Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-01-2019, 18:19   #664
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Epilog (1/3)

Nowy Jork - Kolonia Reedukacyjna 37




Drzwi więźniarki zgrzytnęły otwierając się na ten ponury i niebezpieczny świat. Dwaj strażnicy z pałkami w rękach zajrzeli do środka. - Nie ruszać się! - krzyknął rozkazująco jeden z nich i zaczął zdejmować kłódkę jaka mocowała wspólny łańcuch do podłogi. Potem wyszarpnął go z głośnym brzękiem dzięki czemu więźniowie mogli teraz wstać z ławek. Strażnik cofnął się i każdy z nich stanął po jednej stronie drzwi. - Wyłazić! Ale już! Ruchy, ruchy, ruchy bando leniwych śmierdzieli! - obywaj wykonywali sugestywne, zapraszające gesty. Więzień wstał z ławki więźniarki i drobiąc z powodu łańcuchu w kostkach. Zeskoczył na błotnistą ziemię. Podrobił znowu przed siebie a jego miejsce zajął kolejny. I kolejny. I znów kolejny. Rozglądali się z wyraźną obawą, strachem lub obojętnością po tej pomurowanej i zadrutowanej okolicy. Niedaleko widać było innych strażników ze szczekającymi zajadle brytanami które wyglądały jak na hodowane do rozszarpywania więźniów na kawałki. Ale przedstawiciele nowojorskiego systemu penitencjarnego nie dali im za wiele czasu na podziwianie okolicy.

- W szeregu zbiórka! Jazda! Ruchy! - kolejne wrzaski zapędziły nowych więźniów we wskazane miejsce. Potykali się i chwiali gdyż wciąż mieli założone łańcuchy na kostkach i nadgarstkach przymocowane do pasa więziennego. Ruchy mieli więc niezgrabne, wręcz karykaturalne. W końcu jednak stanęli w bardziej niż mniej równej linii. Z wyraźną pomocą strażników. Ci odstąpili od nich ale nadal krążyli dookoła z pałkami w rękach, niektórzy z rozwścieczonymi brytanami które żwawo rwały się aby dorwać ludzkie mięso w swoje zaślinione szczęki. Od gromadki ustawionej w ten szereg widać i czuć było żywy strach. Strach ten równie wyraźnie zdawał się upajać strażników władzą i potęgą. Więźniarkę zamknięto a potem ruszyła ona przez dziedziniec i znów zatrzymała się przed bramą ogrodzenia. Bramę otwarto i po raz ostatni skazańcy mogli widzieć bramę na wolność. Dość symboliczną bo za nią była kolejna i kolejne ogrodzenie.

- Witam was w tych skromnych progach! - nagle z wysokości jakiegoś muru odezwał się jakiś mężczyzna w garniturze o razu przykuwając uwagę tak więźniów jak i strażników. Wszyscy zgodnie zadarli głowy do góry aby obserwować i słuchać co ma do powiedzenia. - Nazywam się Howard Murray i jestem naczelnikiem tej placówki! A wy jesteście moimi podopiecznymi! - uśmiechnął się w ojcowskim geście pochylając się nieco do przodu jakby chciał spojrzeć bliżej na swoich nową podopiecznych albo sam chciał dać im się obejrzeć. - Mam nadzieję, że będzie dobrze nam się współpracować. Z wszelkimi problemami czy uwagami proszę się kierować do mnie lub do waszych opiekunów. A ja liczę na bezkonfliktową współpracę razem ze mną, z waszymi opiekunami i resztą kolektywu naszej małej społeczności. Celem istnienia naszej placówki jest praca nad waszymi niefortunnymi charakterami co osiągamy przez pracę na rzecz naszej wspaniałej amerykańskiej ojczyzny. Razem zbudujemy naszą wspólną obywatelską przyszłość! - facet wzniósł swój głos do iście patetycznego i porywającego tonu. Zebrani na dziedzińcu strażnicy zaczęli klaskać naczelnikowi.

- Klaskać jak pan naczelnik do was mówi! - warknął groźnie jeden ze strażników na zachętę zdzielając jednego ze skazańców pałą przez plecy. Oszołomieni i przemową naczelnika i reakcją strażników więźniowie zaczęli niemrawo klaskać na tyle na ile pozwalały im skute łańcuchem nadgarstki. Przedstawienie zostało skończone. Pan naczelnik odszedł zostawiając padół na dole do dyspozycji strażników i więźniów. Ci pierwsi z wyraźną wprawą zagnali tych drugich do jakiegoś budynku gdzie miano ich oficjalnie przyjąć na listę pracowników tej szlachetnej instytucji.


---



- Imię. - pulchniutki strażnik siedział za biurkiem i wypełniał kolejne karki bez jakie były niezbędnym paliwem każdej porządnej cywilizacji godnej tej miana. Nie miał łatwego życia bo w końcu musiał spisywać dane tych nic nie wartych śmieci zanim dołączą do reszty która już tutaj była.

- Guido. - kolejny więzień skuty swoim łańcuchem został przyprowadzony w miejsce swojego poprzednika. Strażnik westchnął ciężko gdy musiał spisać tego palanta, ledwo więc zaszczycił go przelotnym spojrzeniem. Tutaj i tak był tylko kolejnym numerem na kolejnym materacu więc ważniejsza była kartka i to co pan strażnik w nią wpisze. Wpisał więc to mało typowe imię. Ale właściwie zdarzały mu się prawdziwe perełki których żaden cywilizowany człowiek czyli Amerykanin a właściwie Nowojorczyk by pewnie nie wymówił. Więc nie robiło to na nie wrażenia.

- Nazwisko. - strażnik niechętnie dopytywał się o kolejne dane aby wpisać w swój rejestr. Najgorsze było to, że to dopiero połowa z tej nowej paczki śmieci i za tym palantem czekali kolejni.

- Po prostu Guido. - więzień odpowiedział spokojnie rozglądając się po tym pomieszczeniu. Nie było zbyt duże. Ledwo zmieściło się biurko tego spaślaka co spisywał dane, za nim jakiś regał, dwóch strażników po bokach z pałkami gotowymi do natychmiastowego użytku. Żadnego okna. Tylko drzwi przez jakie go tu wprowadzili i kolejne gdzie pewnie mieli go zamiar wyprowadzić.

- Nazwisko tłumoku. Podaj swoje nazwisko. Muszę coś wpisać. Jakie masz nazwisko ćwoku? Guido jak? Jak na ciebie wołają? - strażnik za biurkiem westchnął z wyraźnym zmęczeniem i irytacją. No kolejny ćwok. Skąd oni im przywożą takich tępych gnojków?

- Guido. Po prostu Guido. Tak mnie wszyscy wołają. - ciemnowłosy mężczyzna spojrzał w dół na siedzącego po drugiej stronie łysiejącego, pulchniutkiego strażnika. Wzruszył ramionami jakby mówił o rzeczy najzwyczajniejszej na świecie. Chwilę obaj mierzyli się wzrokiem ale strażnik widział przed sobą dość prostolinijnego i nie agresywnego typka. Ostatecznie więc w duchu na to machnął ręką. Nie płacili mu tutaj aż tyle aby prowadził własne śledztwo.

- Co za prymityw. - rzucił z pogardą strażnik kręcąc o tego głową. - To skąd jesteś? - zapytał bo przecież musiał jakoś wypełnić podaną w formularzu rubrykę z nazwiskiem. Nawet jak ten ciemniak twierdził, że nie ma.

- Z Novi. - więzień odpowiedział równie bezkonfliktowo jak poprzednio co od razu uspokoiło piszącego strażnika.

- Czyli Guido z Novi. - mruknął piszący strażnik ciesząc się, że mają wreszcie jakiś postęp. - Jakaś wiocha? Gdzie to jest te Novi? - zapytał znów podnosząc łysiejącą głowę na skutego więźnia po drugiej stronie biurka.

- W Novi. - skazaniec odpowiedział niezmiennie spokojnym tonem patrząc na strażnika łagodnym spojrzeniem.

- Dureń! Pytam się w jakim do dawnym stanie jest ta twoja dziura z jakiej wypełzłeś! Nowy Jork? Floryda? Idaho? Oklahoma? No? - strażnik rozzłościł się na całego. Przysłali mu jakiegoś durnia! Tak samo jak te imbecyle z więźniarki co jeszcze nie przysłali należnych papierów i musiał wypełniać ten cholerny formularz od zera.

- Nie jestem pewny. Ale jak to panu w czymś pomoże to niedaleko mieliśmy fabrykę Forda i mieszkaliśmy w kręgielni. - czarnowłosy facet nie tracił spokoju. Właściwie mówił i zachowywał się jakby nie tracił pogody ducha.

- Wzruszyła mnie twoja historia. No słyszeliście chłopaki? Fabryka Forda i kręgielnia. No geniusz nam się trafił. - pulchniutki strażnik westchnął na ten beznadziejny przypadek. Widać typ był jakimś idiotą. Pyta się go o stan a ten, że kręgielnia i fabryka Forda. No dureń. Westchnął ponownie i zaczął szybko wpisywać uzyskane dane. Wzrost, waga zminusowana o masę łańcuchów, kolor oczu, włosów… nie wiadomo po co jak i tak przecież wszystkich golili na zero… no ale w formularzu trzeba było wpisać… znaki szczególne… no i zdjęcie ale to już mu zrobią gdzie indziej więc to nie było jego zmartwienie. - Od dziś jesteś więzień 5412. Dobra zabrać go i dawajcie następnego. - strażnik dał znać kolegom aby wreszcie przepchnęli tego durnia dalej i przysłali następnego. Pewnie tak samo durny jak ten.

Więzień 5412 siedział na stołku. Nadal był skuty łańcuchami. Wokół niego spadały na jego ramiona i uda czarne kłaki. Maszynka we wprawnym ręku golibrody wykonywała swoją pracę w iście sprinterskim tempie. Facet wygolił go na zero w parę minut. Tak samo jak wcześniej wprawnie go zważono i zmierzono, pobrano odciski palców. Teraz przeprowadzono go jeszcze pod białą tablicę z miarką i zrobiono kilka zdjęć. Nie mógł nic na to wszystko poradzić więc nie próbował. Zdawał sobie sprawę, że aby przetrwać musi się dostosować. A musiał przetrwać aby wrócić do domu.

Procedura przyjęcia do tej rozkosznej placówki resocjalizacyjnej chyba była zakończona. Dwójka strażników prowadziła go jakimś korytarzem. Cała trójka zachowywała się spokojnie chociaż skazaniec z powodu łańcuchów w kostkach miał trudności by nadążyć za miarowym i wcale nie spiesznym krokiem dwóch dorosłych mężczyzn.

- Więzień 5412 do naczelnika. Więzień 5412 do naczelnika. - z głośników bez ostrzeżenia szczeknął jakiś rozkazujący męski głos. Dwóch prowadzących go strażników spojrzało ze zdziwieniem na ten głośnik. Potem na siebie nawzajem. A potem na prowadzonego skazańca. W końcu wzruszyli ramionami i zawrócili razem z nim w stronę skąd dopiero przyszli.

- Prędki jesteś bratku. Podpaść naczelnikowi ledwo po przekroczeniu progu. - prychnął jeden z nich co rozbawiło chyba całą trójkę.

- Taki urok osobisty. Myślicie, że chce mój autograf? - skazaniec wzruszył łagodnie ramionami i zapytał jakby naprawdę był ciekaw jak się sprawy mają.

- Autograf? Stary słyszałeś go? - jeden ze strażników roześmiał się ubawiony na całego. ten drugi zresztą też zareagował podobnie.

- A co ty jesteś jakaś gwiazda? - zapytał ten drugi zerkając na profil prowadzonego więźnia.

- No chyba tak skoro ledwo po przekroczeniu progu sam naczelnik mnie wzywa nie? - więzień 5412 popatrzył na niego baranim wzrokiem nieszkodliwej, naiwnej łagodności. Obydwaj strażnicy pokręcili głowami a jeden nawet poklepał więźnia po plecach. Ale dalej niezłomnie prowadzili go do wspólnego celu.


---



- A więc 5412 podałeś na przyjęciu, że nazywasz się Guido. Guido z Novi. Tak? - naczelnik, dość sucho wyglądający starszy mężczyzna siedział za potężnym biurkiem z ciemnego drewna. Siedział w równie potężnie wyglądającym krześle. Po bokach biurka stało dwóch strażników. Poza tymi dwoma którzy wprowadzili skazańca 5412 a teraz stali o krok za nim. No a z boku stał ten pulchniutki pączuś który spisywał dane na wstępie. Naczelnik zaś czytał podobną kartkę jaką tamten niedawno co zapisywał.

- Tak panie naczelniku. - wygolony prawie na zero więzień potwierdził grzecznie i słowami i skinieniem głowy.

- Mhm. - naczelnik zerknął na skutego skazańca i znów na niedawno zapisaną kartę przyjęcia do zakładu. Pokiwał głową robiąc zamyśloną minę. W końcu wstał i złapał za prostą laskę. Obszedł dookoła własne biurko i wówczas więzień dostrzegł, że naczelnik utyka na jedną nogę. Pewnie dlatego używał tej laski. Gospodarz tego przyjemnie urządzonego gabinetu, tak przyjemnie oświetlonego i ogrzanego, z ładnym dywanem na podłodze usiadł na krawędzi swojego biurka i sięgnął z niego po jakąś grubą kopertę w jakiej mogła się zmieścić nawet książka. Wysypał coś z niej i po blacie poszorowały jakieś woreczki i małe bibeloty. W tym mała, srebrna, elegancka papierośnica. Rzucała się w oczy wśród tego małego rumowiska jakie powstało na biurko decydenta. Pewnie dlatego ten wziął ją w recę i obejrzał. - Ładne cacko. - powiedział z uznaniem spoglądając spoza niej na stojącego więźnia.

- Też mi się podoba. - zgodził się uprzejmie ze zdaniem naczelnika tym samym spokojnym i łagodnym tonem jakim posługiwał się i dotąd.

- Zostały jeszcze jakieś papierosy. Palisz? - starszy mężczyzna otworzył srebrne puzderko odkrywając jego zawartość. Wysunął pudełko w pytającym geście w stronę 5412.

- Chętnie. - więzień przyjął poczęstunek i zrobił trzy drobne kroczki w stronę opierającego się o własne biurko szefa. Słyszał jak dwóch strażników którzy go przyprowadzili idzie za nim jak dwa wierne cienie. Sięgnął po własnego papierosa, skręconego całe dnie temu w zdawałoby się całkiem innym świecie. Naczelnik podał mu ogień i wreszcie skazaniec mógł z lubością zaciągnąć się nikotyną.

- Lubisz palić. - naczelnik raczej stwierdził oczywisty fakt widząc jak złaknione płuca nałogowca zaciągają się od tak dawna nie smakowaną nikotyną. Wygolona głowa i przymknięte oczy odpowiedziały na pytanie twierdząco. - To dobrze. Nie bój się tutaj pozwalamy naszym pensjonariuszom palić. - naczelnik odpowiedział ojcowskim tonem i ciepłym uśmiechem.

- To dobrze. - 5412 też z pogodą ducha przyjął tą informację. Stał z przymkniętymi oczami zastanawiając się po cholerę go wezwano. Przecież nie po to aby dać mu zapalić. Nie, raczej nie. Widać jednak wiedzieli kim jest. Chociaż nie był jeszcze pewny co wiedzą. Na razie postanowił się nie wychylać i dalej grać swoją rolę.

- No chyba, że ktoś nam robi problemy. Wtedy niestety jesteśmy zmuszeni wyciągnąć odpowiednie konsekwencje. - naczelnik ze smutkiem w głosie i spojrzeniu rozłożył ramiona. Zdążył przeczytać na tyle dużo by mniej więcej wiedzieć z kim ma do czynienia. Ale był ciekaw kim jest ten facet z akt. Już teraz widział, że na pewno kimś nietuzinkowym. Zwykły tępak z pałą pewnie by się nabrał, że ma do czynienia ze zwykłym, nieszkodliwym idiotą. Tak jak ten tępak od spisywania protokołu wejściowego się nabrał.

- Naprawdę? A jakie? To dobrze, że ja nie robię problemów. - więzień wypalił z lubością już z pół fajki sycąc się każdą wypaloną drobiną. Nie był pewny kiedy będzie miał następną okazję. Ale coś czuł, że może nie tak prędko jakby miał ochotę. Poznał to po pseudo zabawnym śmiechu naczelnika. Śmiał się inaczej niż ci strażnicy z którymi szedł. Tych naprawdę udało mu się rozbawić. A ten facet na biurku nie był byle obszczymurem i umiał robić interesy.

- Cieszy mnie twoja postawa 5412. Ale niestety obawiam się, że mamy pewną, drobną nieścisłość w twoich aktach. - naczelnik przybrał prawie przepraszający ton. Zupełnie jakby właściciel hotelu zszedł do klienta aby przeprosić go za jakąś niedogodność w swojej placówce.

- Naprawdę? Jej, znowu coś pomieszali? No widzi pan? Takie czasy, że jak człowiek sam czegoś nie zrobi to zaraz ktoś, coś schrzani. - skazaniec otworzył oczy i popatrzył na naczelnika współczującym i przepraszającym tonem. Zupełnie jak klient który okazał swoje wyrozumienie dla problemów hotelu na jakie obsługa tego lokalu nie miała wpływu. Naczelnik znów się roześmiał. Ale tym razem szczerze. Co za numer mu się trafił! Prawdziwa perełka! No na pewno nie będą się z nim tutaj nudzić.

- Cieszy mnie to co mówisz. Taka poprawna, obywatelska postawa naprawdę bardzo ci tu pomoże. Więc może tak jak mówisz pomożesz nam uzupełnić ten bałagan w twoich aktach. - gospodarz i siwych, krótko obciętych włosach sięgnął na swoje biurko po jakąś teczkę którą otworzył.

- Bardzo chętnie panie naczelniku. - zgodził się uprzejmie skazaniec zaciągając się z lubością po raz kolejny. Wypalił już większość a popiół robił się coraz większy. Nikt mu jednak nie podał popielniczki ani żadnej nie widział w pobliżu. Zgadywał, że celowo. Ale pytać się nie zamierzał. Strzepnął papierosem i popiół opadł na elegancki i idealnie wyczyszczony dywan. Brew naczelnika lekko drgnęła gdy wzrok na moment zawiesił się na tej szarej drobinie szpecącej mu dywan. Ale poza tym się niczym więcej nie zdradził.

- A no widzisz tutaj nam przysłali twoje akta. I z nich wynika, że jesteś Guido z Sand Runners z Detroit. To prawda? - naczelnik zadał pierwsze pytanie udając pełne zaabsorbowanie trzymaną w dłoni lekturą.

- Tak. Skoro tak napisali w aktach to na pewno jest to prawda. Przecież tak napisane jest w aktach. - skazaniec znowu przymknął oczy i wydmuchnął dym w stronę sufitu. I strzepnął na dywan kolejny kawałek popiołu.

- No tak, tak jest napisane w aktach. Jest też napisane, że nie jesteś jakimś tam gangerem. Tylko mafiozem. Szefem zorganizowanej siatki przestępczej. Która strasznie nabruździła naszym chłopakom z naszej armii. - naczelnik pomachał nieco trzymanymi aktami i popatrzył na tego kpiarza jaki odstawiał tą swoją błazenadę i nawet mu brewka przy tym nie drgnęła. Palił sobie jakby mieli negocjować jak równorzędni partnerzy. Kpił sobie z nich w żywe oczy!

- Naprawdę tak tam napisali? O rany. Nie wiem co powiedzieć panie naczelniku. Słów mi brak. - więzień otworzył oczy i popatrzył na siedzącego na krawędzi biurka starszego mężczyznę w zadbanym garniturze. Spojrzenie miał iście niewinne i przepraszające za te kłopoty jakie wyszły z tymi aktami.

- No tak. Tak napisali. A co ty na to powiesz? Potwierdzasz to? - facet ze srebrnymi włosami postukał się trzymanymi aktami o własne udo patrząc na skazańca z uprzejmym zainteresowaniem.

- Oczywiście panie naczelniku. Przecież te akta napisali jacyś mądrzy ludzie. Co taki zwykły człowieczek jak ja może coś o tym wiedzieć? Ja w życiu żadnych akt nie miałem. Cieszę się, że wreszcie jakieś mam. Albo nie, zaraz, miałem jakieś akta. Takie z fajnymi dziewczynami w bikini. To się liczy? - skazaniec cały czas odpowiadał uprzejmie z miną nieszkodliwego idioty. Na koniec jakby przypomniał sobie o tych aktach i powiedział o nich aby pomóc w czymś przedstawicielom tutejszej władzy. Naczelnik w zadumie pokiwał głową i chwilę się nie odzywał. W końcu westchnął i rzucił akta z powrotem na biurko.

- Myślę, że chodzi ci o akty a ja pytam o akta. To nie to samo niestety. - popatrzył jakby z żalem i zastanowieniem na już leżącą na biurku teczkę z aktami 5412.

- Aha, to nie wiedziałem. A tutaj będę mógł mieć takie akty? - 5412 niewzruszenie odgrywał swoją rolę zaciągając się resztkami fajki. Właściwie został już skrawek jaki normalnie by skiepował. Ale chciał go wypalić do ostatka.

- To jest możliwe. Ale zależy od twojego zachowania. Od chęci resocjalizacji i właściwej postawy obywatelskiej. Powiedziałbym nawet, że dla naszej bezkonfliktowej współpracy to czynnik kluczowy. Zadecyduje o twojej przyszłości i roli w naszej małej społeczności. - mężczyzna w garniturze popatrzył na stojącego w łańcuchach skazańca. No trudno. Nie takie gagatki tu trafiało i nie takich się tu temperowało. Ten tutaj po prostu tego nie wiedział co wiedział naczelnik. I strażnicy. I właściwie każdy kto tutaj trafił przed nim. Dlatego tak pajacował.

- A długo miałaby trwać tutaj ta przyszłość? - zapytał poczciwiec niewinnie skuty łańcuchami. Zaciągnął się po raz ostatni ale jeszcze trzymał w palcach ten przyjemnie znajomy kształt.

- Według wyroku 50 lat. Ale jak nad tym popracujesz może to być krócej. O wiele krócej. Jeśli okażesz odpowiednią postawę obywatelską i chęć współpracy. - gospodarz przyjął ton biznesmena negocjującego warunki jakiegoś kontraktu. Jego rozmówca o dziwo przyjął podobny ton. Chociaż z tego co wyczytał o nim w jego przysłanych aktach właściwie chyba nie powinien się dziwić.

- 50 lat. Trochę długo. A za taką odpowiednią postawę obywatelską i chęć współpracy to dużo by się skróciło? - 5412 zapytał z uprzejmym zainteresowaniem jakby negocjowali o doborze lukrów na sprzedawane pączki.

- Kto wie? Może nawet o ¼? O ⅓? - naczelnik dał do zrozumienia, że jest otwarty na propozycję. Czuł, że wreszcie trafił mu się odpowiedni partner do prowadzenia tej gry. I on i ten drugi wiedział, że grają w grę i byli świadomi, że ten drugi też o tym wie. Aż przyjemnie się rozmawiało na rzadko spotykanym poziomie.

- To tak z 10, 15 lat krócej… nadal trochę długo panie naczelniku. Ale ja mam rodzinę. Żona młoda dopiero co po ślubie, sama została a ja jestem jedynym żywicielem rodziny. To nieludzkie tak zostawiać ją na pastwę losu. Jak oni sobie poradzą beze mnie? No nie można tak ich zostawić na pastę straszliwego losu. To jak? Za tą właściwą postawę i trudną sytuację życiową i rodzinną będzie coś krócej? - skazaniec z wypisanym numerem na kombinezonie popatrzył spojrzeniem ufnego szczeniaczka w poważną twarz pana naczelnika. Temu zaś kąciki ust i oczu lekko drgnęły z rozbawienia gdy usłyszał kolejną porcję jego błazenady. Popatrzył gdzieś w sufit jakby się namyślał gdy postanowił podjąć ten wątek.

- Tak, czytałem. Strasznie wielka ta twoja rodzina. - zauważył ze zgryźliwą ironią zezując na stojącego przed nim wygolonego więźnia.

- No sam pan widzi panie naczelniku. - skazaniec wzruszył ramionami i spróbował rozłożyć ręce w geście niewinności. Przynajmniej na tyle na ile mu pozwalały skute w nadgarstkach obręcze.

- No to rzeczywiście poważna sprawa. Myślę, że ze względu na tak wyjątkową sytuację rodzinną i jakbyś zachowywał się naprawdę wzorowo myślę, że pobyt tutaj mógłby zostać skrócony nawet o połowę. - pokiwał głową którą opuścił aby spojrzeć na reakcję więźnia. Był naprawdę jej ciekaw. Ten zaś pokiwał ze zrozumieniem głową i też zgrywał się jakby zastanawiał się nad czymś.

- 25 lat… to nadal trochę długo. A może zrobimy po mojemu? - więzień spojrzał na naczelnika z psotnym spojrzeniem w oczach. Starszy mężczyzna w garniturze popatrzył na niego zaintrygowany. Tego akurat w ogóle się nie spodziewał.

- O. Ciekawe. No ale słucham. Co masz do zaproponowania? - poprawił się nieco na biurku i pochylił troszkę do przodu w oczekiwaniu.

- Oj nic specjalnego. Całkiem prosta sprawa. Jestem prostym człowieczkiem i lubię proste rozwiązania. To byśmy zrobili tak. Ja biorę swoją papierośnicę a pan każe mi zdjąć te łańcuchy i wypuści z tego uroczego miejsca a ja pójdę w swoją drogę. I obiecuję więcej się tu nie pokazywać! A te akta… - skazaniec mówił szybko i gładko jakby omawiał jakiś przepis na ciasto albo tłumaczył jak dojść pod jakiś adres za rogiem. Zupełnie zdawał się nie dostrzegać reakcji na twarzy naczelnika i otaczających go strażników. Na nich też zerkał jakby chciał się upewnić, że wszyscy pojmują jego proste przecież tłumaczenia. Przecież powiedział im proste rozwiązanie i nawet o tych ich aktach pamiętał prawda? - … a to tam wpisze sobie pan co uważa. I wtedy się rozejdziemy w pokoju jak na dwóch ludzi interesu przystało. To co? Może być? - zapytał na koniec obdarzając naczelnika tym swoim spojrzeniem zawodowo nieszkodliwego idioty. Przez chwilę gdy skończył w gabinecie naczelnika panowała cisza przerywana tylko cichymi parsknięciami i sapnięciami przedstawicieli nowojorskiego systemu penitencjarnego.

- Niewiarygodne. - naczelnik musiał przyznać, że był pod wrażeniem. No aż czegoś takiego to się nie spodziewał. Nie pamiętał kiedy ostatni raz usłyszał w tym gabinecie coś tego formatu. Nie był pewny czy kiedykolwiek. Więc wcale tego wrażenia nie ukrywał.

- Taki urok osobisty. - wyjaśnił przyjaźnie 5412 znowu w miarę możliwości pobrzękując łańcuchami gdy próbował wzruszyć ramionami.

- Bardzo ciekawa propozycja. A tak z ciekawości zapytam. A co oferujesz w zamian? - naczelnik pałał teraz szczerą ciekawością i z wręcz fascynacją obserwował tą muchę co wpadła w pajęczą sieć i jeszcze wydawało jej się, że może negocjować coś z pająkiem.

- Pokój. - skazaniec uśmiechnął się patrząc prosto w oczy naczelnika. Ale tym razem uśmiechnął się chłodno, samymi końcówkami ust. W spojrzeniu zaś pojawiła się chłodna, nuta skrywana dotąd pod nieszkodliwym dobrodusznym płaszczykiem.

- Aha. A jeśli odmówię? - elegancki, starszy pan zapytał równie uprzejmie jak dotąd o konsekwencje odmowy zawarcia takiej umowy. Był pewien, że teraz nastąpi coś bardzo interesującego. I nie pomylił się w swoich szacunkach.

- No cóż… - wygolony facet w więziennym uniformie znowu wzruszył ramionami i do tego ciężko westchnął. Puścił peta i przydeptał go swoim butem. Chwilę uparcie wcierał go w dywan i przez ten moment wszystkie spojrzenia skoncentrowały się na tym akcie bezczeszczenia nieskazitelnego dotąd dywanu pana naczelnika. - Wtedy będę musiał to sobie zorganizować na własną rękę. - skazaniec skończył przydeptywać peta i podniósł wzrok na siedzącego przed nim naczelnika.

- Bardzo lubię ten dywan. - naczelnik dla odmiany wpatrywał się nadal w skiepowanego w swój dywan kiepa. Głos miał trochę jakby nieobecny. Ale strażnicy wlot wyczuli zmianę w tonie rozmowy i patrzyli na niego wyczekująco. Dłonie zaczęły im oscylować wokół uchwytów przymocowanych do pasa pałek.

- Ładne cacko. Też mi się podoba. - więzień wrócił do swojego pogodnego i beztroskiego tonu jakiego dotąd używał od momentu przybycia. Z ponownym zainteresowaniem popatrzył w dół na ten sam skiepowany obiekt zainteresowania który tak angażował spojrzenie naczelnika.

- 5412. - naczelnik odpowiedział też z uśmiechem. Ale bez radości w głosie i spojrzeniu. Sięgnął do leżącą dotąd przy jego nodze laskę. Uniósł ją jakby chciał się przyjrzeć zgrabnej i zdobionej, kulistej rękojeści na jej zwieńczeniu. Strażnicy czując tą zmianę zaczęli wyciągać pałki. Tylko skazaniec dalej patrzył z tym uprzejmym i przyjacielskim spojrzeniem jakby był jedynym który jest tego wszystkiego nieświadom.

- Panie naczelniku? - skazaniec tak naprawdę czuł, że to już finisz przedstawienia. Dlatego postanowił się nie szczypać w drobnostki.

- Słucham 5412. - naczelnik był zirytowany tym przerwaniem a za ten dywan był naprawdę wkurzony. Co za impertynencja! Ten śmieć tego pożałuje! Ale jeszcze panował nad sobą oglądając uważnie rękojeść swojej laski.

- A w tych aktach to są ważne sprawy? - zapytał skazaniec do końca zgrywając się na nieszkodliwego naiwniaka. Wskazał brodą na teczkę z dokumentami jaką niedawno gospodarz położył na swoim biurku.

- Bardzo. Bardzo poważne sprawy. - naczelnik wręcz z fascynacją obserwował wzorki i szlaczki na tej laskowej rękojeści. Ten cały zgrywus pewnie znów coś wymyślił ale już go to nie obchodziło. Zaraz dostanie za swoje!

- Aha. Tak myślałem. No to panie naczelniku w tych aktach to ja jestem Guido. Po prostu Guido. Panie naczelniku. - wygolony skazaniec zwrócił uwagę panu naczelnikowi tak uprzejmym i pozytywnie nastawionym tonem jak tylko potrafił. Uśmiechnął się do niego ciepło i sympatycznie. Naczelnik na moment znieruchomiał i ponad głowicą swojej laski spojrzał wprost w oczy tego drugiego. Napotkał w nich jawną kpinę i wyzwanie. Oczy kompletnie wypaczały ten jego fałszywy uśmieszek nadając mu szyderczego wyrazu. I nie wytrzymał. Sieknął na odlew trzymaną laską prosto w tą cholerną gębę. Trafiony więzień zatoczył się od siły tego zaskakującego uderzenia które rozcięło mu łuk brwiowy.

- Tutaj jesteś 5412! Jesteś tylko numerem! Nigdy stąd nie wyjdziesz! - krzyknął wyprowadzony z równowagi naczelnik wskazując powalonego właśnie skazańca swoją laską. Więzień może i odzyskałby a może i nie, równowagę po tym jak go zdzielił. Ale swoją cegiełkę dołożyli strażnicy. Jak zwykle zwarci i gotowi, w lot pojmujący polecenia pana naczelnika. Pierwsza pałka trafiła zataczającego się więźnia pod kolano w prawą obalając go na podłogę. A potem kolejne już trafiały skulonego więźnia jak popadnie. Tłukli go aż naczelnik rozkazał przestać i zabrać tego śmiecia. Wtedy złapali te bezwładne ciało i wywlekli je aby nie kalało więcej swoją obecnością gabinetu pana naczelnika. Gdy zostali sami naczelnik znów spojrzał na głowicę swojej laski. No nawet tutaj ten brudas musiał nabrudzić! Ze złością pokuśtykał wokół biurka a w tym czasie skryba wiernie przykląkł przy porzuconym pecie i zaczął sprzątać tą herezję ze świętego dywanu pana naczelnika.

- Zaraz to sprzątnę panie naczelniku! No sam pan widział jaki on jest! Co miałem zrobić? Skąd miałem wiedzieć kto to jest? Co mamy z nim teraz zrobić panie naczelniku? - pulchniutki skryba próbował zmyć z siebie odium jakiejkolwiek winy i jednocześnie przekierować uwagę naczelnika na swoją wierność, oddanie no i gorliwość. Przecież był taki potrzebny i pożyteczny!

- Musimy być gotowi gdy spróbuje ucieczki. Miejcie na niego oko. A na razie do karceru. - pan naczelnik próbował uspokoić oddech. Oraz doczyścić swoją ulubioną, elegancką i nieskazitelną laskę. A ten łajdak zabrudził mu ją swoją krwią! Ale to nic. Trochę pracy ściereczką i już znowu będzie czyściutka i elegancka. Poza tym zawsze go to uspakajało.

- Myśli pan, że spróbuje ucieczki? - stwierdzenie szefa całkowicie zaskoczyło skrybę. Tak bardzo, że aż przerwał zbieranie resztek kiepa i popatrzył zdziwiony na jego stronę biurka.

- To oczywiste. Psa można zamknąć w klatce. Ale nie wilka. - szef westchnął i usiadł na swoim krześle. Chwilę przyglądał się czy gałka laski jest idealnie wypolerowana.

- To po co go tutaj trzymać? Może od razu zróbmy z nim porządek? - zaproponował nieśmiało skryba po tym gdy najpierw spojrzał na drzwi za którymi zniknęli jego koledzy którzy wywlekli pobitego do nieprzytomności więźnia.

- Ale ty jesteś prosty. - westchnął szef gdy przy okazji uznał, że laska odzyskała swój idealny blask. Schował szmatkę do szuflady tam gdzie było jej miejsce. - Załatwić go to potrafiłby każdy głupek. A ja chcę aby najpierw pożałował za swoją bezczelność. - gospodarz gabinetu wyjaśnił swoje motywy swojemu prostemu podwładnemu.

- To jak to zrobimy panie naczelniku? - podwładny podniósł się z kolan i wiernie czekał na decyzję swojego szefa. Ten chwilę zastanawiał się bo pytanie było ciekawe. Komuś takiemu trzeba było wymyślić coś specjalnego. W końcu uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją.

- On jest taki rodzinny tak? Świetnie. Więc w Bloku T powinien czuć się na odpowiednim miejscu. - powiedział i triumfalnie odłożył swoją laskę oznajmiając wszem i wobec, że ten rozdział jest już zamknięty. Skryba też się uśmiechnął gdy pojął zalety pomysłu szefa. No tak! Blok T potrafił usadzić każdego! Genialnie to szef wymyślił! Ten bezczelny bydlak będzie miał za swoje!




Wyspa - Sand Runners




Popołudnie zaczynało chylić się ku upadkowi i niedługo miało zacząć zmierzchać. Ale na razie jeszcze było widno jak w dzień. W całkiem ładny i pogodny, wiosenny dzień. Wreszcie pogoda przestała szaleć i te niekończące się przedwiośnie przeszło w całkiem ładną, zieloną wiosnę. W innych okolicznościach w tak przyjemny dzień jak teraz można by było pójść na rodzinny piknik. Zielona trawa, młode zielone listki na krzakach i drzewach, błękit nieba, złoto Słońca, przyjemny cień lasu dookoła i błękitne wody jeziora całkiem niedaleko. Jak ulał okoliczności pasowały na rodzinny piknik. I zgromadzenie rodzinne było chociaż nie zgromadziło się na piknik i atmosfera nie do końca była taka lekka.

- I jak? - drobna, rudowłosa kobieta zapytała patrząc z troską na trójkę zebranych wokół niej mężczyzn.

- Rany, Brzytewka, no weź przestań! Wszystko gra! Ile razy mam ci to powtarzać? Już ci mówiłem tydzień temu, że jest w porzo! - młody Latynos rozłożył ręce w geście rozpaczy i bezradności przyjmując ton jaki zwykle nastolatkowie przyjmują na gderliwe uwagi natrętnej ciotki. Wcale mu nie przeszkadzało, że owa “ciotka” jest dobrych parę lat młodsza i gdzieś o głowę niższa od niego. I, że tak w ogóle to przecież się kumplują.

- Nie słuchaj tego leszcza Brzytewka. Te kolorowe lamusy tak mamroczą pod nosem, że żaden cywilizowany człowiek, znaczy biały oczywiście,tego nie skuma. - podobny wiekiem i budową do Latynosa białas dla odmiany machnął ręką na jego gderanie aby go zdyskredytować. Jak zwykle zresztą. - No ale mnie to nie wiem czemu tyle trzymałaś. Już dawno mówiłem, że jest okey. Do tej pory już był był na miejscu. - ostateczną uwagę jednak miał w podobnym stylu jak jego nieodrodny kumpel.

- Na miejscu!? Ja do tej pory to bym już wracał! - Latynos złapał się pod boki ale nie wytrzymał i zaraz oskarżycielsko pokazał białasa palcem. Oczywiście jeden musiał być obowiązkowo chociaż o włos lepszy od drugiego. Zupełnie jakby nigdy nie wyrośli tak naprawdę z wieku chłopięcego. Zaś lekarka, żona mafioza i Anioł Miłosierdzia w jednym mogła z satysfakcją obserwować jak sprawnie Hektor staje w lekkim rozkroku na swoich nogach. Jakby się szykował do bójki ze swoim odwiecznym adwersarzem a jednocześnie najlepszym kumplem. Ten też się pochylił do przodu gotów się zmierzyć z nim w każdej chwili i z jakiegokolwiek powodu. No wreszcie mogli! Alice widziała, że te nowoczesne, prawie zapomniane cuda technologii medycznej rzeczywiście działają! Ostatnie dni i tygodnie obydwaj Bliźniacy byli prawie unieruchomieni i przykuci do łóżka. Bo nawet prawdziwe łóżka tutaj były. Bo z powodu kontuzji jakie owego feralnego tygodnia sprawił im lokalny podstarzały, stróż prawa dokazywać nie mogli. Pewnie dlatego i teraz roznosiła ich dodatkowo ta euforia aby wreszcie nadrobić ten stracony ich zdaniem czas.

- Zamknąć ryje! - trzecia ofiara owego potrójnego pojedynku z szeryfem Daltonem wrzasnęła ostro wcinając się w tą po detroidzku kulturalną dyskusję młodszych gangerów. Na obydwu oczywiście ta pacyfikacja momentalnie podziałała. W końcu to był ten straszny i surowy Taylor, zwany nie na darmo “Pitbullem”. Mieszanina reputacji, respektu i obawy jakie budziła ta masywna sylwetka prawej ręki szefa bandy nadal robiła swoje. Podziałało też krzesło które kopnął i które świsnęło między dwoma potencjalnymi adwersarzami. Musiał kopnąć to krzesło bo rzucić nie mógł. Obie ręce nadal miał na temblakach. W końcu ostatniej dwójce z ich małej grupce udało się zdobyć tylko albo aż dwa medyczne cacuszka. Z tą dotąd milczącą dwójką też wyszły nie małe cuda. Czarnowłosa kobieta w skórzanej kurtce z licznymi czaszkami i kośćmi zamontowanymi na niej i mężczyzna w nowoczesnym, wojskowym mundurze który wśród całej grupki jako jedyny wyglądał jakby pomylił bajki. Zresztą oboje też tak stylistycznie to kompletnie nie pasowali do siebie. A jednak nosili na palcach takie same krążki z zawleczek po granatach jakie nałożyli sobie nawzajem tamtego nienaturalnie słonecznego dnia w samym centrum pobojowiska. Zupełnie jakby na moment wojenna zawierucha wojenna wtedy ustała aby mogli się ze sobą związać aż do końca. Wtedy, w tamtym dniu, na tamtym moście była jeszcze jedna ślubna para. I właśnie z tego powodu zebrali się tutaj wszyscy razem.

- Miałeś rację. Guido ich powinien potopić dawno temu. - czarnowłosa kobieta trzepnęła Taylora w ramię w przyjacielskim geście. Mówiła jakby szeptem ale i tak było wiadomo, że wszyscy zgromadzeni ją słyszą. Wśród dwójki zawodowych niecnot jakimi byli Bliźniacy ona cieszyła się wśród nich specyficznym rodzajem autorytetu. W końcu była nie tylko Czachą i Mówcą który potrafi rozmawiać z duchami ale też i siostrą krwi. A to dla tej dwójki detroidzkich uliczników stanowiło zaskakujący mocny autorytet. Teraz też tak otwarcie nie odważyli się jej pyskować jak to mieli w powszechnym zwyczaju. Poza tym tydzień temu wycięła im wszystkim taki numer, że właściwie głupio było im coś powiedzieć na nią. Albo nawet na “niego”. Jakby wyczuwając ten moment wreszcie odezwał się “on”.

- Właśnie. Mamy sprawę do obgadania. - Nix usiadł na swoim krześle co dało jakby sygnał do rozpoczęcia właściwej części spotkania. Nix też wyciął im wszystkim ten sam wredny numer. Właściwie nietypowa para nowożeńców wycięła go razem. Przekradli się “korytarzem szaleństwa” do części schronu opanowanego przez Nowojorczyków, wykradli co i kogo trzeba i wrócili do “swojej” części Bunkra prawie bez słowa. Nix wtedy po prostu postawił na biurku zdumionej Alice dwa, zakurzone i zabrudzone pojemniki pytając czy do czegoś jej się to przyda. Gdy czytała nawet pobieżnie instrukcję na pudełku oczy mogły jej się robić tylko szersze i szersze. Kolagenowa pianka regenerująca! Wcześniej tylko o tym czytała, gdzieś, kiedyś, jakoś! W życiu nawet żadnej nie miała w ręku! A teraz stały przed nią dwa, gotowe do użycia zestawy! Dzięki nim można było prawie zdziałać cuda! Niewiarygodnie przyśpiesza regenerację wszelkich kostnych i chrzęstnych urazów!

A jakby było mało to szamańsko - pazurowa parka przyprowadziła też “jego”. Czyli owego dość enigmatycznego “lekarza schroniarzy” o jakim wcześniej tylko słyszała tylko pogłoski ale nigdy wcześniej nie mieli okazji się spotkać. Chyba sami nowożeńcy nie byli świadomi kogo naprawdę przyprowadzili. To był on! Doktor John Doe! Ojciec współczesnej cybernetyki! Znaczy jakby nie liczyć tych dwóch dekad nuklearnej zagłady i zdziczenia no ale przez ten czas cybernetyka raczej nie posunęła się do przodu. Czytała kiedyś wywiady z tym lekarzem i naukowcem w fachowej prasie a teraz oto stał przed nią z tym swoimi cyberoczami. I wcale nie był stary jak powinien. Potem dowiedziała się, że większość tego powojennego czasu przehibernował stąd niewiele się postarzał. No i z takim żywym autorytetem przeprowadzenie takiej w gruncie rzeczy eksperymentalnej operacji zaimplementowania kolagenowej pianki regenerującej nie było już takie trudne. Tylko trzeba było te dwa tygodnie odczekać aż się wszystko ustabilizuje jak należy.

- Właśnie. Siadać kurwa! I dajcie mi moje krzesło. - Taylor warknął na Bliźniaków jedynie trochę luźniej niż poprzednio. Ci bez szmeru podskoczyli po krzesło które cisnął i przynieśli mu aby mógł usiąść. Właśnie z powodu owej eksperymentalnego specyfiku i równie eksperymentalnej operacji jej zamontowania oni mogli już hasać jak dawniej a on musiał czekać aż ciało zregeneruje mu się w mozolny, standardowy sposób. I sam to sobie zawdzięczał. Bowiem gdy sprawa się rypła był problem. Bo we trzech mieli łącznie cztery uszkodzone stawy a pianki było tylko dwa zestawy. I to właśnie ten straszny “Pitbull” bez mrugnięcia okiem powiedział do Brzytewki krótko. - Ich zrób. - przez chwilę nikt chyba nie wiedział co wtedy powiedzieć. Nawet zwykle wyszczekani Bliźniacy mieli wtedy dość niewyraźne miny. Bo ani się kłócić ani dyskutować było niezbyt. Ale Taylor kierował się swoim własnym osądem sytuacji. I właśnie z tego powodu się tutaj zgromadzili. Teraz nawet Bliźniacy porozsiadali się po stołach i ławkach.




CDN.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline