż wezwani żołnierze zgromadzą się wokół skrzyni załadunkowej.

- Żołnierze! Obywatele! Nowojorczycy! - zaczął jakby zamierzał ogłosić coś radosnego i uroczystego. Wojacy łyknęli z miejsca tą przynętę czekając na to co powie. - Wiecie kogo zapakowaliśmy do helikoptera? Wiecie kto to był? - zagaił ich zerkając w dół na zgromadzone wokół zmoknięte twarze otoczone hełmami i kapturami. Żołnierze kręcili przecząco głową, wzruszali ramionami, patrzyli to na niego to na siebie nawzajem jakby sprawdzając czy ktoś coś wie albo się domyśli.

- Jakiś bandzior! - krzyknął ktoś z bezimiennej grupy żołnierzy. Dowódca i reszta żołnierzy parsknęła rozbawionym śmiechem.

- Podpowiem wam! - starszy oficer wyciągnął rękę i jeden z żołnierzy podał mu coś. Coś czarnego. Dowódca podniósł to coś w triumfalnym geście wysoko do góry. I wtedy się okazało co to. Rękawy, kołnierz, suwak, no kurtka. Skórzana krótka. Charakterystyczna, czarna skorupa, z mnóstwem napisów, napów, ćwieków, znaczków, łusek i ozdóbek. Kurtka podobna w jakich lubowali się motocykliści i część gangerów.

- Sand Runner! - krzyknęła niespodziewanie Stan niejako z automatu zwracając na siebie uwagę całej, wojskowej gawiedzi. I w tym momencie gdy liczne, zwykle męskie i starsze stopniem twarze, z bardziej elitarnych jednostek skierowały się na nią umilkła speszona.

- Tak! Dokładnie! Ale nie byle jaki Sand Runner! To był ich herszt! Sam Guido! Złapaliśmy ich herszta! Jego banda jest rozbita! Teraz wyłapiemy i zgnieciemy ich jak pluskwy! - dowódca nie trzymał dłużej swoich ludzi w niepewności i wykrzyczał tą radosną wiadomość. Wiadomość zaś wywołała euforię wśród Nowojorczyków. Rozległy się krzyki, wiwaty, niektórzy patrzyli na stalowoszare niebo gdzie niedawno zniknęły latające giganty ale radość była powszechna. Herszt ich bandy złapany a jego banda rozbita! Teraz już wreszcie powinno pójść z górki! W kulminacyjnym momencie stojący oficer cisnął z impetem skórzaną kurtkę w błoto pod ciężarówką. A wojskowe buty z ochotą zabrały się do jej deptania i kopania.




Cheb; rejon centralny; dom Kate; Dzień 10 - wieczór; mżawka; ciepło.




Oriana Moroz



- Zawsze jest tu tak pusto? I ciemno? - szczupły Azjata zatukany w pelerynę przeciwdeszczową już nie wyglądał tak szczupło. Ale na głos powiedział coś co pewnie jego dwóm towarzyszkom też chodziło po głowie. Znaczy, że w tym kończącym się dniu te budynki do jakich się zbliżali podejrzanie przypominały jakieś bezimienne, przypadkowe Ruiny. A nie Cheb o jakim Indianka mówiła jak o swoim domu.

- Tu miały być walki w zimie. To tylko pierwsze budynki. Chodźmy dalej. - Chaaya mówiła uspokajająco ale bez specjalnego zaangażowania. W głosie też dało się słyszeć niepokój. O tym nikt, nic im nie mówił. Co prawda w gazecie jaką robiła im za przewodnika oraz we wcześniejszych osadach jakie mijali owszem, była mowa o tym, że w zimie Cheb stało się polem bitwy. No ale nikt, nic nie mówił ani nie pisał, że stało się wymarłe. A tymczasem zaczynali już wchodzić chyba główną drogą do osady a tu ani widu ani słychu żywego ducha. Za to pełno tych z drugiej strony. Scarlet szarpała się wewnątrz czaszki Oriany. Też to czuła. Ból, strach, krew i śmierć. Mnóstwo ludzi tutaj walczyło, ginęło i umierało brutalną śmiercią i to w zbliżonym czasie. Względnie niedawno. Już ich nie było. Nie dla żywych. Ale wciąż zostały po nich ślady w innym świecie.

Policjantka była jednak pewna. Nawet w zapadającym zmroku i po wielu latach. Że to właśnie jest Cheb, zachodni kraniec i że są na drodze głównej no i, że powinno być zdecydowanie jaśniej i ludniej. W końcu mruknęła, że to tylko przedmieścia. Że większość mieszka w centrum, bliżej rzeki. Że mogli opuścić peryferie aby się schronić w głębi osady albo wracają tam teraz na noc i dlatego te peryferia tak straszą ciemnością, ciszą i pustką. W każdym razie trzeba było dojść do zakrętu bo zza niego powinno dojść się już do centrum osady. A enklawa jej pobratymców do jakiej ich prowadziła leżała na przeciwnym krańcu osady więc tak czy siak trzeba było przebyć przez całą osadę.

I tak mieli szczęście. Trafił im się facet jaki jechał prawie do samiuśkiego Cheb. Prawie. W każdym razie zgodził się porzucić ich właśnie prawie na zachodnie krańce Cheb a sam pojechał dalej na północ. Mieszkał w jakiejś osadzie nad samym jeziorem i podobnie jak Chaaya też po długim czasie wracał do domu więc niecierpliwił się strasznie. Zboczył jednak kilka skrętów dalej aby podwieźć ich względnie blisko i z tego entuzjazmu gadał więcej niż cała trójka razem wzięta. Razem z Chaayą doszli do wniosku, że może i się spotkali kiedyś w Cheb bo on tam miał sprawy do załatwiania i na zabawy jeździł i nawet plemię z jakiego pochodziła Indianka kojarzył ale raczej jakiś jej pobratymców. Więc dla policjantki prawie jak sąsiad który wracał po latach w rodzime strony podobnie jak i ona. Przez chwilę nawet wyglądało, że może ich podrzuci i pod samą bramę Indian no ale na skutek specyficznej wymiany zapewnień i uprzejmości Chaaya zapewniła ostatecznie, że na skraj Cheb wystarczy. Jeszcze życzyli sobie nawzajem szerokiej drogi i szczęśliwego powrotu do domu, obiecywali spotkać a na koniec niespodziewanie nawet z tego entuzjazmu wręczył im paczkę cukierków. No a potem pojechał w swoją stronę a trójka turystów została sama na mokrej drodze. Niby nie było tak daleko do enklawy Indian ale jednak na piechotę to nie był rzut beretem. Odległość jaką pojazd pokonywał w parę minut teraz szło się kwadransami albo i dłużej. Przynajmniej pogoda poprawiła się na tyle, że z pochmurnego nieba padała tylko mżawka a nie regularny deszcz. Ale nadal głupotą byłoby podróżować bez jakiejś ochrony przeciwdeszczowej.

Pierwsze wrażenie z wizyty w Cheb było dość niepokojące. Ale jeszcze nie takie straszne. Akurat jak mijali pierwsze, opustoszałe przecznice zza pleców doszedł ich silnik pojazdu. W oddali dostrzegli zaś światła. Jeden pojazd. Potem drugi, wyższy i większy jak jakaś ciężarówka. A za nimi kolejne. Cały konwój! Czy to z powodu atmosfery niepokoju jaka panowała w mrocznym i pustym Cheb czy nadmiaru ostrożności policjantka poleciła wszystkim schować się w jakimś przydrożnym pustostanie. Wolała nie ryzykować. Po chwili z wybitych okien widzieli jak minęła ich wojskowa terenówka. A potem kolejne. Łącznie trzy terenówki i trzy ciężarówki. Ciężkie, trzyosiowe ciężarówki. Wszystkie obsadzone przez operatorów broni ciężkiej na dachach kadłubów lub szoferek. Jechali sprawnie i dość szybko. Minęli pustostan jakby nie widzieli trójki kryjących się w nim ludzi i pojechali dalej. Zniknęli za zakrętem o jakim mówiła właśnie Indianka. Jeszcze chwilę słyszeli ich silniki a potem znów słychać było tylko mżawkę.

- Widziałaś znaczek? - Harry zapytał wychodząc z powrotem na ulicę. Indianka pokiwała kapturem twierdząco.

- Wojacy pana prezydenta. Ciekawe czego tu szukają. - policjantka też popatrzyła z namysłem. Oriana zresztą też widziała charakterystyczne oznaczenia orłów i gwiazd jakie za godło obrali sobie Nowojorczycy.

- I tak musimy tam iść co? - Harry wskazał mokrą brodą na kierunek gdzie zniknął konwój a druga opiekunka jego pacjentki bezradnie rozłożyła ramiona na znak zgody. Nie było wyjścia gdy chcieli wrócić czy dojść do jej współplemieńca musieli przejść przez całą osadę.

Ale, że na piechotę to trochę trwało to mogli wrócić do “sprawy z Burton Lake” jak to na wpół oficjalnie zaczęła nazywać policjantka. Czyli sprawy do pobitej kelnerki i jej chłopaka czy raczej może jego kolesi z zakładu wulkanizacyjnego. A było o czym. I los zdawał im się wczoraj sprzyjać. Bowiem szef czy po prostu ten z którym gadały w zakładzie zgodził się na układ aby obejrzeć ich zepsutą brykę na wymianę to posłał z nimi “młodego” jak go nazywał. A owym “młodym” okazał się właśnie Jose czyli ów chłopak tamtej kelnerki. Trafiła się wręcz wymarzona okazja aby sobie z nim spokojnie porozmawiać bez świadków. Chociaż trochę krótko bo w taką pluchę Jose ani myślał leźć na piechotę i zabrał ich samochodem. A do osady w której był “Happy Meal” w którym pracowała jego dziewczyna samochodem to była chwila moment.

Wbrew pozorom Jose nie wyglądał na jakiegoś brutala czy potwora. Młody, może kilka lat starszy od Oriany, na pewno młodszy od jej opiekunów. Razem z kelnerką pewnie we trójkę, z Orianą byli w podobnym wieku. Chłopak wydawał się wesoły i bezczelny, pełen energii i testosteronu. Zgrywał się na wielkiego cwaniaka ale przy tak krótkiej znajomości i przejażdżce trudno było oszacować na ile to poza czy maska a na ile to tak na poważnie.

Spochmurniał gdy okazało się, że z obydwiema paniami jest jakiś pan do zabrania i jeszcze bardziej gdy okazało się, że zamiast samochodu na wymianę to cała trójka chce jakichś odpowiedzi o Sarze. Zrobił się niespokojny i zdenerwowany. Zgodził się zostać na jednego papierosa i tylko dlatego, że Harry zaproponował mu w zamian listek jakichś swoich tabletek. Rozmowa więc do najsympatyczniejszych nie należała.

Ale mimo to Jose opowiedział całkiem sporo. Może nie tak i nie tyle co wcześniej Sara ale na tyle by poukładać sobie co nieco wygląd tej sytuacji. I jak to potem stwierdziła policjantka właśnie dlatego warto rozmawiać i rozpatrzyć detale każdej sprawy i przypadku indywidualnie bez pochopnych wniosków. Sytuacja chociaż dość podobna o tego co mówiła wcześniej Sara to wedle słów Josego w detalach wyglądała inaczej.

Po pierwsze wedle Jose, Sara była jego byłą a na pewno nie obecną dziewczyną. Po drugie miała chyba jakieś problemu ze zrozumieniem jego “nie” czy otwartego “spadaj”. Nic do niej docierało. A on najwyraźniej miał jej dość i wcale tego nie ukrywał ani przed nimi ani przed nią. Po trzecie owszem, zgadza się. Dostała łomot ostatniej nocy. Ale dlatego, że włamała się w nocy na posesję warsztatu i właściciel ją nakrył i wziął za złodziejkę. Ciemno było, nerwowo, nie poznał kim ona jest i wtedy w nocy niewiele go to pewnie interesowało. Więc chciał jej dać nauczkę. Gdy zapalił światło gdy zaczęła coś wrzeszczeć i coś do niego dotarło było już za późno bo trochę jej już do tego czasu przylał. A gdy rozpoznał kazał spadać i nie wracać. Potem jeszcze opieprzył Josego, że jego była ich nachodzi po nocy. W każdym razie chłopak na pewno nie współczuł i nie żałował Sary uważając, że po prostu dostała za swoje i swoje głupie działania. Miał jej dość i nie chciał mieć z nią nic wspólnego. Gdzieś w tym momencie skończył papierosa, wsiadł w samochód i odjechał.

Gdy wrócili do lokalu było o wiele cieplej ale sprawa zasadniczo nie była jasna. Oboje młodzi podali dość podobny przebieg zdarzeń ale różnili się dość mocno w detalach. Słowo przeciw słowu jak to nazwała zadumana Chaaya. Harry też nie był pewny co myśleć. Razy jakie zauważył u dziewczyny powstały od pasa czy kawałka liny. Ale czy oberwała w takiej wersji jak mówiła Sara czy w takiej jak to streszczał Jose to już jako lekarz nie mógł stwierdzić. Tak samo jak żal i smutek Sary mógł być jak najbardziej szczery. Chociaż nie wiadomo było czy chodziło o odtrącenie i wredny numer jej chłopaka czy exchłopaka czy ten wstyd i stres jakiego się pewnie nabawiła gdy została tam przydybana po nocy. Jose zaś wyglądał na szczerze zirytowanego a nawet wkurzonego ale czy to z powodu samochodu którego nie było i dlatego chciał jak najszybciej wracać do warsztatu i odpowiadał niechętnie i w pośpiechu czy też chciał coś ukryć jeszcze to też ani lekarz ani policjantka nie byli pewni.

W końcu z niechęcią doszli do wniosku, że jeśli chcieliby na profesjonalnie rozwiązać sprawę to by oznaczało ugrzęźnięcie w Burton Lake na dłużej. Przesłuchanie świadków, ponowne przesłuchanie obojga młodych, może obsady warsztatu a nie wiadomo jak ci wszyscy ludzie byliby skorzy do współpracy. W końcu Chaaya miała spluwę i odznakę ale na pewno nie była tutejszym szeryfem. Chyba, żeby wymyślić jakiś fortel aby zdemaskować ewentualne kłamstwo któregoś z młodych. Ale jak żadne z nich nie kłamało? Albo oboje kłamali? Oboje mówili a wcześniej działali pod wpływem ogromnych emocji które mogły zakrzywić ich obiektywizm. W końcu więc zostawili Ori wolną rękę i byli gotowi wesprzeć jej pomysły swoją radą i siłami ale raczej nastawili się na dotarcie do Cheb niż prowadzenie monotonnego śledztwa, prawie na progu adresu docelowego w Cheb i spróbowali zorganizować transport na ten ostatni odcinek drogi. W końcu prawie z nieba spadł im ten prawie Chebańczyk który radośnie zgodził się ich podwieźć kolejnego dnia i rzeczywiście ich podwiózł.


---



Tymczasem dzisiaj, już w Cheb, za zakrętem o jakim mówiła Indianka a niedawno zniknął wojskowy konwój panowała złowróżbna ciemność i cisza. Nawet tych pojazdów nigdzie nie było widać. Ani jadących ani zaparkowanych. Szli główną ulicą jak dnem jakiegoś dość płytkiego ale kanionu ociemniałych domów. Zapadał już zmrok więc budynki i ulice w tej mżawce wyglądały mroczno, złowrogo i ponuro. Opiekunowie Ori byli wyraźnie zaniepokojeni ale pod płaszczami i w obszernych kapturach nie było to aż tak widoczne chociaż szarowłosa wyczuwała ten niepokój i napięcie. - Jeśli zatrzymali się gdzieś w Cheb to pewnie u Rudego Jack’a. To taki lokal, na drugim krańcu. Będziemy przechodzić obok. - powiedziała półgłosem Indianka trochę jakby uspokajała ich albo samą siebie tymi domysłami. Ale wcześniej, zanim tam doszli, spotkali wreszcie jakichś ludzi. Chociaż chyba nie takich jakich można było się spodziewać.

Doszli do rzeki i mostu przez niego przerzuconego. Chaaya mimochodem zdążyła ich poinformować, że rzeka dzieli Cheb na dwie względnie równe połowy, wschodnią i zachodnią. A most i głowną droga na dwie kolejne, północną i południową. Stąd ten most to jakby punkt centralny Cheb. Weszli i przeszli przez opustoszały most tak samo jak przez całą zachodnią część osady. Ale gdy schodzili z niego po wschodniej stronie zastopował ich okrzyk i promienie latarki.

- Stać! Kto idzie?! - doszło do nich z ciemności budynku z którego wyszła postać omotana w podobne ponczo jakie mieli na sobie podróżni. Na piętrze poruszył się ktoś w oknie ale sylwetkę miał ledwo widoczną ale chyba miał jakąś broń długą. Ten co krzyczał aby stanąć też. Ale po tej pierwszej dość groźnej chwili sytuacja się wyjaśniła. To byli jacyś żołnierze, też z Nowego Jorku oraz miejscowy zastępca szeryfa. I najważniejszy okazał się ten ostatni który po paru pytaniach ze strony Indianki i swoich rozpoznał się z nią po latach. Nowojorczycy też okazali należny szacunek odznace pokazanej przez Indiance i profesji medycznej Azjaty. Zresztą nawet zaprosili ich do budynku z jakiego wyszli chyba wszyscy a tam było cieplej i przyjemniej bo sucho a od koksownika wewnątrz biło przyjemne światło i ciepło. Nowojorczykom chyba wystarczyło, że podróżni nie są Runnerami oraz zapisali ich imiona w jakimś kajecie. Ale najwięcej dowiedzieli się właśnie od Eliotta.

On właśnie powiedział im, że co prawda mocno oberwali podczas zimy ale mimo wszystko sporo z nich przetrwało ten ciężki okres. Ale obecnie, gdy “oni” czyli Nowojorczycy, wzięli się za łby z “tamtymi” czyli właśnie Runnerami, których tak szukali i obawiali się wojacy to szeryf Dalton kazał ewakuować wszystkich cywilów do bezpiecznej strefy na południe stąd. Dlatego Cheb wyglądało jak osada duchów.

Zastępca szeryfa wyjaśnił też, że zimą enklawa Czerwonoskórych prawie nie ucierpiała. I o ile wie to Biegnący Księżyc nadal żyje co Chaaya przyjęła z wielką ulgą. Niestety w zimie stało się “to”. Co w ustach zastępcy szeryfa zabrzmiało dość niepokojąco. Co dokładnie to ani on ani nikt z Chebańczyków pewnie nie wiedział. Ale jeden z uczestników zimowych walk złamał indiańskie tabu. Podobno wyciągnął broń w domu szamana i groził mu. Odszedł wolno i obyło się bez rozlewu krwi. Ale ujma spadła na wszystkich białych a zwłaszcza Chebańczyków bo tamten “jełop” jak go nazwał Elliott walczył po stronie właśnie Chebańczyków. No i od tamtej pory Indianie traktują swoich sąsiadów jak powietrze. Niby żyją nadal po sąsiedzku no ale nadal nie jest dobrze. Jak zareagują na powrót Chaay i jej gości tego stróż prawa nie wiedział. Ale radził spróbować. Zresztą po drodze było biuro szeryfa i “Łoś” gdzie w razie czego mogli wstąpić po pomoc.

Okazało się, że Eliott mówił prawdę. Gdy w końcu uzupełnili najważniejsze informację i ruszyli dalej główną ulicą osada nadal wyglądała jak wymarłe. W ciągu całej ulicy znaleźli tylko dwa oświetlone budynki, dokładnie te o których mówił Elliott. Bliższym mostu był posterunek szeryfa a przy wschodnich peryferiach osady knajpa “Wesoły Łoś”. Indianka jednak postanowiła zaryzykować licząc w prawo gościny swoich ziomków i swoje dobre imię jakie chyba powinna tam mieć. Uznała, że jeśli nie będą mieć tam miejsca dla jej gości to sama właściwie też nie ma tam czego szukać bo przecież nie przyjechała tutaj po latach aby tylko stanąć w bramie rodzimego osiedla.

Gdy wyszli już z Cheb i stanęli u bramy odzielnej ale i oddzielne odgrodzonej osady była już prawie pełnoprawna noc. Zza bramy również doszło ich zapytanie strażnika kto idzie.

- Wirujący Wiatr. Wnuczka Biegnącego Księżyca. - odpowiedziała śmiało Indianka zatrzymując się przed zamkniętą bramą. Przez chwilę nic się nie działo. W końcu na palisadzie pojawił się ktoś z lampą którą oświetlił trójkę gości, zwłaszcza stojącą na czele młodą kobietę indiańskiej urody.

- Dawno cię nie było Wirujący Wietrze. Ledwo cię poznałem. - doszła z góry spokojna ale zalatująca przyjemnym zaskoczeniem odpowiedź. Zaraz potem coś zgrzytnęło i brama się otwarła. W drzwiach stanął chyba ten sam strażnik z tą samą lampą. Uścisnęli się i przywitali. Chaaya Johns, zwana tutaj Wirującym Wiatrem, też miała trochę kłopotu z rozpoznaniem rozmówcy. Wszystko wyglądało radośnie i pogodnie, jak na powrót po latach wypadało. Dopóki nie doszło do przedstawienia pozostałych towarzyszy Indianki.

- To jest mój przyjaciel Harry Sato. Jest lekarzem. A to nasza podopieczna, Oriana Moroz. Moi goście. - policjantka przedstawiła strażnikowi swoich przyjaciół i gości. Ten zawahał się wyraźnie ograniczając się do przedstawienia imieniem Żwawy Liść. Ale po tej chwili wahania ustąpił miejsca w bramie i pozwolił wejść całej trójce. - Kto jest gościem naszego plemienia jest gościem naszego plemienia. - powiedział coś co brzmiało jak jakaś tradycyjna sentencja plemienna.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 07-01-2019, 18:19   #664
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Epilog (1/3)

Nowy Jork - Kolonia Reedukacyjna 37




Drzwi więźniarki zgrzytnęły otwierając się na ten ponury i niebezpieczny świat. Dwaj strażnicy z pałkami w rękach zajrzeli do środka. - Nie ruszać się! - krzyknął rozkazująco jeden z nich i zaczął zdejmować kłódkę jaka mocowała wspólny łańcuch do podłogi. Potem wyszarpnął go z głośnym brzękiem dzięki czemu więźniowie mogli teraz wstać z ławek. Strażnik cofnął się i każdy z nich stanął po jednej stronie drzwi. - Wyłazić! Ale już! Ruchy, ruchy, ruchy bando leniwych śmierdzieli! - obywaj wykonywali sugestywne, zapraszające gesty. Więzień wstał z ławki więźniarki i drobiąc z powodu łańcuchu w kostkach. Zeskoczył na błotnistą ziemię. Podrobił znowu przed siebie a jego miejsce zajął kolejny. I kolejny. I znów kolejny. Rozglądali się z wyraźną obawą, strachem lub obojętnością po tej pomurowanej i zadrutowanej okolicy. Niedaleko widać było innych strażników ze szczekającymi zajadle brytanami które wyglądały jak na hodowane do rozszarpywania więźniów na kawałki. Ale przedstawiciele nowojorskiego systemu penitencjarnego nie dali im za wiele czasu na podziwianie okolicy.

- W szeregu zbiórka! Jazda! Ruchy! - kolejne wrzaski zapędziły nowych więźniów we wskazane miejsce. Potykali się i chwiali gdyż wciąż mieli założone łańcuchy na kostkach i nadgarstkach przymocowane do pasa więziennego. Ruchy mieli więc niezgrabne, wręcz karykaturalne. W końcu jednak stanęli w bardziej niż mniej równej linii. Z wyraźną pomocą strażników. Ci odstąpili od nich ale nadal krążyli dookoła z pałkami w rękach, niektórzy z rozwścieczonymi brytanami które żwawo rwały się aby dorwać ludzkie mięso w swoje zaślinione szczęki. Od gromadki ustawionej w ten szereg widać i czuć było żywy strach. Strach ten równie wyraźnie zdawał się upajać strażników władzą i potęgą. Więźniarkę zamknięto a potem ruszyła ona przez dziedziniec i znów zatrzymała się przed bramą ogrodzenia. Bramę otwarto i po raz ostatni skazańcy mogli widzieć bramę na wolność. Dość symboliczną bo za nią była kolejna i kolejne ogrodzenie.

- Witam was w tych skromnych progach! - nagle z wysokości jakiegoś muru odezwał się jakiś mężczyzna w garniturze o razu przykuwając uwagę tak więźniów jak i strażników. Wszyscy zgodnie zadarli głowy do góry aby obserwować i słuchać co ma do powiedzenia. - Nazywam się Howard Murray i jestem naczelnikiem tej placówki! A wy jesteście moimi podopiecznymi! - uśmiechnął się w ojcowskim geście pochylając się nieco do przodu jakby chciał spojrzeć bliżej na swoich nową podopiecznych albo sam chciał dać im się obejrzeć. - Mam nadzieję, że będzie dobrze nam się współpracować. Z wszelkimi problemami czy uwagami proszę się kierować do mnie lub do waszych opiekunów. A ja liczę na bezkonfliktową współpracę razem ze mną, z waszymi opiekunami i resztą kolektywu naszej małej społeczności. Celem istnienia naszej placówki jest praca nad waszymi niefortunnymi charakterami co osiągamy przez pracę na rzecz naszej wspaniałej amerykańskiej ojczyzny. Razem zbudujemy naszą wspólną obywatelską przyszłość! - facet wzniósł swój głos do iście patetycznego i porywającego tonu. Zebrani na dziedzińcu strażnicy zaczęli klaskać naczelnikowi.

- Klaskać jak pan naczelnik do was mówi! - warknął groźnie jeden ze strażników na zachętę zdzielając jednego ze skazańców pałą przez plecy. Oszołomieni i przemową naczelnika i reakcją strażników więźniowie zaczęli niemrawo klaskać na tyle na ile pozwalały im skute łańcuchem nadgarstki. Przedstawienie zostało skończone. Pan naczelnik odszedł zostawiając padół na dole do dyspozycji strażników i więźniów. Ci pierwsi z wyraźną wprawą zagnali tych drugich do jakiegoś budynku gdzie miano ich oficjalnie przyjąć na listę pracowników tej szlachetnej instytucji.


---



- Imię. - pulchniutki strażnik siedział za biurkiem i wypełniał kolejne karki bez jakie były niezbędnym paliwem każdej porządnej cywilizacji godnej tej miana. Nie miał łatwego życia bo w końcu musiał spisywać dane tych nic nie wartych śmieci zanim dołączą do reszty która już tutaj była.

- Guido. - kolejny więzień skuty swoim łańcuchem został przyprowadzony w miejsce swojego poprzednika. Strażnik westchnął ciężko gdy musiał spisać tego palanta, ledwo więc zaszczycił go przelotnym spojrzeniem. Tutaj i tak był tylko kolejnym numerem na kolejnym materacu więc ważniejsza była kartka i to co pan strażnik w nią wpisze. Wpisał więc to mało typowe imię. Ale właściwie zdarzały mu się prawdziwe perełki których żaden cywilizowany człowiek czyli Amerykanin a właściwie Nowojorczyk by pewnie nie wymówił. Więc nie robiło to na nie wrażenia.

- Nazwisko. - strażnik niechętnie dopytywał się o kolejne dane aby wpisać w swój rejestr. Najgorsze było to, że to dopiero połowa z tej nowej paczki śmieci i za tym palantem czekali kolejni.

- Po prostu Guido. - więzień odpowiedział spokojnie rozglądając się po tym pomieszczeniu. Nie było zbyt duże. Ledwo zmieściło się biurko tego spaślaka co spisywał dane, za nim jakiś regał, dwóch strażników po bokach z pałkami gotowymi do natychmiastowego użytku. Żadnego okna. Tylko drzwi przez jakie go tu wprowadzili i kolejne gdzie pewnie mieli go zamiar wyprowadzić.

- Nazwisko tłumoku. Podaj swoje nazwisko. Muszę coś wpisać. Jakie masz nazwisko ćwoku? Guido jak? Jak na ciebie wołają? - strażnik za biurkiem westchnął z wyraźnym zmęczeniem i irytacją. No kolejny ćwok. Skąd oni im przywożą takich tępych gnojków?

- Guido. Po prostu Guido. Tak mnie wszyscy wołają. - ciemnowłosy mężczyzna spojrzał w dół na siedzącego po drugiej stronie łysiejącego, pulchniutkiego strażnika. Wzruszył ramionami jakby mówił o rzeczy najzwyczajniejszej na świecie. Chwilę obaj mierzyli się wzrokiem ale strażnik widział przed sobą dość prostolinijnego i nie agresywnego typka. Ostatecznie więc w duchu na to machnął ręką. Nie płacili mu tutaj aż tyle aby prowadził własne śledztwo.

- Co za prymityw. - rzucił z pogardą strażnik kręcąc o tego głową. - To skąd jesteś? - zapytał bo przecież musiał jakoś wypełnić podaną w formularzu rubrykę z nazwiskiem. Nawet jak ten ciemniak twierdził, że nie ma.

- Z Novi. - więzień odpowiedział równie bezkonfliktowo jak poprzednio co od razu uspokoiło piszącego strażnika.

- Czyli Guido z Novi. - mruknął piszący strażnik ciesząc się, że mają wreszcie jakiś postęp. - Jakaś wiocha? Gdzie to jest te Novi? - zapytał znów podnosząc łysiejącą głowę na skutego więźnia po drugiej stronie biurka.

- W Novi. - skazaniec odpowiedział niezmiennie spokojnym tonem patrząc na strażnika łagodnym spojrzeniem.

- Dureń! Pytam się w jakim do dawnym stanie jest ta twoja dziura z jakiej wypełzłeś! Nowy Jork? Floryda? Idaho? Oklahoma? No? - strażnik rozzłościł się na całego. Przysłali mu jakiegoś durnia! Tak samo jak te imbecyle z więźniarki co jeszcze nie przysłali należnych papierów i musiał wypełniać ten cholerny formularz od zera.

- Nie jestem pewny. Ale jak to panu w czymś pomoże to niedaleko mieliśmy fabrykę Forda i mieszkaliśmy w kręgielni. - czarnowłosy facet nie tracił spokoju. Właściwie mówił i zachowywał się jakby nie tracił pogody ducha.

- Wzruszyła mnie twoja historia. No słyszeliście chłopaki? Fabryka Forda i kręgielnia. No geniusz nam się trafił. - pulchniutki strażnik westchnął na ten beznadziejny przypadek. Widać typ był jakimś idiotą. Pyta się go o stan a ten, że kręgielnia i fabryka Forda. No dureń. Westchnął ponownie i zaczął szybko wpisywać uzyskane dane. Wzrost, waga zminusowana o masę łańcuchów, kolor oczu, włosów… nie wiadomo po co jak i tak przecież wszystkich golili na zero… no ale w formularzu trzeba było wpisać… znaki szczególne… no i zdjęcie ale to już mu zrobią gdzie indziej więc to nie było jego zmartwienie. - Od dziś jesteś więzień 5412. Dobra zabrać go i dawajcie następnego. - strażnik dał znać kolegom aby wreszcie przepchnęli tego durnia dalej i przysłali następnego. Pewnie tak samo durny jak ten.

Więzień 5412 siedział na stołku. Nadal był skuty łańcuchami. Wokół niego spadały na jego ramiona i uda czarne kłaki. Maszynka we wprawnym ręku golibrody wykonywała swoją pracę w iście sprinterskim tempie. Facet wygolił go na zero w parę minut. Tak samo jak wcześniej wprawnie go zważono i zmierzono, pobrano odciski palców. Teraz przeprowadzono go jeszcze pod białą tablicę z miarką i zrobiono kilka zdjęć. Nie mógł nic na to wszystko poradzić więc nie próbował. Zdawał sobie sprawę, że aby przetrwać musi się dostosować. A musiał przetrwać aby wrócić do domu.

Procedura przyjęcia do tej rozkosznej placówki resocjalizacyjnej chyba była zakończona. Dwójka strażników prowadziła go jakimś korytarzem. Cała trójka zachowywała się spokojnie chociaż skazaniec z powodu łańcuchów w kostkach miał trudności by nadążyć za miarowym i wcale nie spiesznym krokiem dwóch dorosłych mężczyzn.

- Więzień 5412 do naczelnika. Więzień 5412 do naczelnika. - z głośników bez ostrzeżenia szczeknął jakiś rozkazujący męski głos. Dwóch prowadzących go strażników spojrzało ze zdziwieniem na ten głośnik. Potem na siebie nawzajem. A potem na prowadzonego skazańca. W końcu wzruszyli ramionami i zawrócili razem z nim w stronę skąd dopiero przyszli.

- Prędki jesteś bratku. Podpaść naczelnikowi ledwo po przekroczeniu progu. - prychnął jeden z nich co rozbawiło chyba całą trójkę.

- Taki urok osobisty. Myślicie, że chce mój autograf? - skazaniec wzruszył łagodnie ramionami i zapytał jakby naprawdę był ciekaw jak się sprawy mają.

- Autograf? Stary słyszałeś go? - jeden ze strażników roześmiał się ubawiony na całego. ten drugi zresztą też zareagował podobnie.

- A co ty jesteś jakaś gwiazda? - zapytał ten drugi zerkając na profil prowadzonego więźnia.

- No chyba tak skoro ledwo po przekroczeniu progu sam naczelnik mnie wzywa nie? - więzień 5412 popatrzył na niego baranim wzrokiem nieszkodliwej, naiwnej łagodności. Obydwaj strażnicy pokręcili głowami a jeden nawet poklepał więźnia po plecach. Ale dalej niezłomnie prowadzili go do wspólnego celu.


---



- A więc 5412 podałeś na przyjęciu, że nazywasz się Guido. Guido z Novi. Tak? - naczelnik, dość sucho wyglądający starszy mężczyzna siedział za potężnym biurkiem z ciemnego drewna. Siedział w równie potężnie wyglądającym krześle. Po bokach biurka stało dwóch strażników. Poza tymi dwoma którzy wprowadzili skazańca 5412 a teraz stali o krok za nim. No a z boku stał ten pulchniutki pączuś który spisywał dane na wstępie. Naczelnik zaś czytał podobną kartkę jaką tamten niedawno co zapisywał.

- Tak panie naczelniku. - wygolony prawie na zero więzień potwierdził grzecznie i słowami i skinieniem głowy.

- Mhm. - naczelnik zerknął na skutego skazańca i znów na niedawno zapisaną kartę przyjęcia do zakładu. Pokiwał głową robiąc zamyśloną minę. W końcu wstał i złapał za prostą laskę. Obszedł dookoła własne biurko i wówczas więzień dostrzegł, że naczelnik utyka na jedną nogę. Pewnie dlatego używał tej laski. Gospodarz tego przyjemnie urządzonego gabinetu, tak przyjemnie oświetlonego i ogrzanego, z ładnym dywanem na podłodze usiadł na krawędzi swojego biurka i sięgnął z niego po jakąś grubą kopertę w jakiej mogła się zmieścić nawet książka. Wysypał coś z niej i po blacie poszorowały jakieś woreczki i małe bibeloty. W tym mała, srebrna, elegancka papierośnica. Rzucała się w oczy wśród tego małego rumowiska jakie powstało na biurko decydenta. Pewnie dlatego ten wziął ją w recę i obejrzał. - Ładne cacko. - powiedział z uznaniem spoglądając spoza niej na stojącego więźnia.

- Też mi się podoba. - zgodził się uprzejmie ze zdaniem naczelnika tym samym spokojnym i łagodnym tonem jakim posługiwał się i dotąd.

- Zostały jeszcze jakieś papierosy. Palisz? - starszy mężczyzna otworzył srebrne puzderko odkrywając jego zawartość. Wysunął pudełko w pytającym geście w stronę 5412.

- Chętnie. - więzień przyjął poczęstunek i zrobił trzy drobne kroczki w stronę opierającego się o własne biurko szefa. Słyszał jak dwóch strażników którzy go przyprowadzili idzie za nim jak dwa wierne cienie. Sięgnął po własnego papierosa, skręconego całe dnie temu w zdawałoby się całkiem innym świecie. Naczelnik podał mu ogień i wreszcie skazaniec mógł z lubością zaciągnąć się nikotyną.

- Lubisz palić. - naczelnik raczej stwierdził oczywisty fakt widząc jak złaknione płuca nałogowca zaciągają się od tak dawna nie smakowaną nikotyną. Wygolona głowa i przymknięte oczy odpowiedziały na pytanie twierdząco. - To dobrze. Nie bój się tutaj pozwalamy naszym pensjonariuszom palić. - naczelnik odpowiedział ojcowskim tonem i ciepłym uśmiechem.

- To dobrze. - 5412 też z pogodą ducha przyjął tą informację. Stał z przymkniętymi oczami zastanawiając się po cholerę go wezwano. Przecież nie po to aby dać mu zapalić. Nie, raczej nie. Widać jednak wiedzieli kim jest. Chociaż nie był jeszcze pewny co wiedzą. Na razie postanowił się nie wychylać i dalej grać swoją rolę.

- No chyba, że ktoś nam robi problemy. Wtedy niestety jesteśmy zmuszeni wyciągnąć odpowiednie konsekwencje. - naczelnik ze smutkiem w głosie i spojrzeniu rozłożył ramiona. Zdążył przeczytać na tyle dużo by mniej więcej wiedzieć z kim ma do czynienia. Ale był ciekaw kim jest ten facet z akt. Już teraz widział, że na pewno kimś nietuzinkowym. Zwykły tępak z pałą pewnie by się nabrał, że ma do czynienia ze zwykłym, nieszkodliwym idiotą. Tak jak ten tępak od spisywania protokołu wejściowego się nabrał.

- Naprawdę? A jakie? To dobrze, że ja nie robię problemów. - więzień wypalił z lubością już z pół fajki sycąc się każdą wypaloną drobiną. Nie był pewny kiedy będzie miał następną okazję. Ale coś czuł, że może nie tak prędko jakby miał ochotę. Poznał to po pseudo zabawnym śmiechu naczelnika. Śmiał się inaczej niż ci strażnicy z którymi szedł. Tych naprawdę udało mu się rozbawić. A ten facet na biurku nie był byle obszczymurem i umiał robić interesy.

- Cieszy mnie twoja postawa 5412. Ale niestety obawiam się, że mamy pewną, drobną nieścisłość w twoich aktach. - naczelnik przybrał prawie przepraszający ton. Zupełnie jakby właściciel hotelu zszedł do klienta aby przeprosić go za jakąś niedogodność w swojej placówce.

- Naprawdę? Jej, znowu coś pomieszali? No widzi pan? Takie czasy, że jak człowiek sam czegoś nie zrobi to zaraz ktoś, coś schrzani. - skazaniec otworzył oczy i popatrzył na naczelnika współczującym i przepraszającym tonem. Zupełnie jak klient który okazał swoje wyrozumienie dla problemów hotelu na jakie obsługa tego lokalu nie miała wpływu. Naczelnik znów się roześmiał. Ale tym razem szczerze. Co za numer mu się trafił! Prawdziwa perełka! No na pewno nie będą się z nim tutaj nudzić.

- Cieszy mnie to co mówisz. Taka poprawna, obywatelska postawa naprawdę bardzo ci tu pomoże. Więc może tak jak mówisz pomożesz nam uzupełnić ten bałagan w twoich aktach. - gospodarz i siwych, krótko obciętych włosach sięgnął na swoje biurko po jakąś teczkę którą otworzył.

- Bardzo chętnie panie naczelniku. - zgodził się uprzejmie skazaniec zaciągając się z lubością po raz kolejny. Wypalił już większość a popiół robił się coraz większy. Nikt mu jednak nie podał popielniczki ani żadnej nie widział w pobliżu. Zgadywał, że celowo. Ale pytać się nie zamierzał. Strzepnął papierosem i popiół opadł na elegancki i idealnie wyczyszczony dywan. Brew naczelnika lekko drgnęła gdy wzrok na moment zawiesił się na tej szarej drobinie szpecącej mu dywan. Ale poza tym się niczym więcej nie zdradził.

- A no widzisz tutaj nam przysłali twoje akta. I z nich wynika, że jesteś Guido z Sand Runners z Detroit. To prawda? - naczelnik zadał pierwsze pytanie udając pełne zaabsorbowanie trzymaną w dłoni lekturą.

- Tak. Skoro tak napisali w aktach to na pewno jest to prawda. Przecież tak napisane jest w aktach. - skazaniec znowu przymknął oczy i wydmuchnął dym w stronę sufitu. I strzepnął na dywan kolejny kawałek popiołu.

- No tak, tak jest napisane w aktach. Jest też napisane, że nie jesteś jakimś tam gangerem. Tylko mafiozem. Szefem zorganizowanej siatki przestępczej. Która strasznie nabruździła naszym chłopakom z naszej armii. - naczelnik pomachał nieco trzymanymi aktami i popatrzył na tego kpiarza jaki odstawiał tą swoją błazenadę i nawet mu brewka przy tym nie drgnęła. Palił sobie jakby mieli negocjować jak równorzędni partnerzy. Kpił sobie z nich w żywe oczy!

- Naprawdę tak tam napisali? O rany. Nie wiem co powiedzieć panie naczelniku. Słów mi brak. - więzień otworzył oczy i popatrzył na siedzącego na krawędzi biurka starszego mężczyznę w zadbanym garniturze. Spojrzenie miał iście niewinne i przepraszające za te kłopoty jakie wyszły z tymi aktami.

- No tak. Tak napisali. A co ty na to powiesz? Potwierdzasz to? - facet ze srebrnymi włosami postukał się trzymanymi aktami o własne udo patrząc na skazańca z uprzejmym zainteresowaniem.

- Oczywiście panie naczelniku. Przecież te akta napisali jacyś mądrzy ludzie. Co taki zwykły człowieczek jak ja może coś o tym wiedzieć? Ja w życiu żadnych akt nie miałem. Cieszę się, że wreszcie jakieś mam. Albo nie, zaraz, miałem jakieś akta. Takie z fajnymi dziewczynami w bikini. To się liczy? - skazaniec cały czas odpowiadał uprzejmie z miną nieszkodliwego idioty. Na koniec jakby przypomniał sobie o tych aktach i powiedział o nich aby pomóc w czymś przedstawicielom tutejszej władzy. Naczelnik w zadumie pokiwał głową i chwilę się nie odzywał. W końcu westchnął i rzucił akta z powrotem na biurko.

- Myślę, że chodzi ci o akty a ja pytam o akta. To nie to samo niestety. - popatrzył jakby z żalem i zastanowieniem na już leżącą na biurku teczkę z aktami 5412.

- Aha, to nie wiedziałem. A tutaj będę mógł mieć takie akty? - 5412 niewzruszenie odgrywał swoją rolę zaciągając się resztkami fajki. Właściwie został już skrawek jaki normalnie by skiepował. Ale chciał go wypalić do ostatka.

- To jest możliwe. Ale zależy od twojego zachowania. Od chęci resocjalizacji i właściwej postawy obywatelskiej. Powiedziałbym nawet, że dla naszej bezkonfliktowej współpracy to czynnik kluczowy. Zadecyduje o twojej przyszłości i roli w naszej małej społeczności. - mężczyzna w garniturze popatrzył na stojącego w łańcuchach skazańca. No trudno. Nie takie gagatki tu trafiało i nie takich się tu temperowało. Ten tutaj po prostu tego nie wiedział co wiedział naczelnik. I strażnicy. I właściwie każdy kto tutaj trafił przed nim. Dlatego tak pajacował.

- A długo miałaby trwać tutaj ta przyszłość? - zapytał poczciwiec niewinnie skuty łańcuchami. Zaciągnął się po raz ostatni ale jeszcze trzymał w palcach ten przyjemnie znajomy kształt.

- Według wyroku 50 lat. Ale jak nad tym popracujesz może to być krócej. O wiele krócej. Jeśli okażesz odpowiednią postawę obywatelską i chęć współpracy. - gospodarz przyjął ton biznesmena negocjującego warunki jakiegoś kontraktu. Jego rozmówca o dziwo przyjął podobny ton. Chociaż z tego co wyczytał o nim w jego przysłanych aktach właściwie chyba nie powinien się dziwić.

- 50 lat. Trochę długo. A za taką odpowiednią postawę obywatelską i chęć współpracy to dużo by się skróciło? - 5412 zapytał z uprzejmym zainteresowaniem jakby negocjowali o doborze lukrów na sprzedawane pączki.

- Kto wie? Może nawet o ¼? O ⅓? - naczelnik dał do zrozumienia, że jest otwarty na propozycję. Czuł, że wreszcie trafił mu się odpowiedni partner do prowadzenia tej gry. I on i ten drugi wiedział, że grają w grę i byli świadomi, że ten drugi też o tym wie. Aż przyjemnie się rozmawiało na rzadko spotykanym poziomie.

- To tak z 10, 15 lat krócej… nadal trochę długo panie naczelniku. Ale ja mam rodzinę. Żona młoda dopiero co po ślubie, sama została a ja jestem jedynym żywicielem rodziny. To nieludzkie tak zostawiać ją na pastwę losu. Jak oni sobie poradzą beze mnie? No nie można tak ich zostawić na pastę straszliwego losu. To jak? Za tą właściwą postawę i trudną sytuację życiową i rodzinną będzie coś krócej? - skazaniec z wypisanym numerem na kombinezonie popatrzył spojrzeniem ufnego szczeniaczka w poważną twarz pana naczelnika. Temu zaś kąciki ust i oczu lekko drgnęły z rozbawienia gdy usłyszał kolejną porcję jego błazenady. Popatrzył gdzieś w sufit jakby się namyślał gdy postanowił podjąć ten wątek.

- Tak, czytałem. Strasznie wielka ta twoja rodzina. - zauważył ze zgryźliwą ironią zezując na stojącego przed nim wygolonego więźnia.

- No sam pan widzi panie naczelniku. - skazaniec wzruszył ramionami i spróbował rozłożyć ręce w geście niewinności. Przynajmniej na tyle na ile mu pozwalały skute w nadgarstkach obręcze.

- No to rzeczywiście poważna sprawa. Myślę, że ze względu na tak wyjątkową sytuację rodzinną i jakbyś zachowywał się naprawdę wzorowo myślę, że pobyt tutaj mógłby zostać skrócony nawet o połowę. - pokiwał głową którą opuścił aby spojrzeć na reakcję więźnia. Był naprawdę jej ciekaw. Ten zaś pokiwał ze zrozumieniem głową i też zgrywał się jakby zastanawiał się nad czymś.

- 25 lat… to nadal trochę długo. A może zrobimy po mojemu? - więzień spojrzał na naczelnika z psotnym spojrzeniem w oczach. Starszy mężczyzna w garniturze popatrzył na niego zaintrygowany. Tego akurat w ogóle się nie spodziewał.

- O. Ciekawe. No ale słucham. Co masz do zaproponowania? - poprawił się nieco na biurku i pochylił troszkę do przodu w oczekiwaniu.

- Oj nic specjalnego. Całkiem prosta sprawa. Jestem prostym człowieczkiem i lubię proste rozwiązania. To byśmy zrobili tak. Ja biorę swoją papierośnicę a pan każe mi zdjąć te łańcuchy i wypuści z tego uroczego miejsca a ja pójdę w swoją drogę. I obiecuję więcej się tu nie pokazywać! A te akta… - skazaniec mówił szybko i gładko jakby omawiał jakiś przepis na ciasto albo tłumaczył jak dojść pod jakiś adres za rogiem. Zupełnie zdawał się nie dostrzegać reakcji na twarzy naczelnika i otaczających go strażników. Na nich też zerkał jakby chciał się upewnić, że wszyscy pojmują jego proste przecież tłumaczenia. Przecież powiedział im proste rozwiązanie i nawet o tych ich aktach pamiętał prawda? - … a to tam wpisze sobie pan co uważa. I wtedy się rozejdziemy w pokoju jak na dwóch ludzi interesu przystało. To co? Może być? - zapytał na koniec obdarzając naczelnika tym swoim spojrzeniem zawodowo nieszkodliwego idioty. Przez chwilę gdy skończył w gabinecie naczelnika panowała cisza przerywana tylko cichymi parsknięciami i sapnięciami przedstawicieli nowojorskiego systemu penitencjarnego.

- Niewiarygodne. - naczelnik musiał przyznać, że był pod wrażeniem. No aż czegoś takiego to się nie spodziewał. Nie pamiętał kiedy ostatni raz usłyszał w tym gabinecie coś tego formatu. Nie był pewny czy kiedykolwiek. Więc wcale tego wrażenia nie ukrywał.

- Taki urok osobisty. - wyjaśnił przyjaźnie 5412 znowu w miarę możliwości pobrzękując łańcuchami gdy próbował wzruszyć ramionami.

- Bardzo ciekawa propozycja. A tak z ciekawości zapytam. A co oferujesz w zamian? - naczelnik pałał teraz szczerą ciekawością i z wręcz fascynacją obserwował tą muchę co wpadła w pajęczą sieć i jeszcze wydawało jej się, że może negocjować coś z pająkiem.

- Pokój. - skazaniec uśmiechnął się patrząc prosto w oczy naczelnika. Ale tym razem uśmiechnął się chłodno, samymi końcówkami ust. W spojrzeniu zaś pojawiła się chłodna, nuta skrywana dotąd pod nieszkodliwym dobrodusznym płaszczykiem.

- Aha. A jeśli odmówię? - elegancki, starszy pan zapytał równie uprzejmie jak dotąd o konsekwencje odmowy zawarcia takiej umowy. Był pewien, że teraz nastąpi coś bardzo interesującego. I nie pomylił się w swoich szacunkach.

- No cóż… - wygolony facet w więziennym uniformie znowu wzruszył ramionami i do tego ciężko westchnął. Puścił peta i przydeptał go swoim butem. Chwilę uparcie wcierał go w dywan i przez ten moment wszystkie spojrzenia skoncentrowały się na tym akcie bezczeszczenia nieskazitelnego dotąd dywanu pana naczelnika. - Wtedy będę musiał to sobie zorganizować na własną rękę. - skazaniec skończył przydeptywać peta i podniósł wzrok na siedzącego przed nim naczelnika.

- Bardzo lubię ten dywan. - naczelnik dla odmiany wpatrywał się nadal w skiepowanego w swój dywan kiepa. Głos miał trochę jakby nieobecny. Ale strażnicy wlot wyczuli zmianę w tonie rozmowy i patrzyli na niego wyczekująco. Dłonie zaczęły im oscylować wokół uchwytów przymocowanych do pasa pałek.

- Ładne cacko. Też mi się podoba. - więzień wrócił do swojego pogodnego i beztroskiego tonu jakiego dotąd używał od momentu przybycia. Z ponownym zainteresowaniem popatrzył w dół na ten sam skiepowany obiekt zainteresowania który tak angażował spojrzenie naczelnika.

- 5412. - naczelnik odpowiedział też z uśmiechem. Ale bez radości w głosie i spojrzeniu. Sięgnął do leżącą dotąd przy jego nodze laskę. Uniósł ją jakby chciał się przyjrzeć zgrabnej i zdobionej, kulistej rękojeści na jej zwieńczeniu. Strażnicy czując tą zmianę zaczęli wyciągać pałki. Tylko skazaniec dalej patrzył z tym uprzejmym i przyjacielskim spojrzeniem jakby był jedynym który jest tego wszystkiego nieświadom.

- Panie naczelniku? - skazaniec tak naprawdę czuł, że to już finisz przedstawienia. Dlatego postanowił się nie szczypać w drobnostki.

- Słucham 5412. - naczelnik był zirytowany tym przerwaniem a za ten dywan był naprawdę wkurzony. Co za impertynencja! Ten śmieć tego pożałuje! Ale jeszcze panował nad sobą oglądając uważnie rękojeść swojej laski.

- A w tych aktach to są ważne sprawy? - zapytał skazaniec do końca zgrywając się na nieszkodliwego naiwniaka. Wskazał brodą na teczkę z dokumentami jaką niedawno gospodarz położył na swoim biurku.

- Bardzo. Bardzo poważne sprawy. - naczelnik wręcz z fascynacją obserwował wzorki i szlaczki na tej laskowej rękojeści. Ten cały zgrywus pewnie znów coś wymyślił ale już go to nie obchodziło. Zaraz dostanie za swoje!

- Aha. Tak myślałem. No to panie naczelniku w tych aktach to ja jestem Guido. Po prostu Guido. Panie naczelniku. - wygolony skazaniec zwrócił uwagę panu naczelnikowi tak uprzejmym i pozytywnie nastawionym tonem jak tylko potrafił. Uśmiechnął się do niego ciepło i sympatycznie. Naczelnik na moment znieruchomiał i ponad głowicą swojej laski spojrzał wprost w oczy tego drugiego. Napotkał w nich jawną kpinę i wyzwanie. Oczy kompletnie wypaczały ten jego fałszywy uśmieszek nadając mu szyderczego wyrazu. I nie wytrzymał. Sieknął na odlew trzymaną laską prosto w tą cholerną gębę. Trafiony więzień zatoczył się od siły tego zaskakującego uderzenia które rozcięło mu łuk brwiowy.

- Tutaj jesteś 5412! Jesteś tylko numerem! Nigdy stąd nie wyjdziesz! - krzyknął wyprowadzony z równowagi naczelnik wskazując powalonego właśnie skazańca swoją laską. Więzień może i odzyskałby a może i nie, równowagę po tym jak go zdzielił. Ale swoją cegiełkę dołożyli strażnicy. Jak zwykle zwarci i gotowi, w lot pojmujący polecenia pana naczelnika. Pierwsza pałka trafiła zataczającego się więźnia pod kolano w prawą obalając go na podłogę. A potem kolejne już trafiały skulonego więźnia jak popadnie. Tłukli go aż naczelnik rozkazał przestać i zabrać tego śmiecia. Wtedy złapali te bezwładne ciało i wywlekli je aby nie kalało więcej swoją obecnością gabinetu pana naczelnika. Gdy zostali sami naczelnik znów spojrzał na głowicę swojej laski. No nawet tutaj ten brudas musiał nabrudzić! Ze złością pokuśtykał wokół biurka a w tym czasie skryba wiernie przykląkł przy porzuconym pecie i zaczął sprzątać tą herezję ze świętego dywanu pana naczelnika.

- Zaraz to sprzątnę panie naczelniku! No sam pan widział jaki on jest! Co miałem zrobić? Skąd miałem wiedzieć kto to jest? Co mamy z nim teraz zrobić panie naczelniku? - pulchniutki skryba próbował zmyć z siebie odium jakiejkolwiek winy i jednocześnie przekierować uwagę naczelnika na swoją wierność, oddanie no i gorliwość. Przecież był taki potrzebny i pożyteczny!

- Musimy być gotowi gdy spróbuje ucieczki. Miejcie na niego oko. A na razie do karceru. - pan naczelnik próbował uspokoić oddech. Oraz doczyścić swoją ulubioną, elegancką i nieskazitelną laskę. A ten łajdak zabrudził mu ją swoją krwią! Ale to nic. Trochę pracy ściereczką i już znowu będzie czyściutka i elegancka. Poza tym zawsze go to uspakajało.

- Myśli pan, że spróbuje ucieczki? - stwierdzenie szefa całkowicie zaskoczyło skrybę. Tak bardzo, że aż przerwał zbieranie resztek kiepa i popatrzył zdziwiony na jego stronę biurka.

- To oczywiste. Psa można zamknąć w klatce. Ale nie wilka. - szef westchnął i usiadł na swoim krześle. Chwilę przyglądał się czy gałka laski jest idealnie wypolerowana.

- To po co go tutaj trzymać? Może od razu zróbmy z nim porządek? - zaproponował nieśmiało skryba po tym gdy najpierw spojrzał na drzwi za którymi zniknęli jego koledzy którzy wywlekli pobitego do nieprzytomności więźnia.

- Ale ty jesteś prosty. - westchnął szef gdy przy okazji uznał, że laska odzyskała swój idealny blask. Schował szmatkę do szuflady tam gdzie było jej miejsce. - Załatwić go to potrafiłby każdy głupek. A ja chcę aby najpierw pożałował za swoją bezczelność. - gospodarz gabinetu wyjaśnił swoje motywy swojemu prostemu podwładnemu.

- To jak to zrobimy panie naczelniku? - podwładny podniósł się z kolan i wiernie czekał na decyzję swojego szefa. Ten chwilę zastanawiał się bo pytanie było ciekawe. Komuś takiemu trzeba było wymyślić coś specjalnego. W końcu uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją.

- On jest taki rodzinny tak? Świetnie. Więc w Bloku T powinien czuć się na odpowiednim miejscu. - powiedział i triumfalnie odłożył swoją laskę oznajmiając wszem i wobec, że ten rozdział jest już zamknięty. Skryba też się uśmiechnął gdy pojął zalety pomysłu szefa. No tak! Blok T potrafił usadzić każdego! Genialnie to szef wymyślił! Ten bezczelny bydlak będzie miał za swoje!




Wyspa - Sand Runners




Popołudnie zaczynało chylić się ku upadkowi i niedługo miało zacząć zmierzchać. Ale na razie jeszcze było widno jak w dzień. W całkiem ładny i pogodny, wiosenny dzień. Wreszcie pogoda przestała szaleć i te niekończące się przedwiośnie przeszło w całkiem ładną, zieloną wiosnę. W innych okolicznościach w tak przyjemny dzień jak teraz można by było pójść na rodzinny piknik. Zielona trawa, młode zielone listki na krzakach i drzewach, błękit nieba, złoto Słońca, przyjemny cień lasu dookoła i błękitne wody jeziora całkiem niedaleko. Jak ulał okoliczności pasowały na rodzinny piknik. I zgromadzenie rodzinne było chociaż nie zgromadziło się na piknik i atmosfera nie do końca była taka lekka.

- I jak? - drobna, rudowłosa kobieta zapytała patrząc z troską na trójkę zebranych wokół niej mężczyzn.

- Rany, Brzytewka, no weź przestań! Wszystko gra! Ile razy mam ci to powtarzać? Już ci mówiłem tydzień temu, że jest w porzo! - młody Latynos rozłożył ręce w geście rozpaczy i bezradności przyjmując ton jaki zwykle nastolatkowie przyjmują na gderliwe uwagi natrętnej ciotki. Wcale mu nie przeszkadzało, że owa “ciotka” jest dobrych parę lat młodsza i gdzieś o głowę niższa od niego. I, że tak w ogóle to przecież się kumplują.

- Nie słuchaj tego leszcza Brzytewka. Te kolorowe lamusy tak mamroczą pod nosem, że żaden cywilizowany człowiek, znaczy biały oczywiście,tego nie skuma. - podobny wiekiem i budową do Latynosa białas dla odmiany machnął ręką na jego gderanie aby go zdyskredytować. Jak zwykle zresztą. - No ale mnie to nie wiem czemu tyle trzymałaś. Już dawno mówiłem, że jest okey. Do tej pory już był był na miejscu. - ostateczną uwagę jednak miał w podobnym stylu jak jego nieodrodny kumpel.

- Na miejscu!? Ja do tej pory to bym już wracał! - Latynos złapał się pod boki ale nie wytrzymał i zaraz oskarżycielsko pokazał białasa palcem. Oczywiście jeden musiał być obowiązkowo chociaż o włos lepszy od drugiego. Zupełnie jakby nigdy nie wyrośli tak naprawdę z wieku chłopięcego. Zaś lekarka, żona mafioza i Anioł Miłosierdzia w jednym mogła z satysfakcją obserwować jak sprawnie Hektor staje w lekkim rozkroku na swoich nogach. Jakby się szykował do bójki ze swoim odwiecznym adwersarzem a jednocześnie najlepszym kumplem. Ten też się pochylił do przodu gotów się zmierzyć z nim w każdej chwili i z jakiegokolwiek powodu. No wreszcie mogli! Alice widziała, że te nowoczesne, prawie zapomniane cuda technologii medycznej rzeczywiście działają! Ostatnie dni i tygodnie obydwaj Bliźniacy byli prawie unieruchomieni i przykuci do łóżka. Bo nawet prawdziwe łóżka tutaj były. Bo z powodu kontuzji jakie owego feralnego tygodnia sprawił im lokalny podstarzały, stróż prawa dokazywać nie mogli. Pewnie dlatego i teraz roznosiła ich dodatkowo ta euforia aby wreszcie nadrobić ten stracony ich zdaniem czas.

- Zamknąć ryje! - trzecia ofiara owego potrójnego pojedynku z szeryfem Daltonem wrzasnęła ostro wcinając się w tą po detroidzku kulturalną dyskusję młodszych gangerów. Na obydwu oczywiście ta pacyfikacja momentalnie podziałała. W końcu to był ten straszny i surowy Taylor, zwany nie na darmo “Pitbullem”. Mieszanina reputacji, respektu i obawy jakie budziła ta masywna sylwetka prawej ręki szefa bandy nadal robiła swoje. Podziałało też krzesło które kopnął i które świsnęło między dwoma potencjalnymi adwersarzami. Musiał kopnąć to krzesło bo rzucić nie mógł. Obie ręce nadal miał na temblakach. W końcu ostatniej dwójce z ich małej grupce udało się zdobyć tylko albo aż dwa medyczne cacuszka. Z tą dotąd milczącą dwójką też wyszły nie małe cuda. Czarnowłosa kobieta w skórzanej kurtce z licznymi czaszkami i kośćmi zamontowanymi na niej i mężczyzna w nowoczesnym, wojskowym mundurze który wśród całej grupki jako jedyny wyglądał jakby pomylił bajki. Zresztą oboje też tak stylistycznie to kompletnie nie pasowali do siebie. A jednak nosili na palcach takie same krążki z zawleczek po granatach jakie nałożyli sobie nawzajem tamtego nienaturalnie słonecznego dnia w samym centrum pobojowiska. Zupełnie jakby na moment wojenna zawierucha wojenna wtedy ustała aby mogli się ze sobą związać aż do końca. Wtedy, w tamtym dniu, na tamtym moście była jeszcze jedna ślubna para. I właśnie z tego powodu zebrali się tutaj wszyscy razem.

- Miałeś rację. Guido ich powinien potopić dawno temu. - czarnowłosa kobieta trzepnęła Taylora w ramię w przyjacielskim geście. Mówiła jakby szeptem ale i tak było wiadomo, że wszyscy zgromadzeni ją słyszą. Wśród dwójki zawodowych niecnot jakimi byli Bliźniacy ona cieszyła się wśród nich specyficznym rodzajem autorytetu. W końcu była nie tylko Czachą i Mówcą który potrafi rozmawiać z duchami ale też i siostrą krwi. A to dla tej dwójki detroidzkich uliczników stanowiło zaskakujący mocny autorytet. Teraz też tak otwarcie nie odważyli się jej pyskować jak to mieli w powszechnym zwyczaju. Poza tym tydzień temu wycięła im wszystkim taki numer, że właściwie głupio było im coś powiedzieć na nią. Albo nawet na “niego”. Jakby wyczuwając ten moment wreszcie odezwał się “on”.

- Właśnie. Mamy sprawę do obgadania. - Nix usiadł na swoim krześle co dało jakby sygnał do rozpoczęcia właściwej części spotkania. Nix też wyciął im wszystkim ten sam wredny numer. Właściwie nietypowa para nowożeńców wycięła go razem. Przekradli się “korytarzem szaleństwa” do części schronu opanowanego przez Nowojorczyków, wykradli co i kogo trzeba i wrócili do “swojej” części Bunkra prawie bez słowa. Nix wtedy po prostu postawił na biurku zdumionej Alice dwa, zakurzone i zabrudzone pojemniki pytając czy do czegoś jej się to przyda. Gdy czytała nawet pobieżnie instrukcję na pudełku oczy mogły jej się robić tylko szersze i szersze. Kolagenowa pianka regenerująca! Wcześniej tylko o tym czytała, gdzieś, kiedyś, jakoś! W życiu nawet żadnej nie miała w ręku! A teraz stały przed nią dwa, gotowe do użycia zestawy! Dzięki nim można było prawie zdziałać cuda! Niewiarygodnie przyśpiesza regenerację wszelkich kostnych i chrzęstnych urazów!

A jakby było mało to szamańsko - pazurowa parka przyprowadziła też “jego”. Czyli owego dość enigmatycznego “lekarza schroniarzy” o jakim wcześniej tylko słyszała tylko pogłoski ale nigdy wcześniej nie mieli okazji się spotkać. Chyba sami nowożeńcy nie byli świadomi kogo naprawdę przyprowadzili. To był on! Doktor John Doe! Ojciec współczesnej cybernetyki! Znaczy jakby nie liczyć tych dwóch dekad nuklearnej zagłady i zdziczenia no ale przez ten czas cybernetyka raczej nie posunęła się do przodu. Czytała kiedyś wywiady z tym lekarzem i naukowcem w fachowej prasie a teraz oto stał przed nią z tym swoimi cyberoczami. I wcale nie był stary jak powinien. Potem dowiedziała się, że większość tego powojennego czasu przehibernował stąd niewiele się postarzał. No i z takim żywym autorytetem przeprowadzenie takiej w gruncie rzeczy eksperymentalnej operacji zaimplementowania kolagenowej pianki regenerującej nie było już takie trudne. Tylko trzeba było te dwa tygodnie odczekać aż się wszystko ustabilizuje jak należy.

- Właśnie. Siadać kurwa! I dajcie mi moje krzesło. - Taylor warknął na Bliźniaków jedynie trochę luźniej niż poprzednio. Ci bez szmeru podskoczyli po krzesło które cisnął i przynieśli mu aby mógł usiąść. Właśnie z powodu owej eksperymentalnego specyfiku i równie eksperymentalnej operacji jej zamontowania oni mogli już hasać jak dawniej a on musiał czekać aż ciało zregeneruje mu się w mozolny, standardowy sposób. I sam to sobie zawdzięczał. Bowiem gdy sprawa się rypła był problem. Bo we trzech mieli łącznie cztery uszkodzone stawy a pianki było tylko dwa zestawy. I to właśnie ten straszny “Pitbull” bez mrugnięcia okiem powiedział do Brzytewki krótko. - Ich zrób. - przez chwilę nikt chyba nie wiedział co wtedy powiedzieć. Nawet zwykle wyszczekani Bliźniacy mieli wtedy dość niewyraźne miny. Bo ani się kłócić ani dyskutować było niezbyt. Ale Taylor kierował się swoim własnym osądem sytuacji. I właśnie z tego powodu się tutaj zgromadzili. Teraz nawet Bliźniacy porozsiadali się po stołach i ławkach.




CDN.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 07-01-2019, 18:28   #665
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Epilog (2/3)

Wyspa - Sand Runners




- Właściwie nie ma za dużo o czym gadać. Po prostu go znajdźcie. Wiemy, że zabrali go do Nowego Jorku. Stąd więcej się nie dowiemy. Skoro jesteście już sprawni to ruszajcie i znajdźcie go. - Nix wyciął wszystkim największy numer. Chyba najbardziej samemu sobie. Świeżo mianowany podporucznik elitarnej jednostki Pazurów. A teraz siedział otoczony ludźmi w skórzanych kurtkach i mówił. A oni słuchali. Nie tak jak wcześniej słuchali Guido. On i Guido to były dwa kompletnie różne typy ludzkie. Kroczyli zbyt różnymi ścieżkami aby byli sobie podobni. Ale działali podobnie jak dwie strony tej samej monety. Alice widziała jak spełniają się szacunki jej przybranego ojca i niedawnego dowódcy młodego podporucznika. Facet w godzinie próby naprawdę okazał się godny miana oficera polowego. I to wśród tak obcym sobie środowisku jakim była niezdyscyplinowana zgraja chaotycznych gangerów z Det. Nawet wówczas gdy nie mógł otwarcie coś kazać czy dowodzić choćby szeregowemu Runnerowi. Runnerzy nie znieśliby próby szarogęszenia się jakiegoś nie-runnera.

Więc Nix działał pośrednio. Proponował, podsuwał pomysły, służył radą. Gdy byli sami. Jej, Taylorowi, Bliźniakom, Emily. I często okazywało się, że ich nie roluje i to były bardzo dobre pomysły. Jego wojskowe doświadczenie w tych czarnych dniach gdy zabrano im Guido utrzymało chyba bandę w jednym kawałku. Taylorowi brakowało pomysłów, finezji i perspektywicznego myślenia aby zarządzać tak dużym obiektem i zgrają. Alice nie miała doświadczenia i stanowczości w trzymaniu tej bandy za karby. Poza tym było tylu rannych i chorych, że to skutecznie wyłączało ją z innych obowiązków. Bliźniacy byli połamani a potem przykuci do łóżka. Nie mogli rozsiewać swojego złośliwie radosnego chaosu dookoła którym potrafili podtrzymać na duchu zaskakująco skutecznie. Czacha podobnie jak Alice była wyspecjalizowana w osobnej dziedzinie i też jej nie było za pan brat z planowaniem strategicznym dla całej bandy na nadchodzące dni i tygodnie zmagań. Jedynymi z czołówki najważniejszych gangerów w bandzie który mógł się równać z Nixem wprawą i wiedzą byli chyba Krogulec i Jednooki. Ale Jednooki wolał zajmować się swoimi eksperymentami saperskimi a Krogulec jakoś naturalnie po kilku dniach wahania jakby uznał te dziwne nie-dowodzenie Pazura i podporządkował mu się. A po tym numerze jaki Nix razem z Czachą wywinęli Nowojorczykom właściwie nawet szeregowi gangerzy dali mu spokój i Pazur na wpół oficjalnie “przyjął się” w tym gangerowym społeczeństwie. Było zupełnie jak swego czasu mówił Tony. I Guido i Nix byli alfami w stadzie. Póki byli obok siebie jeden warczał na drugiego widząc w nim głównie konkurenta. Ale gdy zabrakło jednej alfy druga w naturalny sposób objęła rolę lidera w stadzie i stado w końcu to jakoś zaakceptowało. Przynajmniej jako tymczasowy stan.

- No nie dygaj Plakatowy! Ty też Brzytewka! Zobaczysz, znajdziemy go! Myślisz, że co? Tam u tych sztywniaków za piecem znajdzie się chociaż jeden co by go Guido nie przewinął? Zobaczysz on ich tam wszystkich wyroluje! - Hektor machnął pogardliwie ręką na to wszystko. Przecież taki był plan od początku! Wszyscy to wiedzieli! Dlatego tak się wściekali przez ostatnie dni i tygodnie gdy musieli leżeć w łóżkach albo prowadzić te wkurzające i bezsensowne “ćwiczenia rehabilitacyjne”. Teraz więc przybrał taki ton jakby pojechanie na drugi kraniec kontynentu w samo serce wrogiej stolicy i znalezienie ich kumpla to była zwykła formalność na parę dni roboty.

- Właśnie. Złamas ma rację. Właściwie pewnie na darmo jedziemy. Zobaczycie, Guido pewnie wróci tutaj z bandą kociaków obwieszonych na klacie a my go tam będziemy na darmo szukać. Znajdziemy pewnie tylko karteczkę “Tu byłem ale wróciłem” i tyle. Sami wiecie, że jemu wszystko się zawsze udaje. Pamiętacie mecz otwarcia? Jak to wszystko obcykał w ostatniej chwili? A każdy inny leszcz by już przerypał taki mecz. Mówię wam te nowojorskie leszcze nie mają pojęcia kogo złapali. To nie oni złapali jego tylko on ich. - Paul również mówił jakby kompletnie nie widział powodów do zmartwień. Jak tak ich dwóch się widziało i słyszało to można było odnieść wrażenie, że Guido lada dzień wróci. No ale jednak to było mało prawdopodobne. Na razie wiedzieli tyle, że przewieziono go do samego Nowego Jorku. Prawie od razu po niedawno zakończonych walkach. I na tym się trop urywał. Tak jak mówił Nix stąd się raczej nic więcej nie dowiedzą. Trzeba było pojechać do Nowego Jorku i znaleźć go. A potem sprowadzić z powrotem. A do takiej misji para Bliźniaków nadawała się idealnie. Właśnie dlatego Taylor bez mrugnięcia okiem oddał możliwość natychmiastowego odzyskania zdrowia na ich rzecz. Zdawał sobie sprawę, że do takiej misji potrzebowali właśnie tych dwóch ancymonów.

- Świetnie. To już zostawiamy wam. - właściwie mając tak skąpe dane o misji Bliźniaków nie było sensu coś planować czy ustalać. Więc nikt tego nie próbował robić. - Jest jeszcze jedna sprawa. - Pazur dodał trochę zaskakując wszystkich. Tylko jego żona wydawała się być spokojna. Milcząco delikatnie skinęła swoją czarnowłosą głową gdy Peter spojrzał na nią. - Odchodzimy stąd. Wracamy do Cheb. - Nix spojrzał na zebranych dookoła siebie ludzi i ci wyglądali na naprawdę już zaskoczonych tą decyzją. Tego się kompletnie nie spodziewali. No niby Nix nigdy nie zajął oficjalnie stanowiska Guido, niby tak tam coś łaził i gadał, pewnie są do siebie a w ogóle to przecież i tak nikt go nie słuchał. No ale przecież…

- Dlaczego? - Taylor zacisnął szczęki ale zapytał dość spokojnie. To powstrzymało resztę przed innymi pytaniami. Młode małżeństwo popatrzyło jeszcze na chwilę. Emi złapała dłoń Petera a on uścisnął tą jej dłoń.

- Już mnie nie potrzebujecie. A ja mam swoje zobowiązania w Cheb. I tak długo tu zwłóczyłem. I nie ma się co oszukiwać, nie pasuję tutaj. - Pazur wzruszył ramionami nie owijając zbytnio w bawełnę. Popatrzył po kolei na twarze zebranych postaci ale coś nikt nie kwapił się do powiedzenia czegokolwiek. Ale Bliźniaków bardziej chyba interesowała reakcja swojej siostry krwi.

- Mówca idzie i będzie ze Ślicznym. Spróbujemy zobaczyć co z naszymi których musieliśmy tam zostawić u tej dokturki. - San Marino nie pozostawiła nikomu złudzeń co do tego jakie ma priorytety. Jej bracia krwi cichutko westchnęli ale na tym poprzestali.

- No to może przez jezioro przeprawicie się z nami? - zaproponował Hektor. Jak na swoje możliwości okazał się całkiem grzeczny i skory do zgody. Właściwie tutaj też nie było o czym gadać. Jasne było, że banda jest w tarapatach. Brakowało prawie wszystkiego. Żywności, amunicji, leków, rozrywek, Wyścigów, Ligi, nawet trawki. No i Guido. Dlatego rozważali też dotąd wariant wyprawy do Det w bliżej niesprecyzowanej przyszłości. No ale skoro prawie z nieba spadły te kolagenowe pianki regenerujące to mimo wszystko w pierwszej kolejności postanowiono wysłać Bliźniaków na misję poszukiwawczą do Nowego Jorku. Jedyne czego chyba mieli w nadmiarze to ładunki wybuchowe i nawet trochę paliwa. Rakietowego. W podziemiach pod lotniskiem warunki bytowe były o wiele gorsze niż w tej części pod Centrum Meteo którą opanowali Nowojorczycy. Ale okazały się istną skarbnicą wszelkiej maści pocisków rakietowych. Nix nawet je rozpoznawał i wybałuszał oczy na te cuda wojskowej techniki ale oczywiście nikt go nie słuchał. Nawet jak Jednooki mówił dokładnie to samo. Właśnie Jednooki i jego chłopaki tak naprawdę powstrzymali ostatni cios NYA który miał dobić runnerowe niedobitki. Użył głowic tych rakieto do masowej produkcji IED. I tak nimi usiał teren wokół lotniska, że po której tam kolejnej nieudanej próbie armijni chyba doszli do wniosku, że im się nie opłaca tracić kolejnych ludzi na tych minach. Woleli wziąć ich głodem w tym nieformalnym oblężeniu lotniskowej twierdzy. Runnerzy znali ścieżki w tych polach minowych i co jakiś czas, zwłaszcza nocą robili nocne wycieczki na “tamtą” stronę Wyspy. I tak od paru tygodni otwarta wojna między obydwoma stronami przeszła w cichy, pełzający konflikt pojedynczych patroli i żołnierzy, strzałów snajperów i wybuchających IED-ów. Od czasu do czasu NYA przypominała o sobie bombardując teren lotniska z moździerzy ale te dość lekkie pociski nie miały szans nawet musnąć podziemi w jakich zagnieździli się Runnerzy. Ale czasem dorwały jakiegoś pechowca który akurat miał pecha być na powierzchni. Obie strony były jednak zbyt słabe aby wykurzyć z Wyspy jedna drugą. Chociaż to gangerzy przymierali głodem może bardziej niż dotąd Chebańczycy po ostatniej zimie. Teraz jednak wszyscy wstali. Co miało być powiedziane to zostało. Czwórka jaka miała przeprawić się przez jezioro zaczęła zbierać swój skromny dobytek. Musieli przeprawić się nocą oczywiście bo w dzień nad wodami nadal panowały ckm i moździerze NYA. A już zaczynał się zbliżać zmierzch. Wszyscy zaczynali się ze sobą żegnać. W końcu przyszła kolej gdy wyższa z kobiet objęła tą niższą ściskając ją na pożegnanie i życząc sobie nawzajem powodzenia i szczęścia.

- Uważaj na siebie Plama. Bo zaraz się z ciebie zrobią dwie plamy. - powiedziała ciepło uśmiechnięta szamanka po tym gdy nagle niespodziewanie znieruchomiała. Trochę odsunęła się od Alice. I w końcu położyła swoją nabitą ćwiekami rękawicę gdzieś na mostku lekarki. Potem przesunęła ją powoli w dół aż zatrzymała gdzieś na środku brzucha. No i wtedy właśnie się uśmiechnęła i powiedziała swoje. A potem odeszli. Cała czwórka z małymi pakunkami na sobie i bronią w dłoniach przekształciła się w ciemne sylwetki. A te szybko wtopiły się w cienie lasu który ich całkowicie pochłonął jakby nigdy ich tutaj nie było. Tylko pozostawione po nich krzesła świadczyły, że niedawno na nich siedzieli. Łysy mięśniak z małą bródką też chwilę jeszcze stał i w milczeniu przyglądał się pustej już ścianie lasu. Potem zaś odwrócił się do o wiele drobniejszej kobiety i tak chociaż symbolicznie próbował ją zgarnąć przez te swoje temblaki aby wrócić do bezpieczniejszych rejonów podziemi.




Cheb - Klinika Kate



Potężnie umięśniony cybermutant siedział na jakimś pieńku który ostatnio często robił mu za stołek. Bo przecież trudno było znaleźć stołek, krzesło czy mebel jaki mógłby go pomieścić. A ten pieniek był tak pojemny, że spokojnie mógł pomieścić nawet jego. I jego sąsiadów. Jeden z nich ostatnio towarzyszył mu całkiem często. Pogoda się poprawiła i słoneczne dni wreszcie zaczynały dominować nad tymi pochmurnymi i deszczowymi. Słonecznie światło i ciepło przyjemnie ogrzewały wracające do zdrowia ciało. A jego towarzysz, towarzysz Lenin, często przychodził tutaj na fajka.

Towarzysz Lenin okazał się całkiem udanym kompanionem schroniarza. Należał do gromadki niewielu osób jakie nic sobie nie robiły z odmienności mutanta, zupełnie jakby tego nie dostrzegał. No i nikt inny kogo Baba pamiętał nie nazywał go towarzyszem. Chociaż akurat towarzysz Lenin zwracał się tak do prawie każdego.

Drugim częstym kompanem schroniarza był Beta 3. Czyli Ted. Jego trochę wspólnik, trochę kompan, przewodnik i łącznik tak z resztą Bety jak i resztą świata. Bowiem w przeciwieństwie do Baby którego zmogły rany i długotrwałe leczenie Ted był w jednym kawałku więc mógł swobodnie opuszczać klinikę. A mutant dopiero ostatnio wrócił do sił na tyle by zacząć czuć się prawie w pełni sprawny. Lada dzień już powinien chyba wrócić do pełni zdrowia. Tak przynajmniej mówiła gospodyni czyli pani Kate, która zajmowała się nimi wszystkimi. A miała kim. Cała ludzka menażeria. Towarzysz Lenin żartował czasem, że chyba tylko tych zgniłych kapitalistów z NYA im tutaj do kompletu brakuje.

Bowiem większość pacjentów stanowili gangerzy z Det. A dokładniej ci z Sand Runners. A jeszcze dokładniej pewnie ci sami co buszowali tutaj kilka miesięcy temu ostatniej zimy. A teraz leżeli tutaj, w tym samym Cheb, tylko kilka miesięcy później i cierpieli, i byli leczeni tak samo jak Baba i inni. Ted dostrzegał pewną ironię w tym, że może wtedy, w zimie. King Kong i ci Runnerzy co leżeli teraz za ścianą biegali tutaj i strzelali do siebie a teraz zgodnie leżeli w tym samym polowym szpitalu i tak samo ciężko przenicowani ołowiem przez tego samego wroga. Tylko Baba nosił w sobie troszkę śladów ołowiu z walk z innym przeciwnikiem poza Cheb a ci Runnerzy troszkę też pewnie go dostali od tych z NYA. Ale teraz tutaj leżeli o wracali do zdrowia podobnie.

Jakby tej różnorodności i ciekawostek było mało na piętrze leżała kolejna dwójka. Zmasakrowany przez tych albo innych Runnerów Brian czyli zastępca miejscowego szeryfa. Ten sam który również podobnie został zmasakrowany podczas zimowych walk gdy najpierw stał w obronie innych Chebańczyków a na końcu, już powalony ranami stanął w obronie swojej matki. A teraz też leżał tutaj, u jedynego chyba lekarza jaki został w Cheb. Chociaż dla względów bezpieczeństwa trzymano ich oddzielnie i Kate nie pozwalała tym gangerom jacy mogli już chodzić aby łazili na piętro. A kolejną ciekawą pacjentką była też poraniona ale przede wszystkim wychłodzona najemniczka Pazurów. Boomer może nie oberwała tak poważnie jak Brian czy Baba albo niektórzy Runnerzy którzy tutaj leżeli. Ale zimowa długotrwała kąpiel w bagnie zrobiła swoje i dziewczyna dorobiła się zapalenia płuc które dopiero teraz jej przechodziło. Niemniej czuła się już lepiej i nawet co jakiś czas schodziła na dół aby posiedzieć na werandzie aby nacieszyć się ciepłem Słońca.

Łączyło ich też jeszcze coś. Myśli o Wyspie i pozostawionych tam towarzyszach. Teraz gdy zdrowie wracało, wracały siły to i umysł działał coraz przytomniej i swobodniej. Mogli pomyśleć nie tylko o tym co będą jedli albo o kolejnej zmianie opatrunku ale i sięgnąć dalej i w przyszłość i przeszłość. Praktycznie zaś wszyscy pacjenci tej kliniki niby weterynaryjnej mieli kogoś bliskiego na Wyspie. I żadnych informacji co tam się dzieje. Baba zostawił w Bunkrze swoich przyjaciół z którymi przez ostatnie pół roku przeszedł daleką dgorę. Od czasów gdy chyba wieki temu pierwszy raz wysiedli z łódki na jesienne wybrzeże Wyspy aż do momentu gdy kilka tygodni temu wyruszył w pościg za Aaronem a potem wrócił do Cheb. Ale na Wyspę i do Schronu nie udało mu się już wrócić. Gangerzy podobnie. Odkąd ich szef, Gudio, zostawił ich jako zbyt ciężko rannych aby zabrać ich ze sobą też nie mieli żadnej informacji co się z resztą bandy stało. Z miasta tylko dochodziły różne niepokojące dla nich plotki, że ponoć Guido został schwytany a reszta bandy jaka była na Wyspie rozbita. Boomer zaś niepokoiła się o swojego kumpla po fachu, Nixa. Wyruszyła tym samym transportem co Runnerzy. I tak samo jak po nich ślad po nim zaginął.

Problemem było to, że wszelkie mniej lub bardziej oficjalne plotki jakie do nich docierały pochodziły od Nowojorczyków. A to stawiało ich jakość i uczciwość pod znakiem zapytania. Niestety innych źróeł informacji nie było. Z Wyspy jeszcze podczas walk, ewakuowano wszystkich Chebańczyków. Nowojorczycy dominowali nad wodami cieśniny oddzielającej Wyspę od Cheb. I nie słyszeli aby komuś udało się tam dostać a tym bardziej wrócić. Było pewne tyle, że pancerka schroniarzy została rozwalona tuż przy wybrzeżu Wyspy. Tą informację potwierdził Ted jaki czasem bywał w porcie. Co się stało z obsadzającymi ten transporter gangerami tego jednak nikt nie wiedział. Według plotek pochodzących z NYA, Detroitczycy dostali wówczas łomot i zostali rozbici a ich przywódca schwytany. Jak było naprawdę tego jednak nikt w klinice nie wiedział.

Z ciekawszych person jakie przewijały się przez klinikę Kate była jeszcze Lee. Mówiła dziwnie, chrapliwym głosem jakby miała uszkodzoną krtań i nosiła policyjną odznakę wpiętą w kurtkę. Co dodawało powagi i uwagi ość skromnym siłom ochrony kliniki. Nikt dokładnie nie był pewny kim jest ta kobieta i skąd pochodzi ale wyglądało na to, że nie należy do osób które dają sobie dmuchać w kaszę. Chociaż tutaj Ted też doszukał się ironii sytuacji gdy wyszło, że stróż prawa musi ochraniać gangerów aby nie wymordowali ich obcy żołnierze. Ze stróżów prawa przewijali się też i miejscowi, ci których Baba zdążył poznać lepiej w ciągu paru miesięcy. Kanadyjka Nico, trochę flegmatyczny Eliott i czasem sam szeryf Dalton.

Ostatnią personą która wybijała się ponad przeciętność był Anthony Rewers. Dowódca Pazurów jak i przybrany ojciec Alice. Niepokoił się on zarówno o nią jak i o swojego podwładnego, Nixa. Tak samo jak reszta ludzi przebywających w klinice Kate nie miał żadnych informacji z Wyspy więc reagował podobnie jak pozostali.

- Tak towarzysze, lada dzień zaniesiemy ogień proletariackiej rewolucji aby wyzwolić naszych ciemiężonych przez aparat ucisku braci. - towarzysz Lenin jak zwykle zabrał głos jako pierwszy. Wśród ocalałych tutaj gangerów wydawał się naturalnym przywódcą. I jako pierwszy wziął na tapetę coś co od paru dni zastanawiało coraz więcej głów: co dalej? Większość pacjentów jeszcze nie była w pełni sprawna ale można było być pozytywnej myśli, że lada dzień, może tydzień, większość z nich wróci do pełni zdrowia. A przecież nie mogli przesiadywać w tej klinice bez końca. Choćby dlatego, że Nowojorczykom mogło w końcu przyjść do głowy aby przyjechać tutaj i zrobić z nimi wszystkimi porządek. Czy zrobiliby go tylko z gangerami czy nie tylko to trudno było w tej chwili rozważać.




Cheb - Biuro Szeryfa



Zebrane twarze popatrzyły po sobie. Pytanie było całkiem proste: co dalej? Doszli do wniosku, że tak dłużej być nie może. Co prawda przez ostatnie tygodnie mieli względnego farta. Wojenna zawierucha skierowała swoje tory głównie na Wyspę, tym razem oszczędzając Cheb i Chebańczykom powtórki z zimowego scenariusza. Ofiar konfliktu prawie nie było. Pospieszna ewakuacja mieszkańców zarządzona przez szeryfa uchroniła ich niejako przy okazji od skutków straszliwych walk w porcie i na rzece. Nowojorczycy wzięli się za łby z Detroitczykami ostro i mocno. Ale na szczęście dla Cheb większość walk toczyła się na Wyspie gdzie dzięki porozumieniu z NYA nie było już chebańskich mieszkańców. Były więc jakieś plusy. Ale były też i minusy.

Najważniejszym było to, że siły miejscowych nie były rónorzędnym partnerem czy przeciwnikiem ani dla jednych ani dla drugich. Walki na Wyspie właściwie nie wiadomo jak się skończyły. Nikt tak naprawdę nie wiedział co tam się dzieje. Nie było więc wiadomo cy która ze stron kombinuje i czy nie zechce przenieść walk do Cheb i wciągnąć ich do tych zmagań czego na razie udawało się unikać.

Sytuacja była niepewna. Sprzymierzając się z jedną ze stron automatycznie zyskiwaliby jakiegoś wroga. Jednak nawet przy zachowaniu neutralności nie było pewne czy nie zostaną posądzeni o sprzyjanie tym drugim. W każdym razie jak na razie nic nie zapowiadało aby jedni czy drudzy mieli zostać szybko pokonani albo wynieść się z okolicy.

Zaś ewakuacja zarządzona kilka tygodni temu zaczynała tubylcom ciążyć. Dawny market nie był dostosowany aby utrzymywać tygodniami i miesiącami taką masę ludzi. Na kilka krytycznych dni, tydzień była to niezła kryjówka ale nie na dłużej. Stłoczeni w budynku i podziemiach ludzie niepokoili się o pozostawione domy i farmy jakie musieli zostawić bez opieki. Kończyły sie i tak skromne zapasy żywności. Zaczynał się nowy farmerski sezon który wreszcie dawał nadzieję na nowe plony. Występowały zwykłe oznaki zmęczenia i znużenia tą przedłużającą się sytuacją. I coś z tym trzeba było zrobić.

Najprościej było pozwolić ludziom wrócić do domów i zająć się własnymi sprawami. Chociaż to wystawiało ich na potencjalny atak którejkolwiek ze stron. Nadal mogli spróbować wykorzystać niedawny pomysł przeniesienia chociaż części mieszkańców do leśnej osady. Dawne osiedle rekreacyjne dawało nadzieję, na “zgubienie” dwóch potężnych przeciwników i ich wojny. Sama przeprowadzka nie zapowiadała się lekko pod żadnym względem. Co, jak kto, kiedy, w jakiej kolejności i czy w ogóle. Może łatwiej dogadać się z jedną ze stron?

Nowojorczycy wydawali się silniejsi i byli bliżej. Panowali nad cieśniną oddzielającą Cheb i Wyspę. Ale tubylcy obawiali się, że w końcu się wyniosą a wtedy spadłaby na nich zemsta deroidzkich gangerów. Sojusz z gangerami nikomu się chyba nie uśmiechał. Wszyscy mieli świeżo w pamięci zimowe wydarzenia. Czy gdyby pomogli im pokonać NYA to coś by na tym ugrali? Do tej pory udawało im się balansować na linie aby nie zadrzeć ani z jednymi ani drugimi. Ale czy dalej tak będzie? Co będzie jeśli jedni lub drudzy przyjdą z propozycją nie do odrzucenia? Więc dobrze by było mieć mysią dziurę aby się tam skryć i przeczekać te kocie harce. Ale budowa i przeniesienie do takiej dziury to też wiele ryzyka i zachodu. Więc z której strony by na ten problem nie spojrzeć to klops.

Nie było też łatwo wybrać ewentualnego sojusznika. Żołnierze z Nowego Jorku w pierwszym odruchu wydawali się oczywistym wyborem. Ale przejawiali jawne zachowania pełne wyższości aby nie rzec pogardy, nawet wobec miejscowych przedstawicieli miejscowego prawa. Wyglądało na to, że przy pierwszej okazji spróbują przekształcić Cheb w nowojorską kolonię i zaprowadzić nowojorskie porządki. Co miejscowym wydawało się średnio atrakcyjną perspektywą bo wyglądało to na wprowadzenie zasad państwa policyjnego czy wręcz otwartej okupacji. Pod tym względem rachunki zysków i strat nie były złe dla Runnerów. Którzy wcale nie ukrywali, że Cheb samo w sobie w ogóle ich nie obchodzi i nie ingerowali w jego sprawy o ile ludziom w skórzanych kurtkach nie działa się tutaj krzywda i haracz był opłacony należycie. Była więc szansa, że po zgarnięciu haraczu wyniosą się tak jak to mieli w zwyczaju w poprzednich latach. A więc też było nad czym główkować.




Cheb - cmentarz



- Przykro mi. - mężczyzna który przyprowadził trójkę podróżnych na miejsce rozłożył ramiona w przepraszającym geście. Byli na miejscu. W końcu. Ale chyba nikt się tego nie spodziewał tego co tutaj zastali. Facet przeżegnał się i zostawił ich samych odchodząc pomiędzy innymi nagrobkami. A trójka przybyszy stała przed jednym z nagrobków. W przeciwieństwie do innych był znacznie gęsciej upstrzony zniczami i kwiatami. Większość była sprzed kilku tygodni. Świeczki i znicze były wypalone a kwiaty już pociemniały i zwiędły. Ale inne nagrobki wyglądały podobnie. Widać było, że tutaj spoczywa ktoś kto nawet po śmierc jest otaczany ponadprzeciętną czcią.

Dwa brytany zaczęły wietrzyć zapachy. Z nagrobka, kwiatów, ziemi, wypalonych zniczy. Wydawały się zaciekawione nowym miejscem i jego zapachami ale nie zaniepokojone. Stojąca przy nagrobku kobieta z trudem odcyfrowała napis na nagrobku. Porównała z tym jakie miała zapisane na papierze. Litery układały się w ten sam wzór. Zresztą tak powiedział ten facet jaki właśnie wychodził już z miejscowego cmentarza. Tu leżał on, adresata listu od starej zakonnicy. Milton. Jej siostrzeniec, tutejszy pastor, Milton. Ale już nie żył. Zmarł ze dwa miesiące temu. Zapalenie płuc go wykończyło. Zawsze był chorowity. Tego dowiedziała się od tego tubylca który ich tutaj przyprowadził.

Dowiedziała się jeszcze paru rzeczy. Jak choćby to, że pastor był i za życia i po śmierci powszechnie lubiany i szanowany. To widziała sama choćby porównując ilość zniczy i kwiatów na nagrobkach. Powiedział też, że to przez te “psie syny” z Detroit, pastor się rozchorował i w końcu umarł. Pojmali go podczas zimowych walk. I chociaż ostatecznie odeszli i zostawili Miltona żywego to jednak już poważnie chorego i biedak nie przeżył.

A mimo to ten niesamowity facet modlił się za nich i prosił o wybaczenie. Trudno to było pojąć. Teraz też nie było lekko. W zimie po napadzie potworów z północy a potem walk z “psimi synami” prawie każda chebańska rodzina straciła kogoś. Niektóre wybito do nogi. Teraz też mieli pecha. Po mieście panoszyli się i ci z Detroit i ci z Nowego Jorku. Tubylec najwyraźniej nie żywił ciepłych uczuć ani do jednych ani do drugich. Najlepiej aby obydwie strony sie powyrzynały albo wyniosły. Niestety nie było tak dobrze. Dobrze, że chociaż teraz to tłukli się raczej na pobliskiej Cheb niż pod chebańskimi oknami. A jakby było mało którejś nocy przypłynęły znikąd jakieś wyładowane bronią łódki które wpłynęły w rzekę i strzelały do każdego jak leci. No po prostu koszmar. Zburzyły jeden budynek a inny spaliły. Tylko dlatego, że szeryf zarządził wcześniejsze ukrycie się nikt z miejscowych nie ucierpiał podczas tych walk.

Facet mógł mówić prawdę. Ciemnowłosa kobieta jaka została sama na cmentarzu zorientowała się, że wiele nagrobków pochodzi z podobnego czasu jak ten pastora. Przy tak niewielkiej społeczności to musiała być cała hekatomba dla niej.

Koniec końców dotarła jednak na miejsce, na wskazany adres i dostarczyła list od Anny. Co dalej? Podniosła głowę i przypatrzyła się okolicy dwoma, różnobarwnymi źrenicami. Była właściwie za osadą. Widziała pierwsze budynki jej południowego skraju. Z powodu owej ewakuacji sprawiała przygnębiające wrażenie, jak kolejny fragment bezimiennych Ruin. Wiosna w ciągu ostatnich tygodni rozkwitła w pełni. Dnie robiły się coraz dłuższe i cieplejsze. Słońce coraz mocniej przygrzewało susząc ziemię, błoto i kałuże. Nawet teraz był kolejny pogodny dzień, świat zdawał się rozkwitać nowym życiem, nowego sezonu. Nawet tutaj na cmentarzu, widać było drobne, polne kwiatki i świeżą zieleń nowych źdźbeł trawy i liści. Po zewnętrznej stronie ogrodzenia Kay spokojnie szczypała tą świeżą trawę nie zdradzając oznak zaniepokojenia i nie przejmując się niczym innym niż szczypaniem tej trawy. Czarne psisko trąciło mokrym nosem dłoń kobiety i popatrzyło na nią swoim ciekawskim, psim spojrzeniem. Już nie nosił bandaży i rany zadane przez małpowate stwory zagoiły się całkiem ładnie. Psisko też patrzyło na przewodniczkę jakby zastanawiając się gdzie poprowadzi swoje stado dalej.




Cheb - Enklawa Indian



Szarowłosa dziewczyna siedziała pośrodku podziemnego pomieszczenia. Ziemianka nie była zbyt duża. Gdy stała musiała pochylać głowę aby nie uderzyć o sufit. Ale teraz było to nieważne bo i tak siedziała na ozdobnej macie. Przed nią płonęło małe ognisko. Nad ogniskiem stał kociołek który dymił palącymi się w nim ziołami. Zapach ziół był dziwny. Nie mogła sobie przypomnieć aby wcześniej spotkała się z czymś podobnym. Wokół niej stały jeszcze małe miseczki z których też unosił się i dym i zapach palonych kadzidełek.

Siedziała tak długo, że już straciła rachubę. A może krótko? Nie była już pewna, nie było żadnych wskazówek co do upływającego czasu. Co do mejsca właściwie też nie. Docierało do niej, że siedzi w jednej z ziemianek tej indiańskiej enklawy. Ale z trudem koncentrowała się na tym co się działo wewnątrz niej a co się działo na zewnątrz nie miała pojęcia. Zresztą to co się działo wewnątrz było wystarczająco absorbujące.

Po pierwsze było duszno. Pewnie o tego dymu z ziół i kadzidełek. Szczypały ją oczy i drapało w gardle. Dlatego zwykle miała oczy zamknięte co znacznie ułatwiało w tym piekarniku. Bo było też gorąco, pewnie z tego samego powodu. Siedziała w samej indiańskiej opasce i jakiejś zwykłej koszulce. A i tak czuła się właśnie jak w piekarniku.

Poza ubiorem szaman przystroił ją też w inne indiańskie gadżety. Ozdobną opaskę która naprawdę się przydawała. Pochłaniała większość potu jaki normalnie naciekłby jej do oczu. A tak miała tylko mokre końcówki włosów i pokrytą potem skórę. Sauna. Nie wiadomo skąd przypomniała sobie to słowo. Bylo tutaj jak w saunie. Ale stary Indianin, który był jednocześnie dziadkiem Wirującego Wiatru i szamanem właśnie od tego postanowił zacząć. Nazywał to oczyszczeniem. Trudno było powiedzieć czy chodzi o oczyszczenie ducha czy ciała, czy jeszcze jakieś inne.

Sam szaman też tutaj był. Siedział naprzeciwko niej, w bliźniaczej pozie. Siedział i mruczał jakąś monotonną pieśń. A dłońmi wybijał rytm na małym bębenku. Rytuał oczyszczenia trwał. Szarowłosa miała wrażenie, że trwa już nie wiadomo jak długo i zaczynała wątpić aby poza wnętrzem tej gorącej, zadymionej ziemianki istnieje jakiś świat. Rytm bębenka wydawał się przyśpieszać. Podobnie zdawało się przyśpieszać serce szarowłosej które dudniło tak jakby chciało wyrwać się z jej piersi. Kołatało coraz mocniej. Kołatało tak mocno jakby ktoś tam w środku walił w żebra pięściami. Kropla potu spadła z opaski na policzek dziewczyny. Prawie czuła te obce pieści wewnątrz siebie. Wydawało się, że krzyczą. Że rozerwą ją od środka. Bębenek wciąż walił w coraz szybszym rytmie. Głos szamana stał się niezrozumiały. A jednocześnie miała wrażenie, że coś próbuję jej powiedzieć. Ale jak?! Jak miała go zrozumieć?! Przecież nie rozumiała co on tam memłał po indiańsku, nie była pewna czy choćby Chaaya to rozumie! I co?! Pytał o coś? Coś jej chciał powiedzieć, udzielić wskazowi?! Kolejna kropla spadła na jej udo. Tym razem czerwona i oderwała się z jej nosa. Złapała się za skronie. Nie była pewna czy krzyczy czy nie. Czy to tam w środku niej coś wyje i próbuje wyzwolić się na zewnątrz. Szarpie ją nożami i pazurami, wyrywając krwawe ochłapu płuc, mięsa i serca.


---


- Długo to ma jeszcze tak trwać? - szczupły Azjata był wyraźnie poruszony. Klęczał przed wejściem do ziemianki z której dobywały się kłęby jakby pary. Trzymałw ramionach spoconą i nieprzytomną dziewczynę o szarych włosach. Otarł jej właśnie twarz bo puściła krew z nosa. Znowu. Zakończyło się tak samo jak poprzednim razem. I jeszcze poprzednim. Z medycznego punktu widzenia nie miał najmniejszego pojęcia czemu to wszystko miało służyć. Ani ile jeszcze takich seansów “oczyszczenia” przetrwa jego pacjentka.

- Dziadku? - czarnowłosa Indianka wstała od tej klęczącej dwójki. Dopiero co razem z lekarzem o azjatyckich rysach wynieśli z ziemianki nieprzytomną dziewczynę. Sama zaczynała się zastanawiać jak to wszystko ma się dalej potoczyć.

- Wendigo. - stary szaman stał wpatrzony gdzieś w głębię błękitu nad lasem. Indianka przygryzła wargę zafrapowana odpowiedzią. Azjata nie mogąc jej zinterpretować dopytywał się jednak dalej.

- Czyli? - lekarz domagał się bardziej precyzyjnej odpowiedzi.

- Czyli została porzucona albo straciła ukochaną osobę. Jej serce zmieniło się w kawałek lodu. Teraz ona będzie udawać człowieka oraz zabijać inne osoby aby żywić się ich ciepłem. - szaman jak na swoje zwyczaje udzielił wyjątkowo obszernej odpowiedzi. Para opiekunów nieprzytomnej szarowłosej popatrzyła na siebie zmartwionym wzrokiem.

- Jest na to jakieś lekarstwo? - Azjata czuł, że zapewne nie jest do dobrze sformułowane pytanie ale liczył, że szaman zrozumie jego intencje.

- Najpewniej i najłatwiej to zabić ją. Wtedy wendigo zginie razem z nią. - szaman odwrócił się i popatrzył na całą trójkę swoich gości.

- Odpada. - lekarz odpowiedział lakonicznie i zdecydowanie. Indiańska policjankta potwierdziła jego decyzję kiwnięciem głowy.

- Tego się obawiałem. - westchnął stary Indianin. Pokiwał głową i podniósł wzrok znów gdzieś w głębię błękitnego nieboskłonu. - W takim razie można spróbować wypędzić wendigo. Ale trzeba mu znaleźć nowe ciało. I wtedy zabić te drugie ciało a wraz z nim wendigo. - dwójka opiekunów znów popatrzyła na siebie dość niewyraźnym wzrokiem.

- A coś bez zabijania? - tym razem zapytać postanowiła wnuczka. Wiedziała, że jej jako stróżowi prawa i jej przyjacielowi jako lekarzowi zabijanie kogokolwiek nie przyjdzie tak łatwo.

- Miłość. - szaman odpowiedział po jeszcze dłuższej chwili milczenia gdy wydawało się, że już nic nie odpowie. Odpowiedź jednak zaskoczyła oboje dorosłych klęczących przy nieprzytomnej nastolatce.

- To znaczy? - wnuczka szamana popatrzyła na niego pytająco nie mając pomysłu jak zinterpretować taką dziwną odpowiedź.

- Wendigo to istota z zimna i lodu. Żalu i goryczy. Pustki i odrzucenia. Zmienia serce w kawałek zimna i lodu. Ale wciąż łaknie do ciepła i ognia. Prawdziwy ogień może roztopić lodowe serce wendigo i wyzwolić człowieka jakiego opanował. Czyli miłość. Prawdziwa odwzajemniona miłość, przyjaźń, poświęcenie, lojalność i oddanie. Ktoś kto ją kochał, ktoś kto się z nią przyjaźnił, z kim się lubiła, kogo miło wspomina nawet przez moc wendigo. Albo ktoś kto byłby w stanie roztopić jej lód, rozproszyć ciemność i zapełnić pustkę w tej chwili. - szaman popatrzył na twarze przytomnych dorosłych i twarz nieprzytomnej nastolatki. Dorośli popatrzyli na siebie w milczeniu trawiąc jego słowa. Żadne z nich nie przejawiało chęci do dalszej rozmowy więc Biegnący Księżyc ruszył w swoją stronę. Był już coraz starszy i takie wyczerpujące rytuały męczyły go o wiele bardziej niż kiedyś. Zresztą dawno nie miał do czynienia z tak poważnym przypadkiem.

- A dlaczego ona widzi… różne rzeczy? Wie różne rzeczy? Takie których właściwie nie ma prawa wiedzieć czy widzieć. - lekarz zawołał za odchodzącym szamanem nieco sfrustrowanym głosem. W końcu ten aspekt osobowości Ori trudno było wyjaśnić w czysto medyczny sposób. Indiański starzec zatrzymał się i odwrócił znowu twarzą do nich. W końcu tylko wzruszył ramionami.

- Są rzeczy na tym świecie które nie śniły się nawet szamanom. - odpowiedział spokojnie po czym wznowił swój marsz do własnej ziemianki zostawiając dwójkę dorosłych i nastolatkę o zmrożonym sercu i duszy.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 07-01-2019, 18:38   #666
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Epilog (3/3) Koniec :)

Cheb - NYA



- Panie pułkowniku, już jest. - po pukaniu w drzwi ukazała się głowa adiutanta. Generał rzucił trzymaną teczkę jakiej zawartość właśnie studiował i nakazał sobie aby być pogodnym i naturalnym.

- Niech wejdzie. - rozkazał krótko i chwilę czekał. Mężczyzna, chociaż w koszuli munduru i młodszy wyraźnie poruszał się z trudem. Jak jakiś starzec z artretyzmem. Ale wszyscy, łącznie z adiutantem i dowódcą udawali, że tego nie dostrzegają. Na koszuli widać było jednak plakietkę z nazwiskiem “G.YORDA”. I stopień kapitana.

- Dzień dobry panie pułkowniku. - przywitał się młodszy oficer zupełnie jak tyle razy wcześniej. Jednak głos był o wiele słabszy, a twarz jaka go wypowiadała o wiele chudsza jakby jej właściciel stracił wiele na wadze. Koszula też wydawała się na nim wisieć jak na wieszaku. Cały te widok ścisnął coś w głębi duszy pułkownika. Ten człowiek był cieniem siebie samego!

- Dzień dobry Gabby, proszę, usiądź. - pułkownik zdobył się na nonszalancję i tak ciepły uśmiech jaki dał radę z siebie wykrzesać. Starał się powstrzymać chęć aby obejść biurko i podsunąć kapitanowi krzesło i skrócić jego wysiłki. Ale wyczuwał, że to by tylko pogorszyło sprawę.

- Chyba się zrobiła ze mnie kaleka i niezdara panie pułkowniku. - wysapał kapitan gdy wreszcie usiadł na krześle. Boleśnie zdawał sobie sprawę z tego jak bardzo osłabł. Pozostawało mu zachować pogodę ducha i trzymać się nadziei, że wyjdzie z tego.

- Ja na to mówię starość Gabby. - pułkownik starał się zachować pozory i spróbować choć trochę ocieplić atmosferę. Obydwaj roześmiali się z tego drobnego żarciku.

- I jak nam idzie panie pułkowniku? Słyszałem, że udało się panu złapać tego drania. No jestem pod wrażeniem. Nie spodziewałem się tego. - kapitan szybko złowił spojrzeniem leżącą na biurku dowódcy teczkę i bezbłędnie domyślił się czego ona dotyczy. Był ciekaw tego co się działo przez ten czas gdy go właściwie nie było. Trochę usłyszał już wcześniej ale wolał zapytać osobiście.

- On pewnie też nie. - roześmiał się najpierw pułkownik a za nim kapitan. No tak, to naprawdę było zaskakujące. Nikt się chyba tego nie spodziewał. Przez chwilę się śmiali, potem chwilę milczeli. Młodszy oficer pokiwał w zadumie głową.

- To co poszło nie tak? - zapytał patrząc na rugą stronę biurka. Siedział trochę bokiem bo tak mógł oprzeć się trochę i o oparcie krzesła i o krawędź biurka. Trochę się zmęczył tym spacerem tutaj. Dobrze było usiąść i odpocząć.

- Miny, IED, pułapki. Dorwali się do jakiegoś magazynu. Zaminowali całą okolicę. Strach krok zejść spoza utartej ścieżki. - pułkownik nie ukrywał sytuacji przed swoim właśnie odzyskanym podwładnym.

- To co robimy? - kapitan pokiwał głowo. Tak samo wolno jak mówił. Zapatrzył się gdzieś w jedną z nóg biurka dowódcy trawiąc to co mu powiedział.

- Oni minują a my rozminowujemy. Ale głównie czekamy. Kryją się w podziemiach na drugim krańću wyspy. Nasze moździerze, a prawdopodobnie nawet artyleria, ich tam nie ruszą. A szturm mógłby okazać się zbyt kosztowny. Więc czekamy. Prawdopodobnie krucho u nich z amunicją i żywnością. Zablokowaliśmy ich i czekamy aż żołądki przemówią im do rozumu. - pułkownik przedstawił aktualną strategię. Też miał uczucie, że te gangerskie robactwo wyśliznęło mu się przez palce tuż zanim zacisnął pieść aby ich zgnieść. Ale teraz nie było co płakać nad rozlanym mlekiem tylko dostosować strategię do nowej sytuacji. A właśnie taka wydała mu się w tej sytuacji najefektywniejsza.

- A co z nim? - młodszy i schorowany oficer zapytał po chwili ciszy. Nie podnosił wzroku ani głowy. Wydawało się, że i jedno i drugie jest ponad jego siły.

- Wysłali go do koloni reedukacyjnej. Z takim wyrokiem, że nie musi się martwić o jego długość. Myślę, że mamy go z głowy. - pułkownik chociaż z tym odczuwał satysfakcję bo w końcu nie co dzień ukręca się łeb hydrze prawda? Kapitan swoim zwyczajem milcząco pokiwał głową przyjmując to do wiadomości.

- Jak to się stało? Jak go złapaliście? - zapytał coś co go nurtowało odkąd tylko usłyszał tą plotkę która o dziwo chociaż tak dziwna, okazała się prawdziwa.

- Próbowali wrócić na Wyspę. Tuż przed świtem. Dorwali skądeś stary M 113. Udało nam się go unieruchomić tutaj, na plaży. Granatnikami, moździerzami, ckm-mi, normalnie zrobiliśmy im “Bloody Omaha”. - zaśmiał się pułkownik Harrison gdy przypomniał sobie tamtą zwycięską dla siebie bitwę. Aż z zadowlenia klepnął dłonią blat biurka.

- I on tam oberwał? W tym transporterze? Na tej plaży? - brwi kapitana lekko uniosły się do góry gdy się nad tym zastanawiał. Wydawało się, że ciekawość przez chwilę przezwyciężayła zmęczenie i osłabienie ciała, oczy znów zapłonęły mu żywym błyskiem tak, że aż znów przez chwilę wydawało się, że wrócił, stary, poczciwy Gabby, niezawodny oficer sztabowy którego tak cenił i lubił pułkownik.

- Nie. Raczej nie. Nie był specjalnie ranny gdy go przechwyciliśmy. Został w ariergardzie osłaniając ucieczkę swojej bandy. Naszemu patrolowi udało się go podejść i obezwładnić. Z początku nawet nie wiedzieli kogo mają. Dopiero w bazie okazało się kogo mamy. I to już w dzień. - starszy oficer chętnie wyjaśnił szczegóły schwytania tego chyba najniebezpieczniejszego człowieka na Wyspie z jakim przyszło im się tutaj zmagać.

- A czy schwytaliście kogoś jeszcze? Byli tam na tej plaży jacyś zabici albo ranni? Jakieś łupy? - kapitan pokiwał głową ale dociekał dalej. W tym spokojnym, rzeczowym choć osłabionym głosem jak zwykle gdy był w trakcie analizy jakichś danych i próbował wyciągnąć jakieś wnioski. Te które tak u niego cenił jego dowódca.

- Nie, raczej nie. Dwóch czy trzech zabitych. Pewnie zginęli na wodzie albo już na plaży. A z łupów nic specjalnego. Pewnie coś co zgubili czy zostawili. - pułkownik oparł dłonie na biurko i nieco przysunął się do niego ciekaw co tym razem wymyśli Gabi. Czyżby nawet w takim kiepskim stanie dostrzegł znowu coś co im wszystkim umknęło?

- I żadnych rannych? Żadnychh łupów? - młodszy oficer spojrzał na starszego aby sie upewnić czy właściwie zinterpetował słowa dowódcy. Ten twierdząco pokiwał głową. - Więc odwrót a nie ucieczka panie pułkowniku. Dobrze, że nam się udało go schwytać. - młodszy oficer uśmiechnął się bladym, zmęczonym uśmiechem. Dowódca chwilowo postanowił nie komentować jego wniosków i też się uśmiechnął. - Panie pułkowniku. A czy wśród tych zabitych na plaży była kobieta? Taka z czaszkami na kurtce i długimi, czarnymi włosami. - mężczyzna w dystynkcjami kapitana na kołnierzyku zapytał znowu wpatrzony gdzieś w nogę biurka.

- Chyba wiem o kogo pytasz. Czytałem raporty z tego co ci zrobiła. Ale niestety nie było jej wśród zabitych. Przykro mi Gabby. Ale nie bój się, jeśli jeszcze gdzieś tu jest to ją prędzej czy później dorwiemy. - pułkownik domyślił się o kogo pyta kapitan. I chociaż w tej materii nie miał zbyt dobrych wieści bo wolałby sprzątnąć tą czarnowłosą wiedźmę i mieć już ją z głowy na dobre to jednak co się odwlecze…

- Tak… Zapewne… - kapitan przymknął oczy i oparł głowę o dłoń. Potarł nią zmęczone oczy. Wcale nie życzył czarnowłosej wiedźmie tak źle jak jego dowódca i pewnie reszta jego kolegów. Ale czy mógł… - Jakby się dało panie pułkowniku to chciałbym ją przesłuchać. - odwrócił głowę w bok aby spojrzeć na twarz dowódcy.

- Oczywiście Gabby. Zrobię co w mojej mocy aby spełnić twoją prośbę. Ale skoro już o tym mówimy. Jak się czujesz? Bo według lekarzy to zalecają ci sam wiesz co. Szczerze mówiąc w tej chwili nie wyglądasz mi abyś miał lada chwila wrócić za biurko. - skoro już doszli do tego tematu pułkownik postanowił nie owijać w bawełnę. Był na bieżąco w sytuacji zdrowotnej podwładnego i zdawał sobie sprawę, że bardzo długo lekarze byli bezsilni. Chociaż oczywiście nie chcieli się do tego przyznać. Bo z medycznego punktu widzenia pacjent był zdrów jak ryba. Tylko przez parę tygodni był w głębokiej śpiączcę która powstała z nieznanych przyczyn. A niedawno z równie nieznanych przyczyn jego stan zaczął się poprawiać aż wreszcie poprawił się tak bardzo, że teraz nawet sam doczłapał się tutaj, do jego biurka. Ale nadal był w opłakanym stanie. A ten obóz wojskowy i polowe warunki niezbyt sprzyjały rekonwalescencji tak trudnego przypadku. Lekarze zalecali powrót do domu gdy tylko będzie to możliwe. Pacjent musiał mieć spokój ciała i ducha, z dala od stresujących warunków. A frontowa baza raczej takich warunków nie zapewniała.

- Może… może rzeczywiście… poproszę o urlop zdrowotny. Pojadę do domu. Odwiedzę moją żonę. Tak. Ta chyba będzie najlepiej. - Yorda pokiwał głową i dłoń bezwiednie powędrowała mu do piersi, gdzie miał pod koszulą zawieszony niewielki krążek.

- No to załatwione! A my tu zaczekamy na ciebie aż wrócisz do nas świeżutki, wypoczęty i tryskający całą masą nowych pomysłów jak wygrać tą cholerną wojnę! - pułkownik Harrison roześmiał się, wstał i obszedł biurko aby uścisnąć dłoń swojemu podwładnemu i przyjacielowi. Jeszcze chwilę rozmawiali i żartowali ale co najważniejsze zostało już powiedziane i ustalone.




Detroit - Dzielnica Schultzów



- Powiem ci, że jak człowiek ma głowę na karku i łeb do interesów to nawet w takiej dziurze będzie umiał się ustawić. - z wygodnie wyglądającego łóżka wydostał się bardzo zadowolony kobiecy głos rozłożonej na nim wygodnie blondynki.

- Na pewno. - druga z kobiet zgodziła się z tą pierwszą swoim łagodnym i kojącym głosem. Razem z głosem podobnie działały jej dłonie które przynosiły ulgę wytatuowanym barkom i łopatkom.

- Oczywiście nie jest to samo co Vegas. - zastrzegła jak zawsze w takich sytuacjach leżąca na brzuchu blondyna o wytatuowanych plecach.

- Oczywiście. - siedząca na niej kompaktowa Azjatka zgodziła się z cieniem wyraźniejszego uśmiechu. Oczywiście, że gospodyni zawsze musiała wciąć swój światopogląd, że w jej rodzimym Vegas wszystko jest lepsze, większe, fajniejsze, ładniejsze, bardziej stylowe i w ogóle naj-naj. Na razie dłonie masażystki zeszły niżej, ku kręgosłupowi i krzyżowi blondyny.

- Tylko ci ludzie… - smętnie westchnęła długonoga blondyna dając wyraz swojej niedoli jaka non stop ją spotykała w tej zaplutej dziurze odkąd tu tylko trafiła.

- Jacyś konkretni? - Azjatka uprzejmie zapytała swoją Aoi Rin i zaczynając rozcierać jeden z jej boków.

- No choćby ten dupek White Hand. Zaczynam podejrzewać,że on to wszystko tak złośliwie robi. - wypaliła blondynka dzieląc się pierwszym z brzegu problematycznym czynnikiem ludzkim który jakby uparł się pozostać odpornym na wszelkie machinacje jakie od paru tygodni czyniła rozłożona na łóżku blondyna aby się wreszcie spotkać i poznać. Najlepiej szybko i dogłębnie.

- Dłużej smakowane danie sprawia, że jest jeszcze smaczniejsze i bardziej je cenimy. -
zauważyła masażystka przechodząc dłońmi na drugi bok blondynki.

- Może. - leżąca kobieta na chwilę zamilkła pochłonięta swoimi myślami i przynoszącym ulgę dotykiem tej drugiej.

- Nie myśl teraz o tym, pomyśl o czymś przyjemnym. Na przykład o tym co jest tu i teraz. W końcu to twój dzień, twoje święto. - Azjatka pochyliła się tak bardzo nad plecami blondynki, że właściwie położyła się na niej aby móc wyszeptać słowa prosto do ucha swojej przyjaciółki i klientki. Ta zaś przy okazji mogła poczuć z bliska i na sobie te wszystkie jej przyjemnie, jędrne krągłości.

- Masz rację, uwielbiam jak tak robisz. - blondyna wreszcie się uśmiechnęła i przekierowała nieco twarz aby zamiast ucha podstawić Azjatce swoje usta do zbadania. Właściwie miała rację. Przecież wszystko powoli sie wyklarowało. I po to się przecież spotkały aby to uczcić. Pierwszy raz było ją stać aby mogła zamówić sobie najdroższą i najlepszą masażytkę w mieście tylko dla siebie.

- Wszyscy lubią. - masażystka uśmiechnęła się z nutką samozadowolenia w spojrzeniu gdy popatrzyła z bliska na wreszcie uśmiechniętą twarz otoczoną blond lokami. - Oni też. - przeniosła wzrok na inny rejon łóżka gdzie leżały splecione ze sobą dwie, też nagie sylwetki pogrążone w błogim śnie. Jedna męska, z licznymi bliznami po licznych kraksach i druga kobieca o niebieskich włosach. Wreszcie stanęła w tym mieście na tyle na swoje długie nogi, że mogła ich wszystkich zaprosić do siebie.

- Mogliby się tak nie żreć. To cholernie wszystko utrudnia. - westchnęła blondyna patrząc na pogrążone we śnie sylwetki obok. Para najsławniejszych w tym sezonie rajdowców Ligi spała na wyciągnięcie ręki i tak spokojnie jak jakieś rodzeństwo czy małżeństwo. Niestety byli ze sobą zgodni chyba właśnie tylko wtedy gdy spali.

- Ale teraz możemy się spotykać u ciebie to nie będzie płaczu, że jedno z nich musi jeździć do drugiego. - zauważyła cichutko masażystka całując delikatnie kark swojej przyjaciółki. No tak, w tym też miała rację. Wcześniej trzeba było prawie stawać na rzęsach aby Dziki zgodził się przyjechać po coś do Blue Lady albo na odwrót. Brakowało neutralnego gruntu o odpowiednim poziomie bezpieczeństwa i neutralności. Ale wreszcie udało jej się wywalczyć swój kawałek podłogi. Biznes ze Starym i Schultzem wypalił, ten cały deathmatch okazał się strzałem w dziesiątkę no a ona, panna Faust, została niejako twarzą tego projektu. Ten sukces wiele ją kosztował, głównie nerwów, czasu i latania ale ostatecznie opłaciło się. Miała swój okruszek na schultzowym kawałku tortu, cieszyła się na fali sukcesu gwiazdy sezonu i miała możność na uskutecznianie własnych fanaberii. Na przykład zaproszenie dwóch firmowych kierowców projektu oraz wynajęcie najlepszej masażystki do własnego apartamentu w “Ambasadorze”. No tak. Tak na to patrząc, w porównaniu do tego jak zaczynała z zerową reputacją na mieście gnieżdżąc się w jednym z pokoików na zapleczu “Grzesznika” to na pewno był to olbrzymi skok jakościowy.

- Tak, to prawda. Jeszcze trochę i otworzę tu własne kasyno. - wymruczała z zadowolenia blondyna. Seiko jak zwykle potrafiła ukoić i ciało i duszę. Naprowadzić myśli na przyjemne, relaksujące tory a ciało roztopić od nieco innej przyjemności. Tak samo jak teraz jej dłonie i usta obniżały się sunąc powoli w dół jej pleców.

- Świetny pomysł. Na pewno czeka cię jeszcze mnóstwo barwnych i emocjonujących przygód. - zapewniła ją Azjatka gdzieś z wysokości krzyża leżącej blondynki. Tak. Mnóstwo barwnych i emocjonujących przygód. Na pewno. Przecież tyle było do zrobienia. Obiecała sobie i Annie, że wyciągnie ten żywy neonik z dzielni kolorowych. A na razie jedynym tropem była ta latynoska grzesznica Max. Tylko czy można było na niej polegać? Czy jak można było to czy miała możliwość spenetrowania tamtej dzielni na tyle aby zdobyć coś ciekawego o miejscu przetrzymywania tego żywego, roztańczonego neonika? No i powód jaki ją sprowadził do tego miasta: LEXA. Przez cały ten Sajgon ostatnich tygodni niezbyt się coś wyjaśniło w tej sprawie. Coś było na rzeczy, sam Starszy tak potwierdził. No ale co to trzeba było dopiero przeczesać to miasto i dowiedzieć się co w trawie piszczy.

- Cześć. Co robicie? - znad krawędzi łóżka wyłoniła się brązowo - ruda głowa i zaczęła pytać i rozglądać się ciekawie po łóżkowej scenerii. Dirty nie mogła uwierzyć w swoje szczęście gdy dostała legalne zaproszenie na imprezę z samymi ligowymi gwiazdami do samego centrum schultzowej dzielni na którymś piętrze i apartamencie “Ambasadora”. Wyglądało na to, że właśnie wstała. Urocza lokalna dziewczyna była zafascynowana i leżącą na łóżku gospodynią i jej furą no i znajomościami które w tej chwili leżały na niej lub obok niej na tym samym łóżku. Zaczęła ją nawet nazywać “Ferrari Blue” od fury jaką ta się ostatnio rozbijała po mieście. Przy okazji nadal nie miała swojego wymarzonego pierwszego razu w tej superfurze ale chwilowo chyba o tym nie pamiętała patrząc po oczarowanym spojrzeniu jakim obdarzyła dwie kobiece sylwetki na pierwszym planie łóżka. Do czasu gdy nagle pisnęła i otworzyła szeroko oczka gdy rozległo się suche trzaśnięcie podobne jakby ktoś trzepnął nagi pośladek.

- A ty co robisz? - obok Dirty ukazała się druga głowa. Tym razem męska i niedogolona. Ale podobnie jak przed chwilą głowa młodej kobiety pochłonęła ją łóżkowa scena rozgrywająca się pomiędzy dwiema kobietami. Azjatka akurat zaczynała swoją najbardziej mokrą i emocjonującą część masażu więc było i na co patrzeć i co przeżywać. Blondynka zamruczała z zadowolenia i wygięła się w giętki łuk. Zmartwień i problemów jeszcze czekało ją całkiem sporo ale na razie, tu i teraz, była we własnym łóżku z ludźmi z którymi chciała być w tym łóżku.



---



K O N I E C rozdziału III
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:35.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172