Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-01-2019, 17:57   #663
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 89 (2/2) Ostatnia Tura

Pell; lotnisko; magazyn; Dzień 10 - popołudnie; mżawka; nieprzyjemnie.




Luca Seaver



- No to słyszałaś. Już po ptokach. Możesz dalej ruszać w drogę. Dojedziesz pewnie trochę później niż twój list. - brunetka w mundurze wojskowym stała przed czy raczej za drzwiami, naprzeciw drugiej. Ta druga miała prawie czarne włosy z granatowym połyskiem i na pewno jej strój ani trochę nie wyglądał na wojskowy. Obie właśnie wyszły zza tych drzwi gdzie mieścił się gabinet szefa tej woskowej zgrai. Obie też usłyszały tą informację na jaką różnooka tyle czasu czekała: “Jesteś wolna, możesz odejść.”. No więc tak. Była oficjalnie wolna i właściwie mogła udać się gdzie chciała. Sam lider tego wojskowego stada tak właśnie powiedział. Niemniej brunetka chociaż najwyraźniej życzyła tej czarnowłosej jak najlepiej i starała się wyglądać na pogodną i uradowaną to jednak pod tą maską wyczuwało się jakąś nutkę żalu.

- Chodź, spakujesz się i pogadamy jeszcze z chłopakami nie? - szeregowa złapała za rękę jedynego cywila i pociągnęła przez ciąg sąsiadujących pomieszczeń w tym hangarze, że doszły do tego które robiło za polowe ambulatorium i sąsiednie gdzie była równie improwizowana izba chorych. W izbie chorych zaś leżało trzech pacjentów. W tym dwóch dwunożnych i jeden cztero. Jeden łeb i jedna głowa zareagowały na wejście obydwu kobiet. Stan jak zwykle przejęła na siebie główny ciężar rozmowy w tym swoim nieco chaotycznym i szczebiotliwym stylu jaki mógł jednak wzbudzać pozytywną reakcję.

Stanley więc poinformowała mieszkańców izby o decyzji szefa tej równie improwizowanej bazy. Czarny pies zareagował rozumnym spojrzeniem, wywalonym jęzorem i ciężkim spojrzeniem. Travisowi poprawiło się na tyle, że chociaż nadal głos przypominał mu jakby tam w gardle zległ mu kruszony gruz przemieszany ze szkłem i dużo spał to jednak rokowania były pozytywne. Była nadzieja, że mu się poprawi. Nie dziś, nie jutro, nie za tydzień ale wedle doktora Vaugh’a powinien z tego mimo wszystko wyjść. Nie wiadomo było czy gardło i głos wróci mu do normy, tego nawet lekarz nie wiedział chociaż kazał mu je oszczędzać i miał nadzieję, że mu się poprawi. To był kolejny powód dla którego starszy szeregowy prawie nie mówił i głównym motorem rozmowy była radiowiec o brązowych włosach. Drugi z poszkodowanych był nadal w stanie ciężkim. Głównie gorączkował, spał albo majaczył. Z nim nawet wojskowy lekarz nie wiedział co z nim będzie. Z twarzą jednak trudno było coś poradzić aby ją zrekonstruować. Gorąco zrobiło swoje i uszkodzenia deformującę mu połowę twarzy prawdopodobnie były trwałe. Chociaż w tej chwili tą część twarzy litościwie okrywała biała plama grubego bandaża.

- No to wreszcie dokończysz swoją podróż. Fajnie. Powinno się kończyć co się zaczęło. - Travis uśmiechnął się słabo i cicho wychrypiał swoją dawkę pożegnania i życzeń powodzenia. Wszystko zmieniło się dzisiaj, w ciągu zaledwie paru godzin. Jeszcze rano zapowiadało się, że Luca zostanie przykuta do tej żołnierskiej zgrai na tym lotnisku na nie wiadomo jak długo. A potem nagle wszystko się zmieniło po jednej otrzymanej przez radio wiadomości która poraziło to wojskowe cielsko obozu jak pastuch raził nieostrożne czy zbyt ciekawskie stworzenie.


---



- No już się nie bocz Luca. Jak chcesz to cię zaprowadzę do pilotów. Wyczaiłam gdzie się kitrają. Chcesz? - jeszcze rano znów ze Stan usłyszały i całkowitym zakazie opuszczania przez Lucę terenu lotniska. Po hangarze tak, po innych hangarach tak ale poza ochronną linię posterunków rozpostartych wokół lotniska bogowie pradawni broń. Czyli to samo co wczoraj. Nie było jednak tak źle. Co prawda zakaz nadal był taki jak wczoraj, pogoda była o włos lepsza. Znaczy padało jak wczoraj ale zamiast deszczu czy ulewy “tylko” mżawka.

No ale za to mogły ze Stan włóczyć się po lotnisku. Stan bowiem też tak samo jak wczoraj, jako jedyny członek ich czteroosobowej grupki na wolności i na nogach pozostawała niejako poza hierarchią reszty wojskowych komórek. Co prawda później z paki wrócił Bishop ale wojskowa hierarchia chyba w swoich trybach i logice niezbyt powiązała ten fakt albo po prostu dał sobie ktoś spokój więc oboje mieli wolne. Z czego bokobrody rudzielec albo siedział z chłopakami albo grzebał coś przy terenówce a Stanley mogła przez swobodnie włóczyć się razem ze swoją nową kumpelą.

Podczas tych wędrówek mogły całkiem swobodnie przemierzyć lotnisko. Luca niejako przy okazji stwierdziła dwa fakty. Pierwszy, że gdyby była sama, to zwłaszcza w nocy, miałaby chyba spore szanse przemknąć się między dość rzadkimi posterunkami wojskowych. Czarne psiska pewnie też. Ale już z Kay to byłby spory hazard. No i trudno byłoby oszacować jak zabrałaby swoje bety bez wiedzy Stan i reszty wojaków. Gdyby zaczęła się pakować ktoś a na pewni Stan, zorientowałby się, że zamierza prysnąć. Więc lepiej byłoby to jakoś po cichu i bez niej. Z drugiej strony jednak radiowiec stanowiła żywą przepustkę i ubezpieczenie dla jedynego cywila w obozie. Wojacy widząc przy niej kogoś w swoim mundurze zwykle przejawiali minimalne zainteresowanie. Może poza takim jakim zwykle młode kobiety interesują młodych mężczyzn. Czasem ktoś zagadał, czasem pozdrowił ją, Stanley albo obie ale raczej nikt specjalnie ich nie nagabywał. Za to gdyby Luca próbowała łazić samopas prawie na pewno z tego samego powodu zwracałaby uwagę tych samych mundurowych.

Drugim faktem było to, że mogła się wreszcie do woli napatrzeć podczas tych lotniskowych wędrówek na śmigłowce. Co prawda nie z bliska, bo z bliska obie maszyny miały specjalnych strażników jaki stanowili wewnętrzny pierścień ochrony już bezpośrednio wokół nich. Ale za to stały w centrum lotniska więc łażąc wokół tego centrum dało się je obejrzeć całkiem przyzwoicie. W dzień wydawały się wielkie jak autobus albo prawie, jeszcze bardziej większe niż w nocy. Za to mniej tajemnicze bo widać było całkiem sporo na ich prawie czarnych kadłubach. Owadzie okna kabiny pilotów, małe, okrągłe okienka w bokach kadłuba, mniejsze osobowe drzwiczki w tym kadłubie i płaską, tylną rampę która się otwierała ukazując wewnątrz rząd ławek wzdłuż ścian kadłuba. No i jakiś karabin maszynowy przy każdych drzwiach i bocznych i tylnych.

Trzecim już mniej planowanym detalem było to, że mogły dość swobodnie myszkować po pozostałych budynkach lotniska. Zbyt wiele ich nie było bo lotnisko głównie składało się z płaskiej, odkrytej powierzchni zajmowaną przez pasy i jakieś drogi. Ale za to były to zwykle jakieś spore budynki w podobne do dworców czy magazynów. Więc było w czym myszkować aby zabić nudę i zapełnić jakoś pozostawiony do dyspozycji czas.

No a rano jeszcze Stan dowiedziała, załatwiła czy w inny sposób wykombinowała tych pilotów. Siedzieli w osobnym budynku i wyglądali jak jakaś tajemnicza, osobna wojskowa kasta czy bractwo tajemne. Nawet ubrania mieli inne. Zamiast mundurów mieli jakieś jednolicie brązowe kombinezony. Nie mieli broni poza krótką i w przeciwieństwie do żołnierzy chyba wcale się tym nie przejmowali. Nawet hełmy mieli dziwne. Takie z jakimiś gładkimi gulami na uzy które jak się okazało kryły słuchawki. A z jednej strony wychodził mały mikrofonik w stronę ust a na samym czubku były jakieś gogle które można było nasunąć na oczy.

Piloci też okazali się całkiem zabawni, wyluzowani i pozytywnie nastawieni. Przynajmniej gdy Luca razem ze Stan odwiedziły ich zaraz po śniadaniu. Jak się okazało mieli też osobne racje żywieniowe co dziewczyny odkryły gdy poczęstowali je jakimiś żółtymi owocami z puszki. W strasznie słodkim syropie. Stan prawie popłakała się z radości i ekscytacji. Dali im nawet przymierzyć te swoje dziwne hełmy. Jedynie na zwiedzanie maszyn nie udało się ich namówić chociaż nie mówili tak otwarcie, że nie. Raczej przydybał ich jakiś “empi” z czarną opaską na ramieniu pytając się oschle “Co one tu robią?” no i impreza się skończyła. Ale wyglądało na to, że gdyby zostali tu jeszcze dzień czy dwa to kto wie. Obie strony wydawały się całkiem sobą nawzajem zainteresowane. No ale nie zostali. Wszystko przez ten komunikat jaki postawił na nogi całą bazę.


---



Kiedy i co dokładnie się stało tego ani Stan, ani tym bardziej Luca, nie wiedziała. Ale za to widziały efekt. Obsługa śmigłowców i piloci rzucili się do obydwu czarnych behemotów w centrum lotniska. Otwierali klapy, pompowali chyba paliwo z beczek, coś sprawdzali i wyglądali jak mrówki doglądające swojego mrowisko. Przez bazę jak błyskawica przeszła plotka, że “lecą” i “jadą”.

Po jakimś czasie wyjaśniło się co nieco. Przywieziono potrzebne części. Maszyna, ta uszkodzona też, była już sprawna. Teraz przeprowadzano ostatnie testy i tankowano paliwo. Jasnym się stało więc, że maszyny przygotowują się do odlotu. Ale też stało się coś jeszcze. Większość żołnierzy jaka dotąd dość leniwie zalegała w największym hangarze, nagle poganiana przez innych, zajęła stanowiska bojowe. Obstawili całe lotnisko i okolicę. Zupełnie jakby szykowali się do odparcia jakiegoś ataku. Jakiego tego nikt nie wiedział. Ale wyglądało to poważnie i profesjonalnie. Szukanie kryjówek, zajmowanie osłon, ustawianie broni ciężkiej, jakieś rozkazy, roszady wszystko wyglądało jak na jakimś cudem zorganizowany chaos. Nerwowa atmosfera udzieliła się też i zwierzakom Luci. Coś wisiało w powietrzu. Napięcie towarzyszące oczekiwanej walce lub podobnej sytuacji.

Wreszcie chyba “to już”. Bo ten cały ruch prawie zamarł. Żołnierze otoczyli lotnisko ochronnym kordonem i zamarli w oczekiwaniu na przeciwnika. Tylko przy helikopterach toczyły się ostatnie prace aż te też zamarły. Mechanicy w kombinezonach skończyli swoją pracę , pozamykali klapy i wlewy, zajęli miejsca w drzwiach za cuglami ciężkich karabinów a piloci swoje miejsca w kokpitach. Wszystko zamarło. Armia czekała na to co ma nastąpić. Czujna, gotowa i zdyscyplinowana. Ludzie prawie się nie odzywali a jak już to szeptem.

Przypomniano sobie też o dwójce wojaków i ich terenówce. Bishop zajął miejsce za kierownicą jakby zaraz mieli gdzieś jechać. Stan w pełnym oporządzeniu usiadła obok jako operator radia. Oboje poradzili Luce by się nie wychylała. Niech schowa się na pace pod plandeką albo zostanie z chłopakami w izbie chorych. Dzięki temu, że Stan była radiowcem dowiedzieli się tyle, że ma przyjechać jakiś ważniak którego natychmiast helikoptery mają zabrać do Nowego Jorku. I tyle. I ona i bokobrody byli pod wrażeniem tej całej tajemnicy i pośpiechu więc udzielała im się nerwowa atmosfera ale za cholerę nie mieli pojęcia czego się spodziewać. Może poza rychłym odlotem śmigłowców.

Wreszcie się doczekali. Rzeczywiście przyjechał cały konwój. Prowadziła go wojskowa terenówka z operatorem ckm na dachu, potem kolejna, trzy trzyosiowe ciężarówki a na koniec jeszcze jeden łazik. Wszyscy cekaemiści wodzili swoimi lufami na różne strony jakby węsząc zasadzkę jaka mogła nastąpić w każdej chwili. Zatrzymało się to całe zmotoryzowane wojsko bardzo blisko śmigłowców. Z ciężarówki wysypali się kolejni żołnierze. - Ooo… To Rainbowsi… Ci z Wyspy… - szepnęła cicho Stan jakby bała się, że ktoś tam przy śmigłowcach może ją usłyszeć. Ci przyjezdni jednak rzeczywiście wyglądali groźnie i profesjonalnie. Tak samo się zachowywali. Sprawnie otoczyli wewnętrznym kręgiem obydwie maszyny gotowi odeprzeć atak z każdego kierunku.

I w końcu pojawił się on. Ten ważniak jakiego przywieźli. Chociaż i Stan i Bishop byli jego widokiem jednakowo zaskoczeni. - Kto to jest do cholery? - zamruczał Bishop zbliżając rude brwi do skropionej mżawką szyby jakby dzięki temu miał szansę dostrzec coś więcej. I było się czemu dziwić bo ten “ważniak” na pewno nie był żołnierzem NYA. I raczej nie był tu dobrowolnie. Co sugerowały skute na plecach ręce, związane w kostkach nogi i czarny worek na głowie. Ubrany też był mało po wojskowemu. W jakąś bluzę, spodnie co prawda były podobne do wojskowych ale całkiem inne niż te używane przez nowojorskie wojsko. Buty miał całkiem podobne do tych jakich oni używali.

Ten chyba facet musiał być jakimś więźniem. Bo nie dość, że skuty to ledwo żołnierze wysadzili go na zmokniętą płytę lotniska natychmiast otoczyli go kordonem. Dwóch wiodło go pod ramiona w stronę śmigłowca, trzeci szedł z jedną ręką na temblaku, bandażem owiniętym wokół głowy i wolną ręką, popychając go przed siebie. Ten ruchomy kordon nie chciał czekać aż ten skuty facet dodrepcze do śmigłowca tylko powlokło go do środka. Wszyscy zniknęli w środku. Potem ci którzy ochraniali dotąd obie maszyny zapakowali się do obydwu z nich a już w większość puste pojazdy odjechały na bezpieczną odległość. Przestrzeń wokół pojazdów opustoszała. I wtedy stało się.

Dało się słyszeć jakiś budzący się dźwięk. - Startują! Patrz Luca! Startują! - Stan nie wytrzymała i była podekscytowana jak mała dziewczynka. Otworzyła drzwi i stanęła za nimi na zewnątrz aby móc dokładniej wszystko słyszeć i widzieć. A było na co. Silniki startowały stając się coraz głośniejsze. Olbrzymie wiatraki skrzydeł zaczęły się obracać. Najpierw leniwie jak nażarte koty a potem coraz szybciej. Dźwięk siników też wchodził na coraz wyżej. Łopaty obracały się coraz szybciej aż zaczęły być widoczne jako ruchomy okrąg buszujący nad kadłubami. Ryk silników stał się ogłuszający zagłuszając skutecznie wszystko. I wtedy stało się. Najpierw jeden a potem drugi śmigłowiec drgnął. Uniósł się trochę, zachybotał i wbrew zdrowemu rozsądkowi te ciężkie kloce na dobre oderwały się od ziemi. Ludzie na lotnisku zaczęli wrzeszczeć, krzyczeć i machać rękami na ten nieziemski widok. Stan podobnie. Dwa, prawie czarne kloce, zrobiły jeszcze ze dwa triumfalne kółka wokół lotniska po czym zaczęły odlatywać. Jeszcze chwilę było je widać nim przesłoniły je okalające lotnisko drzewa, potem jeszcze chwilę było je słychać aż w końcu wszelki ślad po tych latających cudach techniki zniknął jakby ich tu nigdy nie było. Ale to nie był koniec przedstawienia.

Gdy sytuacja się uspokoiła zarządzono zbiórkę. Odwołano większość żołnierzy ze swoich posterunków i kazano zgromadzić się wokół ciężarówki na jaką wdrapał się dowódca tej tymczasowej bazy. Miał megafon w ręku i poczekał aż wezwani żołnierze zgromadzą się wokół skrzyni załadunkowej.

- Żołnierze! Obywatele! Nowojorczycy! - zaczął jakby zamierzał ogłosić coś radosnego i uroczystego. Wojacy łyknęli z miejsca tą przynętę czekając na to co powie. - Wiecie kogo zapakowaliśmy do helikoptera? Wiecie kto to był? - zagaił ich zerkając w dół na zgromadzone wokół zmoknięte twarze otoczone hełmami i kapturami. Żołnierze kręcili przecząco głową, wzruszali ramionami, patrzyli to na niego to na siebie nawzajem jakby sprawdzając czy ktoś coś wie albo się domyśli.

- Jakiś bandzior! - krzyknął ktoś z bezimiennej grupy żołnierzy. Dowódca i reszta żołnierzy parsknęła rozbawionym śmiechem.

- Podpowiem wam! - starszy oficer wyciągnął rękę i jeden z żołnierzy podał mu coś. Coś czarnego. Dowódca podniósł to coś w triumfalnym geście wysoko do góry. I wtedy się okazało co to. Rękawy, kołnierz, suwak, no kurtka. Skórzana krótka. Charakterystyczna, czarna skorupa, z mnóstwem napisów, napów, ćwieków, znaczków, łusek i ozdóbek. Kurtka podobna w jakich lubowali się motocykliści i część gangerów.

- Sand Runner! - krzyknęła niespodziewanie Stan niejako z automatu zwracając na siebie uwagę całej, wojskowej gawiedzi. I w tym momencie gdy liczne, zwykle męskie i starsze stopniem twarze, z bardziej elitarnych jednostek skierowały się na nią umilkła speszona.

- Tak! Dokładnie! Ale nie byle jaki Sand Runner! To był ich herszt! Sam Guido! Złapaliśmy ich herszta! Jego banda jest rozbita! Teraz wyłapiemy i zgnieciemy ich jak pluskwy! - dowódca nie trzymał dłużej swoich ludzi w niepewności i wykrzyczał tą radosną wiadomość. Wiadomość zaś wywołała euforię wśród Nowojorczyków. Rozległy się krzyki, wiwaty, niektórzy patrzyli na stalowoszare niebo gdzie niedawno zniknęły latające giganty ale radość była powszechna. Herszt ich bandy złapany a jego banda rozbita! Teraz już wreszcie powinno pójść z górki! W kulminacyjnym momencie stojący oficer cisnął z impetem skórzaną kurtkę w błoto pod ciężarówką. A wojskowe buty z ochotą zabrały się do jej deptania i kopania.




Cheb; rejon centralny; dom Kate; Dzień 10 - wieczór; mżawka; ciepło.




Oriana Moroz



- Zawsze jest tu tak pusto? I ciemno? - szczupły Azjata zatukany w pelerynę przeciwdeszczową już nie wyglądał tak szczupło. Ale na głos powiedział coś co pewnie jego dwóm towarzyszkom też chodziło po głowie. Znaczy, że w tym kończącym się dniu te budynki do jakich się zbliżali podejrzanie przypominały jakieś bezimienne, przypadkowe Ruiny. A nie Cheb o jakim Indianka mówiła jak o swoim domu.

- Tu miały być walki w zimie. To tylko pierwsze budynki. Chodźmy dalej. - Chaaya mówiła uspokajająco ale bez specjalnego zaangażowania. W głosie też dało się słyszeć niepokój. O tym nikt, nic im nie mówił. Co prawda w gazecie jaką robiła im za przewodnika oraz we wcześniejszych osadach jakie mijali owszem, była mowa o tym, że w zimie Cheb stało się polem bitwy. No ale nikt, nic nie mówił ani nie pisał, że stało się wymarłe. A tymczasem zaczynali już wchodzić chyba główną drogą do osady a tu ani widu ani słychu żywego ducha. Za to pełno tych z drugiej strony. Scarlet szarpała się wewnątrz czaszki Oriany. Też to czuła. Ból, strach, krew i śmierć. Mnóstwo ludzi tutaj walczyło, ginęło i umierało brutalną śmiercią i to w zbliżonym czasie. Względnie niedawno. Już ich nie było. Nie dla żywych. Ale wciąż zostały po nich ślady w innym świecie.

Policjantka była jednak pewna. Nawet w zapadającym zmroku i po wielu latach. Że to właśnie jest Cheb, zachodni kraniec i że są na drodze głównej no i, że powinno być zdecydowanie jaśniej i ludniej. W końcu mruknęła, że to tylko przedmieścia. Że większość mieszka w centrum, bliżej rzeki. Że mogli opuścić peryferie aby się schronić w głębi osady albo wracają tam teraz na noc i dlatego te peryferia tak straszą ciemnością, ciszą i pustką. W każdym razie trzeba było dojść do zakrętu bo zza niego powinno dojść się już do centrum osady. A enklawa jej pobratymców do jakiej ich prowadziła leżała na przeciwnym krańcu osady więc tak czy siak trzeba było przebyć przez całą osadę.

I tak mieli szczęście. Trafił im się facet jaki jechał prawie do samiuśkiego Cheb. Prawie. W każdym razie zgodził się porzucić ich właśnie prawie na zachodnie krańce Cheb a sam pojechał dalej na północ. Mieszkał w jakiejś osadzie nad samym jeziorem i podobnie jak Chaaya też po długim czasie wracał do domu więc niecierpliwił się strasznie. Zboczył jednak kilka skrętów dalej aby podwieźć ich względnie blisko i z tego entuzjazmu gadał więcej niż cała trójka razem wzięta. Razem z Chaayą doszli do wniosku, że może i się spotkali kiedyś w Cheb bo on tam miał sprawy do załatwiania i na zabawy jeździł i nawet plemię z jakiego pochodziła Indianka kojarzył ale raczej jakiś jej pobratymców. Więc dla policjantki prawie jak sąsiad który wracał po latach w rodzime strony podobnie jak i ona. Przez chwilę nawet wyglądało, że może ich podrzuci i pod samą bramę Indian no ale na skutek specyficznej wymiany zapewnień i uprzejmości Chaaya zapewniła ostatecznie, że na skraj Cheb wystarczy. Jeszcze życzyli sobie nawzajem szerokiej drogi i szczęśliwego powrotu do domu, obiecywali spotkać a na koniec niespodziewanie nawet z tego entuzjazmu wręczył im paczkę cukierków. No a potem pojechał w swoją stronę a trójka turystów została sama na mokrej drodze. Niby nie było tak daleko do enklawy Indian ale jednak na piechotę to nie był rzut beretem. Odległość jaką pojazd pokonywał w parę minut teraz szło się kwadransami albo i dłużej. Przynajmniej pogoda poprawiła się na tyle, że z pochmurnego nieba padała tylko mżawka a nie regularny deszcz. Ale nadal głupotą byłoby podróżować bez jakiejś ochrony przeciwdeszczowej.

Pierwsze wrażenie z wizyty w Cheb było dość niepokojące. Ale jeszcze nie takie straszne. Akurat jak mijali pierwsze, opustoszałe przecznice zza pleców doszedł ich silnik pojazdu. W oddali dostrzegli zaś światła. Jeden pojazd. Potem drugi, wyższy i większy jak jakaś ciężarówka. A za nimi kolejne. Cały konwój! Czy to z powodu atmosfery niepokoju jaka panowała w mrocznym i pustym Cheb czy nadmiaru ostrożności policjantka poleciła wszystkim schować się w jakimś przydrożnym pustostanie. Wolała nie ryzykować. Po chwili z wybitych okien widzieli jak minęła ich wojskowa terenówka. A potem kolejne. Łącznie trzy terenówki i trzy ciężarówki. Ciężkie, trzyosiowe ciężarówki. Wszystkie obsadzone przez operatorów broni ciężkiej na dachach kadłubów lub szoferek. Jechali sprawnie i dość szybko. Minęli pustostan jakby nie widzieli trójki kryjących się w nim ludzi i pojechali dalej. Zniknęli za zakrętem o jakim mówiła właśnie Indianka. Jeszcze chwilę słyszeli ich silniki a potem znów słychać było tylko mżawkę.

- Widziałaś znaczek? - Harry zapytał wychodząc z powrotem na ulicę. Indianka pokiwała kapturem twierdząco.

- Wojacy pana prezydenta. Ciekawe czego tu szukają. - policjantka też popatrzyła z namysłem. Oriana zresztą też widziała charakterystyczne oznaczenia orłów i gwiazd jakie za godło obrali sobie Nowojorczycy.

- I tak musimy tam iść co? - Harry wskazał mokrą brodą na kierunek gdzie zniknął konwój a druga opiekunka jego pacjentki bezradnie rozłożyła ramiona na znak zgody. Nie było wyjścia gdy chcieli wrócić czy dojść do jej współplemieńca musieli przejść przez całą osadę.

Ale, że na piechotę to trochę trwało to mogli wrócić do “sprawy z Burton Lake” jak to na wpół oficjalnie zaczęła nazywać policjantka. Czyli sprawy do pobitej kelnerki i jej chłopaka czy raczej może jego kolesi z zakładu wulkanizacyjnego. A było o czym. I los zdawał im się wczoraj sprzyjać. Bowiem szef czy po prostu ten z którym gadały w zakładzie zgodził się na układ aby obejrzeć ich zepsutą brykę na wymianę to posłał z nimi “młodego” jak go nazywał. A owym “młodym” okazał się właśnie Jose czyli ów chłopak tamtej kelnerki. Trafiła się wręcz wymarzona okazja aby sobie z nim spokojnie porozmawiać bez świadków. Chociaż trochę krótko bo w taką pluchę Jose ani myślał leźć na piechotę i zabrał ich samochodem. A do osady w której był “Happy Meal” w którym pracowała jego dziewczyna samochodem to była chwila moment.

Wbrew pozorom Jose nie wyglądał na jakiegoś brutala czy potwora. Młody, może kilka lat starszy od Oriany, na pewno młodszy od jej opiekunów. Razem z kelnerką pewnie we trójkę, z Orianą byli w podobnym wieku. Chłopak wydawał się wesoły i bezczelny, pełen energii i testosteronu. Zgrywał się na wielkiego cwaniaka ale przy tak krótkiej znajomości i przejażdżce trudno było oszacować na ile to poza czy maska a na ile to tak na poważnie.

Spochmurniał gdy okazało się, że z obydwiema paniami jest jakiś pan do zabrania i jeszcze bardziej gdy okazało się, że zamiast samochodu na wymianę to cała trójka chce jakichś odpowiedzi o Sarze. Zrobił się niespokojny i zdenerwowany. Zgodził się zostać na jednego papierosa i tylko dlatego, że Harry zaproponował mu w zamian listek jakichś swoich tabletek. Rozmowa więc do najsympatyczniejszych nie należała.

Ale mimo to Jose opowiedział całkiem sporo. Może nie tak i nie tyle co wcześniej Sara ale na tyle by poukładać sobie co nieco wygląd tej sytuacji. I jak to potem stwierdziła policjantka właśnie dlatego warto rozmawiać i rozpatrzyć detale każdej sprawy i przypadku indywidualnie bez pochopnych wniosków. Sytuacja chociaż dość podobna o tego co mówiła wcześniej Sara to wedle słów Josego w detalach wyglądała inaczej.

Po pierwsze wedle Jose, Sara była jego byłą a na pewno nie obecną dziewczyną. Po drugie miała chyba jakieś problemu ze zrozumieniem jego “nie” czy otwartego “spadaj”. Nic do niej docierało. A on najwyraźniej miał jej dość i wcale tego nie ukrywał ani przed nimi ani przed nią. Po trzecie owszem, zgadza się. Dostała łomot ostatniej nocy. Ale dlatego, że włamała się w nocy na posesję warsztatu i właściciel ją nakrył i wziął za złodziejkę. Ciemno było, nerwowo, nie poznał kim ona jest i wtedy w nocy niewiele go to pewnie interesowało. Więc chciał jej dać nauczkę. Gdy zapalił światło gdy zaczęła coś wrzeszczeć i coś do niego dotarło było już za późno bo trochę jej już do tego czasu przylał. A gdy rozpoznał kazał spadać i nie wracać. Potem jeszcze opieprzył Josego, że jego była ich nachodzi po nocy. W każdym razie chłopak na pewno nie współczuł i nie żałował Sary uważając, że po prostu dostała za swoje i swoje głupie działania. Miał jej dość i nie chciał mieć z nią nic wspólnego. Gdzieś w tym momencie skończył papierosa, wsiadł w samochód i odjechał.

Gdy wrócili do lokalu było o wiele cieplej ale sprawa zasadniczo nie była jasna. Oboje młodzi podali dość podobny przebieg zdarzeń ale różnili się dość mocno w detalach. Słowo przeciw słowu jak to nazwała zadumana Chaaya. Harry też nie był pewny co myśleć. Razy jakie zauważył u dziewczyny powstały od pasa czy kawałka liny. Ale czy oberwała w takiej wersji jak mówiła Sara czy w takiej jak to streszczał Jose to już jako lekarz nie mógł stwierdzić. Tak samo jak żal i smutek Sary mógł być jak najbardziej szczery. Chociaż nie wiadomo było czy chodziło o odtrącenie i wredny numer jej chłopaka czy exchłopaka czy ten wstyd i stres jakiego się pewnie nabawiła gdy została tam przydybana po nocy. Jose zaś wyglądał na szczerze zirytowanego a nawet wkurzonego ale czy to z powodu samochodu którego nie było i dlatego chciał jak najszybciej wracać do warsztatu i odpowiadał niechętnie i w pośpiechu czy też chciał coś ukryć jeszcze to też ani lekarz ani policjantka nie byli pewni.

W końcu z niechęcią doszli do wniosku, że jeśli chcieliby na profesjonalnie rozwiązać sprawę to by oznaczało ugrzęźnięcie w Burton Lake na dłużej. Przesłuchanie świadków, ponowne przesłuchanie obojga młodych, może obsady warsztatu a nie wiadomo jak ci wszyscy ludzie byliby skorzy do współpracy. W końcu Chaaya miała spluwę i odznakę ale na pewno nie była tutejszym szeryfem. Chyba, żeby wymyślić jakiś fortel aby zdemaskować ewentualne kłamstwo któregoś z młodych. Ale jak żadne z nich nie kłamało? Albo oboje kłamali? Oboje mówili a wcześniej działali pod wpływem ogromnych emocji które mogły zakrzywić ich obiektywizm. W końcu więc zostawili Ori wolną rękę i byli gotowi wesprzeć jej pomysły swoją radą i siłami ale raczej nastawili się na dotarcie do Cheb niż prowadzenie monotonnego śledztwa, prawie na progu adresu docelowego w Cheb i spróbowali zorganizować transport na ten ostatni odcinek drogi. W końcu prawie z nieba spadł im ten prawie Chebańczyk który radośnie zgodził się ich podwieźć kolejnego dnia i rzeczywiście ich podwiózł.


---



Tymczasem dzisiaj, już w Cheb, za zakrętem o jakim mówiła Indianka a niedawno zniknął wojskowy konwój panowała złowróżbna ciemność i cisza. Nawet tych pojazdów nigdzie nie było widać. Ani jadących ani zaparkowanych. Szli główną ulicą jak dnem jakiegoś dość płytkiego ale kanionu ociemniałych domów. Zapadał już zmrok więc budynki i ulice w tej mżawce wyglądały mroczno, złowrogo i ponuro. Opiekunowie Ori byli wyraźnie zaniepokojeni ale pod płaszczami i w obszernych kapturach nie było to aż tak widoczne chociaż szarowłosa wyczuwała ten niepokój i napięcie. - Jeśli zatrzymali się gdzieś w Cheb to pewnie u Rudego Jack’a. To taki lokal, na drugim krańcu. Będziemy przechodzić obok. - powiedziała półgłosem Indianka trochę jakby uspokajała ich albo samą siebie tymi domysłami. Ale wcześniej, zanim tam doszli, spotkali wreszcie jakichś ludzi. Chociaż chyba nie takich jakich można było się spodziewać.

Doszli do rzeki i mostu przez niego przerzuconego. Chaaya mimochodem zdążyła ich poinformować, że rzeka dzieli Cheb na dwie względnie równe połowy, wschodnią i zachodnią. A most i głowną droga na dwie kolejne, północną i południową. Stąd ten most to jakby punkt centralny Cheb. Weszli i przeszli przez opustoszały most tak samo jak przez całą zachodnią część osady. Ale gdy schodzili z niego po wschodniej stronie zastopował ich okrzyk i promienie latarki.

- Stać! Kto idzie?! - doszło do nich z ciemności budynku z którego wyszła postać omotana w podobne ponczo jakie mieli na sobie podróżni. Na piętrze poruszył się ktoś w oknie ale sylwetkę miał ledwo widoczną ale chyba miał jakąś broń długą. Ten co krzyczał aby stanąć też. Ale po tej pierwszej dość groźnej chwili sytuacja się wyjaśniła. To byli jacyś żołnierze, też z Nowego Jorku oraz miejscowy zastępca szeryfa. I najważniejszy okazał się ten ostatni który po paru pytaniach ze strony Indianki i swoich rozpoznał się z nią po latach. Nowojorczycy też okazali należny szacunek odznace pokazanej przez Indiance i profesji medycznej Azjaty. Zresztą nawet zaprosili ich do budynku z jakiego wyszli chyba wszyscy a tam było cieplej i przyjemniej bo sucho a od koksownika wewnątrz biło przyjemne światło i ciepło. Nowojorczykom chyba wystarczyło, że podróżni nie są Runnerami oraz zapisali ich imiona w jakimś kajecie. Ale najwięcej dowiedzieli się właśnie od Eliotta.

On właśnie powiedział im, że co prawda mocno oberwali podczas zimy ale mimo wszystko sporo z nich przetrwało ten ciężki okres. Ale obecnie, gdy “oni” czyli Nowojorczycy, wzięli się za łby z “tamtymi” czyli właśnie Runnerami, których tak szukali i obawiali się wojacy to szeryf Dalton kazał ewakuować wszystkich cywilów do bezpiecznej strefy na południe stąd. Dlatego Cheb wyglądało jak osada duchów.

Zastępca szeryfa wyjaśnił też, że zimą enklawa Czerwonoskórych prawie nie ucierpiała. I o ile wie to Biegnący Księżyc nadal żyje co Chaaya przyjęła z wielką ulgą. Niestety w zimie stało się “to”. Co w ustach zastępcy szeryfa zabrzmiało dość niepokojąco. Co dokładnie to ani on ani nikt z Chebańczyków pewnie nie wiedział. Ale jeden z uczestników zimowych walk złamał indiańskie tabu. Podobno wyciągnął broń w domu szamana i groził mu. Odszedł wolno i obyło się bez rozlewu krwi. Ale ujma spadła na wszystkich białych a zwłaszcza Chebańczyków bo tamten “jełop” jak go nazwał Elliott walczył po stronie właśnie Chebańczyków. No i od tamtej pory Indianie traktują swoich sąsiadów jak powietrze. Niby żyją nadal po sąsiedzku no ale nadal nie jest dobrze. Jak zareagują na powrót Chaay i jej gości tego stróż prawa nie wiedział. Ale radził spróbować. Zresztą po drodze było biuro szeryfa i “Łoś” gdzie w razie czego mogli wstąpić po pomoc.

Okazało się, że Eliott mówił prawdę. Gdy w końcu uzupełnili najważniejsze informację i ruszyli dalej główną ulicą osada nadal wyglądała jak wymarłe. W ciągu całej ulicy znaleźli tylko dwa oświetlone budynki, dokładnie te o których mówił Elliott. Bliższym mostu był posterunek szeryfa a przy wschodnich peryferiach osady knajpa “Wesoły Łoś”. Indianka jednak postanowiła zaryzykować licząc w prawo gościny swoich ziomków i swoje dobre imię jakie chyba powinna tam mieć. Uznała, że jeśli nie będą mieć tam miejsca dla jej gości to sama właściwie też nie ma tam czego szukać bo przecież nie przyjechała tutaj po latach aby tylko stanąć w bramie rodzimego osiedla.

Gdy wyszli już z Cheb i stanęli u bramy odzielnej ale i oddzielne odgrodzonej osady była już prawie pełnoprawna noc. Zza bramy również doszło ich zapytanie strażnika kto idzie.

- Wirujący Wiatr. Wnuczka Biegnącego Księżyca. - odpowiedziała śmiało Indianka zatrzymując się przed zamkniętą bramą. Przez chwilę nic się nie działo. W końcu na palisadzie pojawił się ktoś z lampą którą oświetlił trójkę gości, zwłaszcza stojącą na czele młodą kobietę indiańskiej urody.

- Dawno cię nie było Wirujący Wietrze. Ledwo cię poznałem. - doszła z góry spokojna ale zalatująca przyjemnym zaskoczeniem odpowiedź. Zaraz potem coś zgrzytnęło i brama się otwarła. W drzwiach stanął chyba ten sam strażnik z tą samą lampą. Uścisnęli się i przywitali. Chaaya Johns, zwana tutaj Wirującym Wiatrem, też miała trochę kłopotu z rozpoznaniem rozmówcy. Wszystko wyglądało radośnie i pogodnie, jak na powrót po latach wypadało. Dopóki nie doszło do przedstawienia pozostałych towarzyszy Indianki.

- To jest mój przyjaciel Harry Sato. Jest lekarzem. A to nasza podopieczna, Oriana Moroz. Moi goście. - policjantka przedstawiła strażnikowi swoich przyjaciół i gości. Ten zawahał się wyraźnie ograniczając się do przedstawienia imieniem Żwawy Liść. Ale po tej chwili wahania ustąpił miejsca w bramie i pozwolił wejść całej trójce. - Kto jest gościem naszego plemienia jest gościem naszego plemienia. - powiedział coś co brzmiało jak jakaś tradycyjna sentencja plemienna.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline