Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-01-2019, 18:28   #665
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Epilog (2/3)

Wyspa - Sand Runners




- Właściwie nie ma za dużo o czym gadać. Po prostu go znajdźcie. Wiemy, że zabrali go do Nowego Jorku. Stąd więcej się nie dowiemy. Skoro jesteście już sprawni to ruszajcie i znajdźcie go. - Nix wyciął wszystkim największy numer. Chyba najbardziej samemu sobie. Świeżo mianowany podporucznik elitarnej jednostki Pazurów. A teraz siedział otoczony ludźmi w skórzanych kurtkach i mówił. A oni słuchali. Nie tak jak wcześniej słuchali Guido. On i Guido to były dwa kompletnie różne typy ludzkie. Kroczyli zbyt różnymi ścieżkami aby byli sobie podobni. Ale działali podobnie jak dwie strony tej samej monety. Alice widziała jak spełniają się szacunki jej przybranego ojca i niedawnego dowódcy młodego podporucznika. Facet w godzinie próby naprawdę okazał się godny miana oficera polowego. I to wśród tak obcym sobie środowisku jakim była niezdyscyplinowana zgraja chaotycznych gangerów z Det. Nawet wówczas gdy nie mógł otwarcie coś kazać czy dowodzić choćby szeregowemu Runnerowi. Runnerzy nie znieśliby próby szarogęszenia się jakiegoś nie-runnera.

Więc Nix działał pośrednio. Proponował, podsuwał pomysły, służył radą. Gdy byli sami. Jej, Taylorowi, Bliźniakom, Emily. I często okazywało się, że ich nie roluje i to były bardzo dobre pomysły. Jego wojskowe doświadczenie w tych czarnych dniach gdy zabrano im Guido utrzymało chyba bandę w jednym kawałku. Taylorowi brakowało pomysłów, finezji i perspektywicznego myślenia aby zarządzać tak dużym obiektem i zgrają. Alice nie miała doświadczenia i stanowczości w trzymaniu tej bandy za karby. Poza tym było tylu rannych i chorych, że to skutecznie wyłączało ją z innych obowiązków. Bliźniacy byli połamani a potem przykuci do łóżka. Nie mogli rozsiewać swojego złośliwie radosnego chaosu dookoła którym potrafili podtrzymać na duchu zaskakująco skutecznie. Czacha podobnie jak Alice była wyspecjalizowana w osobnej dziedzinie i też jej nie było za pan brat z planowaniem strategicznym dla całej bandy na nadchodzące dni i tygodnie zmagań. Jedynymi z czołówki najważniejszych gangerów w bandzie który mógł się równać z Nixem wprawą i wiedzą byli chyba Krogulec i Jednooki. Ale Jednooki wolał zajmować się swoimi eksperymentami saperskimi a Krogulec jakoś naturalnie po kilku dniach wahania jakby uznał te dziwne nie-dowodzenie Pazura i podporządkował mu się. A po tym numerze jaki Nix razem z Czachą wywinęli Nowojorczykom właściwie nawet szeregowi gangerzy dali mu spokój i Pazur na wpół oficjalnie “przyjął się” w tym gangerowym społeczeństwie. Było zupełnie jak swego czasu mówił Tony. I Guido i Nix byli alfami w stadzie. Póki byli obok siebie jeden warczał na drugiego widząc w nim głównie konkurenta. Ale gdy zabrakło jednej alfy druga w naturalny sposób objęła rolę lidera w stadzie i stado w końcu to jakoś zaakceptowało. Przynajmniej jako tymczasowy stan.

- No nie dygaj Plakatowy! Ty też Brzytewka! Zobaczysz, znajdziemy go! Myślisz, że co? Tam u tych sztywniaków za piecem znajdzie się chociaż jeden co by go Guido nie przewinął? Zobaczysz on ich tam wszystkich wyroluje! - Hektor machnął pogardliwie ręką na to wszystko. Przecież taki był plan od początku! Wszyscy to wiedzieli! Dlatego tak się wściekali przez ostatnie dni i tygodnie gdy musieli leżeć w łóżkach albo prowadzić te wkurzające i bezsensowne “ćwiczenia rehabilitacyjne”. Teraz więc przybrał taki ton jakby pojechanie na drugi kraniec kontynentu w samo serce wrogiej stolicy i znalezienie ich kumpla to była zwykła formalność na parę dni roboty.

- Właśnie. Złamas ma rację. Właściwie pewnie na darmo jedziemy. Zobaczycie, Guido pewnie wróci tutaj z bandą kociaków obwieszonych na klacie a my go tam będziemy na darmo szukać. Znajdziemy pewnie tylko karteczkę “Tu byłem ale wróciłem” i tyle. Sami wiecie, że jemu wszystko się zawsze udaje. Pamiętacie mecz otwarcia? Jak to wszystko obcykał w ostatniej chwili? A każdy inny leszcz by już przerypał taki mecz. Mówię wam te nowojorskie leszcze nie mają pojęcia kogo złapali. To nie oni złapali jego tylko on ich. - Paul również mówił jakby kompletnie nie widział powodów do zmartwień. Jak tak ich dwóch się widziało i słyszało to można było odnieść wrażenie, że Guido lada dzień wróci. No ale jednak to było mało prawdopodobne. Na razie wiedzieli tyle, że przewieziono go do samego Nowego Jorku. Prawie od razu po niedawno zakończonych walkach. I na tym się trop urywał. Tak jak mówił Nix stąd się raczej nic więcej nie dowiedzą. Trzeba było pojechać do Nowego Jorku i znaleźć go. A potem sprowadzić z powrotem. A do takiej misji para Bliźniaków nadawała się idealnie. Właśnie dlatego Taylor bez mrugnięcia okiem oddał możliwość natychmiastowego odzyskania zdrowia na ich rzecz. Zdawał sobie sprawę, że do takiej misji potrzebowali właśnie tych dwóch ancymonów.

- Świetnie. To już zostawiamy wam. - właściwie mając tak skąpe dane o misji Bliźniaków nie było sensu coś planować czy ustalać. Więc nikt tego nie próbował robić. - Jest jeszcze jedna sprawa. - Pazur dodał trochę zaskakując wszystkich. Tylko jego żona wydawała się być spokojna. Milcząco delikatnie skinęła swoją czarnowłosą głową gdy Peter spojrzał na nią. - Odchodzimy stąd. Wracamy do Cheb. - Nix spojrzał na zebranych dookoła siebie ludzi i ci wyglądali na naprawdę już zaskoczonych tą decyzją. Tego się kompletnie nie spodziewali. No niby Nix nigdy nie zajął oficjalnie stanowiska Guido, niby tak tam coś łaził i gadał, pewnie są do siebie a w ogóle to przecież i tak nikt go nie słuchał. No ale przecież…

- Dlaczego? - Taylor zacisnął szczęki ale zapytał dość spokojnie. To powstrzymało resztę przed innymi pytaniami. Młode małżeństwo popatrzyło jeszcze na chwilę. Emi złapała dłoń Petera a on uścisnął tą jej dłoń.

- Już mnie nie potrzebujecie. A ja mam swoje zobowiązania w Cheb. I tak długo tu zwłóczyłem. I nie ma się co oszukiwać, nie pasuję tutaj. - Pazur wzruszył ramionami nie owijając zbytnio w bawełnę. Popatrzył po kolei na twarze zebranych postaci ale coś nikt nie kwapił się do powiedzenia czegokolwiek. Ale Bliźniaków bardziej chyba interesowała reakcja swojej siostry krwi.

- Mówca idzie i będzie ze Ślicznym. Spróbujemy zobaczyć co z naszymi których musieliśmy tam zostawić u tej dokturki. - San Marino nie pozostawiła nikomu złudzeń co do tego jakie ma priorytety. Jej bracia krwi cichutko westchnęli ale na tym poprzestali.

- No to może przez jezioro przeprawicie się z nami? - zaproponował Hektor. Jak na swoje możliwości okazał się całkiem grzeczny i skory do zgody. Właściwie tutaj też nie było o czym gadać. Jasne było, że banda jest w tarapatach. Brakowało prawie wszystkiego. Żywności, amunicji, leków, rozrywek, Wyścigów, Ligi, nawet trawki. No i Guido. Dlatego rozważali też dotąd wariant wyprawy do Det w bliżej niesprecyzowanej przyszłości. No ale skoro prawie z nieba spadły te kolagenowe pianki regenerujące to mimo wszystko w pierwszej kolejności postanowiono wysłać Bliźniaków na misję poszukiwawczą do Nowego Jorku. Jedyne czego chyba mieli w nadmiarze to ładunki wybuchowe i nawet trochę paliwa. Rakietowego. W podziemiach pod lotniskiem warunki bytowe były o wiele gorsze niż w tej części pod Centrum Meteo którą opanowali Nowojorczycy. Ale okazały się istną skarbnicą wszelkiej maści pocisków rakietowych. Nix nawet je rozpoznawał i wybałuszał oczy na te cuda wojskowej techniki ale oczywiście nikt go nie słuchał. Nawet jak Jednooki mówił dokładnie to samo. Właśnie Jednooki i jego chłopaki tak naprawdę powstrzymali ostatni cios NYA który miał dobić runnerowe niedobitki. Użył głowic tych rakieto do masowej produkcji IED. I tak nimi usiał teren wokół lotniska, że po której tam kolejnej nieudanej próbie armijni chyba doszli do wniosku, że im się nie opłaca tracić kolejnych ludzi na tych minach. Woleli wziąć ich głodem w tym nieformalnym oblężeniu lotniskowej twierdzy. Runnerzy znali ścieżki w tych polach minowych i co jakiś czas, zwłaszcza nocą robili nocne wycieczki na “tamtą” stronę Wyspy. I tak od paru tygodni otwarta wojna między obydwoma stronami przeszła w cichy, pełzający konflikt pojedynczych patroli i żołnierzy, strzałów snajperów i wybuchających IED-ów. Od czasu do czasu NYA przypominała o sobie bombardując teren lotniska z moździerzy ale te dość lekkie pociski nie miały szans nawet musnąć podziemi w jakich zagnieździli się Runnerzy. Ale czasem dorwały jakiegoś pechowca który akurat miał pecha być na powierzchni. Obie strony były jednak zbyt słabe aby wykurzyć z Wyspy jedna drugą. Chociaż to gangerzy przymierali głodem może bardziej niż dotąd Chebańczycy po ostatniej zimie. Teraz jednak wszyscy wstali. Co miało być powiedziane to zostało. Czwórka jaka miała przeprawić się przez jezioro zaczęła zbierać swój skromny dobytek. Musieli przeprawić się nocą oczywiście bo w dzień nad wodami nadal panowały ckm i moździerze NYA. A już zaczynał się zbliżać zmierzch. Wszyscy zaczynali się ze sobą żegnać. W końcu przyszła kolej gdy wyższa z kobiet objęła tą niższą ściskając ją na pożegnanie i życząc sobie nawzajem powodzenia i szczęścia.

- Uważaj na siebie Plama. Bo zaraz się z ciebie zrobią dwie plamy. - powiedziała ciepło uśmiechnięta szamanka po tym gdy nagle niespodziewanie znieruchomiała. Trochę odsunęła się od Alice. I w końcu położyła swoją nabitą ćwiekami rękawicę gdzieś na mostku lekarki. Potem przesunęła ją powoli w dół aż zatrzymała gdzieś na środku brzucha. No i wtedy właśnie się uśmiechnęła i powiedziała swoje. A potem odeszli. Cała czwórka z małymi pakunkami na sobie i bronią w dłoniach przekształciła się w ciemne sylwetki. A te szybko wtopiły się w cienie lasu który ich całkowicie pochłonął jakby nigdy ich tutaj nie było. Tylko pozostawione po nich krzesła świadczyły, że niedawno na nich siedzieli. Łysy mięśniak z małą bródką też chwilę jeszcze stał i w milczeniu przyglądał się pustej już ścianie lasu. Potem zaś odwrócił się do o wiele drobniejszej kobiety i tak chociaż symbolicznie próbował ją zgarnąć przez te swoje temblaki aby wrócić do bezpieczniejszych rejonów podziemi.




Cheb - Klinika Kate



Potężnie umięśniony cybermutant siedział na jakimś pieńku który ostatnio często robił mu za stołek. Bo przecież trudno było znaleźć stołek, krzesło czy mebel jaki mógłby go pomieścić. A ten pieniek był tak pojemny, że spokojnie mógł pomieścić nawet jego. I jego sąsiadów. Jeden z nich ostatnio towarzyszył mu całkiem często. Pogoda się poprawiła i słoneczne dni wreszcie zaczynały dominować nad tymi pochmurnymi i deszczowymi. Słonecznie światło i ciepło przyjemnie ogrzewały wracające do zdrowia ciało. A jego towarzysz, towarzysz Lenin, często przychodził tutaj na fajka.

Towarzysz Lenin okazał się całkiem udanym kompanionem schroniarza. Należał do gromadki niewielu osób jakie nic sobie nie robiły z odmienności mutanta, zupełnie jakby tego nie dostrzegał. No i nikt inny kogo Baba pamiętał nie nazywał go towarzyszem. Chociaż akurat towarzysz Lenin zwracał się tak do prawie każdego.

Drugim częstym kompanem schroniarza był Beta 3. Czyli Ted. Jego trochę wspólnik, trochę kompan, przewodnik i łącznik tak z resztą Bety jak i resztą świata. Bowiem w przeciwieństwie do Baby którego zmogły rany i długotrwałe leczenie Ted był w jednym kawałku więc mógł swobodnie opuszczać klinikę. A mutant dopiero ostatnio wrócił do sił na tyle by zacząć czuć się prawie w pełni sprawny. Lada dzień już powinien chyba wrócić do pełni zdrowia. Tak przynajmniej mówiła gospodyni czyli pani Kate, która zajmowała się nimi wszystkimi. A miała kim. Cała ludzka menażeria. Towarzysz Lenin żartował czasem, że chyba tylko tych zgniłych kapitalistów z NYA im tutaj do kompletu brakuje.

Bowiem większość pacjentów stanowili gangerzy z Det. A dokładniej ci z Sand Runners. A jeszcze dokładniej pewnie ci sami co buszowali tutaj kilka miesięcy temu ostatniej zimy. A teraz leżeli tutaj, w tym samym Cheb, tylko kilka miesięcy później i cierpieli, i byli leczeni tak samo jak Baba i inni. Ted dostrzegał pewną ironię w tym, że może wtedy, w zimie. King Kong i ci Runnerzy co leżeli teraz za ścianą biegali tutaj i strzelali do siebie a teraz zgodnie leżeli w tym samym polowym szpitalu i tak samo ciężko przenicowani ołowiem przez tego samego wroga. Tylko Baba nosił w sobie troszkę śladów ołowiu z walk z innym przeciwnikiem poza Cheb a ci Runnerzy troszkę też pewnie go dostali od tych z NYA. Ale teraz tutaj leżeli o wracali do zdrowia podobnie.

Jakby tej różnorodności i ciekawostek było mało na piętrze leżała kolejna dwójka. Zmasakrowany przez tych albo innych Runnerów Brian czyli zastępca miejscowego szeryfa. Ten sam który również podobnie został zmasakrowany podczas zimowych walk gdy najpierw stał w obronie innych Chebańczyków a na końcu, już powalony ranami stanął w obronie swojej matki. A teraz też leżał tutaj, u jedynego chyba lekarza jaki został w Cheb. Chociaż dla względów bezpieczeństwa trzymano ich oddzielnie i Kate nie pozwalała tym gangerom jacy mogli już chodzić aby łazili na piętro. A kolejną ciekawą pacjentką była też poraniona ale przede wszystkim wychłodzona najemniczka Pazurów. Boomer może nie oberwała tak poważnie jak Brian czy Baba albo niektórzy Runnerzy którzy tutaj leżeli. Ale zimowa długotrwała kąpiel w bagnie zrobiła swoje i dziewczyna dorobiła się zapalenia płuc które dopiero teraz jej przechodziło. Niemniej czuła się już lepiej i nawet co jakiś czas schodziła na dół aby posiedzieć na werandzie aby nacieszyć się ciepłem Słońca.

Łączyło ich też jeszcze coś. Myśli o Wyspie i pozostawionych tam towarzyszach. Teraz gdy zdrowie wracało, wracały siły to i umysł działał coraz przytomniej i swobodniej. Mogli pomyśleć nie tylko o tym co będą jedli albo o kolejnej zmianie opatrunku ale i sięgnąć dalej i w przyszłość i przeszłość. Praktycznie zaś wszyscy pacjenci tej kliniki niby weterynaryjnej mieli kogoś bliskiego na Wyspie. I żadnych informacji co tam się dzieje. Baba zostawił w Bunkrze swoich przyjaciół z którymi przez ostatnie pół roku przeszedł daleką dgorę. Od czasów gdy chyba wieki temu pierwszy raz wysiedli z łódki na jesienne wybrzeże Wyspy aż do momentu gdy kilka tygodni temu wyruszył w pościg za Aaronem a potem wrócił do Cheb. Ale na Wyspę i do Schronu nie udało mu się już wrócić. Gangerzy podobnie. Odkąd ich szef, Gudio, zostawił ich jako zbyt ciężko rannych aby zabrać ich ze sobą też nie mieli żadnej informacji co się z resztą bandy stało. Z miasta tylko dochodziły różne niepokojące dla nich plotki, że ponoć Guido został schwytany a reszta bandy jaka była na Wyspie rozbita. Boomer zaś niepokoiła się o swojego kumpla po fachu, Nixa. Wyruszyła tym samym transportem co Runnerzy. I tak samo jak po nich ślad po nim zaginął.

Problemem było to, że wszelkie mniej lub bardziej oficjalne plotki jakie do nich docierały pochodziły od Nowojorczyków. A to stawiało ich jakość i uczciwość pod znakiem zapytania. Niestety innych źróeł informacji nie było. Z Wyspy jeszcze podczas walk, ewakuowano wszystkich Chebańczyków. Nowojorczycy dominowali nad wodami cieśniny oddzielającej Wyspę od Cheb. I nie słyszeli aby komuś udało się tam dostać a tym bardziej wrócić. Było pewne tyle, że pancerka schroniarzy została rozwalona tuż przy wybrzeżu Wyspy. Tą informację potwierdził Ted jaki czasem bywał w porcie. Co się stało z obsadzającymi ten transporter gangerami tego jednak nikt nie wiedział. Według plotek pochodzących z NYA, Detroitczycy dostali wówczas łomot i zostali rozbici a ich przywódca schwytany. Jak było naprawdę tego jednak nikt w klinice nie wiedział.

Z ciekawszych person jakie przewijały się przez klinikę Kate była jeszcze Lee. Mówiła dziwnie, chrapliwym głosem jakby miała uszkodzoną krtań i nosiła policyjną odznakę wpiętą w kurtkę. Co dodawało powagi i uwagi ość skromnym siłom ochrony kliniki. Nikt dokładnie nie był pewny kim jest ta kobieta i skąd pochodzi ale wyglądało na to, że nie należy do osób które dają sobie dmuchać w kaszę. Chociaż tutaj Ted też doszukał się ironii sytuacji gdy wyszło, że stróż prawa musi ochraniać gangerów aby nie wymordowali ich obcy żołnierze. Ze stróżów prawa przewijali się też i miejscowi, ci których Baba zdążył poznać lepiej w ciągu paru miesięcy. Kanadyjka Nico, trochę flegmatyczny Eliott i czasem sam szeryf Dalton.

Ostatnią personą która wybijała się ponad przeciętność był Anthony Rewers. Dowódca Pazurów jak i przybrany ojciec Alice. Niepokoił się on zarówno o nią jak i o swojego podwładnego, Nixa. Tak samo jak reszta ludzi przebywających w klinice Kate nie miał żadnych informacji z Wyspy więc reagował podobnie jak pozostali.

- Tak towarzysze, lada dzień zaniesiemy ogień proletariackiej rewolucji aby wyzwolić naszych ciemiężonych przez aparat ucisku braci. - towarzysz Lenin jak zwykle zabrał głos jako pierwszy. Wśród ocalałych tutaj gangerów wydawał się naturalnym przywódcą. I jako pierwszy wziął na tapetę coś co od paru dni zastanawiało coraz więcej głów: co dalej? Większość pacjentów jeszcze nie była w pełni sprawna ale można było być pozytywnej myśli, że lada dzień, może tydzień, większość z nich wróci do pełni zdrowia. A przecież nie mogli przesiadywać w tej klinice bez końca. Choćby dlatego, że Nowojorczykom mogło w końcu przyjść do głowy aby przyjechać tutaj i zrobić z nimi wszystkimi porządek. Czy zrobiliby go tylko z gangerami czy nie tylko to trudno było w tej chwili rozważać.




Cheb - Biuro Szeryfa



Zebrane twarze popatrzyły po sobie. Pytanie było całkiem proste: co dalej? Doszli do wniosku, że tak dłużej być nie może. Co prawda przez ostatnie tygodnie mieli względnego farta. Wojenna zawierucha skierowała swoje tory głównie na Wyspę, tym razem oszczędzając Cheb i Chebańczykom powtórki z zimowego scenariusza. Ofiar konfliktu prawie nie było. Pospieszna ewakuacja mieszkańców zarządzona przez szeryfa uchroniła ich niejako przy okazji od skutków straszliwych walk w porcie i na rzece. Nowojorczycy wzięli się za łby z Detroitczykami ostro i mocno. Ale na szczęście dla Cheb większość walk toczyła się na Wyspie gdzie dzięki porozumieniu z NYA nie było już chebańskich mieszkańców. Były więc jakieś plusy. Ale były też i minusy.

Najważniejszym było to, że siły miejscowych nie były rónorzędnym partnerem czy przeciwnikiem ani dla jednych ani dla drugich. Walki na Wyspie właściwie nie wiadomo jak się skończyły. Nikt tak naprawdę nie wiedział co tam się dzieje. Nie było więc wiadomo cy która ze stron kombinuje i czy nie zechce przenieść walk do Cheb i wciągnąć ich do tych zmagań czego na razie udawało się unikać.

Sytuacja była niepewna. Sprzymierzając się z jedną ze stron automatycznie zyskiwaliby jakiegoś wroga. Jednak nawet przy zachowaniu neutralności nie było pewne czy nie zostaną posądzeni o sprzyjanie tym drugim. W każdym razie jak na razie nic nie zapowiadało aby jedni czy drudzy mieli zostać szybko pokonani albo wynieść się z okolicy.

Zaś ewakuacja zarządzona kilka tygodni temu zaczynała tubylcom ciążyć. Dawny market nie był dostosowany aby utrzymywać tygodniami i miesiącami taką masę ludzi. Na kilka krytycznych dni, tydzień była to niezła kryjówka ale nie na dłużej. Stłoczeni w budynku i podziemiach ludzie niepokoili się o pozostawione domy i farmy jakie musieli zostawić bez opieki. Kończyły sie i tak skromne zapasy żywności. Zaczynał się nowy farmerski sezon który wreszcie dawał nadzieję na nowe plony. Występowały zwykłe oznaki zmęczenia i znużenia tą przedłużającą się sytuacją. I coś z tym trzeba było zrobić.

Najprościej było pozwolić ludziom wrócić do domów i zająć się własnymi sprawami. Chociaż to wystawiało ich na potencjalny atak którejkolwiek ze stron. Nadal mogli spróbować wykorzystać niedawny pomysł przeniesienia chociaż części mieszkańców do leśnej osady. Dawne osiedle rekreacyjne dawało nadzieję, na “zgubienie” dwóch potężnych przeciwników i ich wojny. Sama przeprowadzka nie zapowiadała się lekko pod żadnym względem. Co, jak kto, kiedy, w jakiej kolejności i czy w ogóle. Może łatwiej dogadać się z jedną ze stron?

Nowojorczycy wydawali się silniejsi i byli bliżej. Panowali nad cieśniną oddzielającą Cheb i Wyspę. Ale tubylcy obawiali się, że w końcu się wyniosą a wtedy spadłaby na nich zemsta deroidzkich gangerów. Sojusz z gangerami nikomu się chyba nie uśmiechał. Wszyscy mieli świeżo w pamięci zimowe wydarzenia. Czy gdyby pomogli im pokonać NYA to coś by na tym ugrali? Do tej pory udawało im się balansować na linie aby nie zadrzeć ani z jednymi ani drugimi. Ale czy dalej tak będzie? Co będzie jeśli jedni lub drudzy przyjdą z propozycją nie do odrzucenia? Więc dobrze by było mieć mysią dziurę aby się tam skryć i przeczekać te kocie harce. Ale budowa i przeniesienie do takiej dziury to też wiele ryzyka i zachodu. Więc z której strony by na ten problem nie spojrzeć to klops.

Nie było też łatwo wybrać ewentualnego sojusznika. Żołnierze z Nowego Jorku w pierwszym odruchu wydawali się oczywistym wyborem. Ale przejawiali jawne zachowania pełne wyższości aby nie rzec pogardy, nawet wobec miejscowych przedstawicieli miejscowego prawa. Wyglądało na to, że przy pierwszej okazji spróbują przekształcić Cheb w nowojorską kolonię i zaprowadzić nowojorskie porządki. Co miejscowym wydawało się średnio atrakcyjną perspektywą bo wyglądało to na wprowadzenie zasad państwa policyjnego czy wręcz otwartej okupacji. Pod tym względem rachunki zysków i strat nie były złe dla Runnerów. Którzy wcale nie ukrywali, że Cheb samo w sobie w ogóle ich nie obchodzi i nie ingerowali w jego sprawy o ile ludziom w skórzanych kurtkach nie działa się tutaj krzywda i haracz był opłacony należycie. Była więc szansa, że po zgarnięciu haraczu wyniosą się tak jak to mieli w zwyczaju w poprzednich latach. A więc też było nad czym główkować.




Cheb - cmentarz



- Przykro mi. - mężczyzna który przyprowadził trójkę podróżnych na miejsce rozłożył ramiona w przepraszającym geście. Byli na miejscu. W końcu. Ale chyba nikt się tego nie spodziewał tego co tutaj zastali. Facet przeżegnał się i zostawił ich samych odchodząc pomiędzy innymi nagrobkami. A trójka przybyszy stała przed jednym z nagrobków. W przeciwieństwie do innych był znacznie gęsciej upstrzony zniczami i kwiatami. Większość była sprzed kilku tygodni. Świeczki i znicze były wypalone a kwiaty już pociemniały i zwiędły. Ale inne nagrobki wyglądały podobnie. Widać było, że tutaj spoczywa ktoś kto nawet po śmierc jest otaczany ponadprzeciętną czcią.

Dwa brytany zaczęły wietrzyć zapachy. Z nagrobka, kwiatów, ziemi, wypalonych zniczy. Wydawały się zaciekawione nowym miejscem i jego zapachami ale nie zaniepokojone. Stojąca przy nagrobku kobieta z trudem odcyfrowała napis na nagrobku. Porównała z tym jakie miała zapisane na papierze. Litery układały się w ten sam wzór. Zresztą tak powiedział ten facet jaki właśnie wychodził już z miejscowego cmentarza. Tu leżał on, adresata listu od starej zakonnicy. Milton. Jej siostrzeniec, tutejszy pastor, Milton. Ale już nie żył. Zmarł ze dwa miesiące temu. Zapalenie płuc go wykończyło. Zawsze był chorowity. Tego dowiedziała się od tego tubylca który ich tutaj przyprowadził.

Dowiedziała się jeszcze paru rzeczy. Jak choćby to, że pastor był i za życia i po śmierci powszechnie lubiany i szanowany. To widziała sama choćby porównując ilość zniczy i kwiatów na nagrobkach. Powiedział też, że to przez te “psie syny” z Detroit, pastor się rozchorował i w końcu umarł. Pojmali go podczas zimowych walk. I chociaż ostatecznie odeszli i zostawili Miltona żywego to jednak już poważnie chorego i biedak nie przeżył.

A mimo to ten niesamowity facet modlił się za nich i prosił o wybaczenie. Trudno to było pojąć. Teraz też nie było lekko. W zimie po napadzie potworów z północy a potem walk z “psimi synami” prawie każda chebańska rodzina straciła kogoś. Niektóre wybito do nogi. Teraz też mieli pecha. Po mieście panoszyli się i ci z Detroit i ci z Nowego Jorku. Tubylec najwyraźniej nie żywił ciepłych uczuć ani do jednych ani do drugich. Najlepiej aby obydwie strony sie powyrzynały albo wyniosły. Niestety nie było tak dobrze. Dobrze, że chociaż teraz to tłukli się raczej na pobliskiej Cheb niż pod chebańskimi oknami. A jakby było mało którejś nocy przypłynęły znikąd jakieś wyładowane bronią łódki które wpłynęły w rzekę i strzelały do każdego jak leci. No po prostu koszmar. Zburzyły jeden budynek a inny spaliły. Tylko dlatego, że szeryf zarządził wcześniejsze ukrycie się nikt z miejscowych nie ucierpiał podczas tych walk.

Facet mógł mówić prawdę. Ciemnowłosa kobieta jaka została sama na cmentarzu zorientowała się, że wiele nagrobków pochodzi z podobnego czasu jak ten pastora. Przy tak niewielkiej społeczności to musiała być cała hekatomba dla niej.

Koniec końców dotarła jednak na miejsce, na wskazany adres i dostarczyła list od Anny. Co dalej? Podniosła głowę i przypatrzyła się okolicy dwoma, różnobarwnymi źrenicami. Była właściwie za osadą. Widziała pierwsze budynki jej południowego skraju. Z powodu owej ewakuacji sprawiała przygnębiające wrażenie, jak kolejny fragment bezimiennych Ruin. Wiosna w ciągu ostatnich tygodni rozkwitła w pełni. Dnie robiły się coraz dłuższe i cieplejsze. Słońce coraz mocniej przygrzewało susząc ziemię, błoto i kałuże. Nawet teraz był kolejny pogodny dzień, świat zdawał się rozkwitać nowym życiem, nowego sezonu. Nawet tutaj na cmentarzu, widać było drobne, polne kwiatki i świeżą zieleń nowych źdźbeł trawy i liści. Po zewnętrznej stronie ogrodzenia Kay spokojnie szczypała tą świeżą trawę nie zdradzając oznak zaniepokojenia i nie przejmując się niczym innym niż szczypaniem tej trawy. Czarne psisko trąciło mokrym nosem dłoń kobiety i popatrzyło na nią swoim ciekawskim, psim spojrzeniem. Już nie nosił bandaży i rany zadane przez małpowate stwory zagoiły się całkiem ładnie. Psisko też patrzyło na przewodniczkę jakby zastanawiając się gdzie poprowadzi swoje stado dalej.




Cheb - Enklawa Indian



Szarowłosa dziewczyna siedziała pośrodku podziemnego pomieszczenia. Ziemianka nie była zbyt duża. Gdy stała musiała pochylać głowę aby nie uderzyć o sufit. Ale teraz było to nieważne bo i tak siedziała na ozdobnej macie. Przed nią płonęło małe ognisko. Nad ogniskiem stał kociołek który dymił palącymi się w nim ziołami. Zapach ziół był dziwny. Nie mogła sobie przypomnieć aby wcześniej spotkała się z czymś podobnym. Wokół niej stały jeszcze małe miseczki z których też unosił się i dym i zapach palonych kadzidełek.

Siedziała tak długo, że już straciła rachubę. A może krótko? Nie była już pewna, nie było żadnych wskazówek co do upływającego czasu. Co do mejsca właściwie też nie. Docierało do niej, że siedzi w jednej z ziemianek tej indiańskiej enklawy. Ale z trudem koncentrowała się na tym co się działo wewnątrz niej a co się działo na zewnątrz nie miała pojęcia. Zresztą to co się działo wewnątrz było wystarczająco absorbujące.

Po pierwsze było duszno. Pewnie o tego dymu z ziół i kadzidełek. Szczypały ją oczy i drapało w gardle. Dlatego zwykle miała oczy zamknięte co znacznie ułatwiało w tym piekarniku. Bo było też gorąco, pewnie z tego samego powodu. Siedziała w samej indiańskiej opasce i jakiejś zwykłej koszulce. A i tak czuła się właśnie jak w piekarniku.

Poza ubiorem szaman przystroił ją też w inne indiańskie gadżety. Ozdobną opaskę która naprawdę się przydawała. Pochłaniała większość potu jaki normalnie naciekłby jej do oczu. A tak miała tylko mokre końcówki włosów i pokrytą potem skórę. Sauna. Nie wiadomo skąd przypomniała sobie to słowo. Bylo tutaj jak w saunie. Ale stary Indianin, który był jednocześnie dziadkiem Wirującego Wiatru i szamanem właśnie od tego postanowił zacząć. Nazywał to oczyszczeniem. Trudno było powiedzieć czy chodzi o oczyszczenie ducha czy ciała, czy jeszcze jakieś inne.

Sam szaman też tutaj był. Siedział naprzeciwko niej, w bliźniaczej pozie. Siedział i mruczał jakąś monotonną pieśń. A dłońmi wybijał rytm na małym bębenku. Rytuał oczyszczenia trwał. Szarowłosa miała wrażenie, że trwa już nie wiadomo jak długo i zaczynała wątpić aby poza wnętrzem tej gorącej, zadymionej ziemianki istnieje jakiś świat. Rytm bębenka wydawał się przyśpieszać. Podobnie zdawało się przyśpieszać serce szarowłosej które dudniło tak jakby chciało wyrwać się z jej piersi. Kołatało coraz mocniej. Kołatało tak mocno jakby ktoś tam w środku walił w żebra pięściami. Kropla potu spadła z opaski na policzek dziewczyny. Prawie czuła te obce pieści wewnątrz siebie. Wydawało się, że krzyczą. Że rozerwą ją od środka. Bębenek wciąż walił w coraz szybszym rytmie. Głos szamana stał się niezrozumiały. A jednocześnie miała wrażenie, że coś próbuję jej powiedzieć. Ale jak?! Jak miała go zrozumieć?! Przecież nie rozumiała co on tam memłał po indiańsku, nie była pewna czy choćby Chaaya to rozumie! I co?! Pytał o coś? Coś jej chciał powiedzieć, udzielić wskazowi?! Kolejna kropla spadła na jej udo. Tym razem czerwona i oderwała się z jej nosa. Złapała się za skronie. Nie była pewna czy krzyczy czy nie. Czy to tam w środku niej coś wyje i próbuje wyzwolić się na zewnątrz. Szarpie ją nożami i pazurami, wyrywając krwawe ochłapu płuc, mięsa i serca.


---


- Długo to ma jeszcze tak trwać? - szczupły Azjata był wyraźnie poruszony. Klęczał przed wejściem do ziemianki z której dobywały się kłęby jakby pary. Trzymałw ramionach spoconą i nieprzytomną dziewczynę o szarych włosach. Otarł jej właśnie twarz bo puściła krew z nosa. Znowu. Zakończyło się tak samo jak poprzednim razem. I jeszcze poprzednim. Z medycznego punktu widzenia nie miał najmniejszego pojęcia czemu to wszystko miało służyć. Ani ile jeszcze takich seansów “oczyszczenia” przetrwa jego pacjentka.

- Dziadku? - czarnowłosa Indianka wstała od tej klęczącej dwójki. Dopiero co razem z lekarzem o azjatyckich rysach wynieśli z ziemianki nieprzytomną dziewczynę. Sama zaczynała się zastanawiać jak to wszystko ma się dalej potoczyć.

- Wendigo. - stary szaman stał wpatrzony gdzieś w głębię błękitu nad lasem. Indianka przygryzła wargę zafrapowana odpowiedzią. Azjata nie mogąc jej zinterpretować dopytywał się jednak dalej.

- Czyli? - lekarz domagał się bardziej precyzyjnej odpowiedzi.

- Czyli została porzucona albo straciła ukochaną osobę. Jej serce zmieniło się w kawałek lodu. Teraz ona będzie udawać człowieka oraz zabijać inne osoby aby żywić się ich ciepłem. - szaman jak na swoje zwyczaje udzielił wyjątkowo obszernej odpowiedzi. Para opiekunów nieprzytomnej szarowłosej popatrzyła na siebie zmartwionym wzrokiem.

- Jest na to jakieś lekarstwo? - Azjata czuł, że zapewne nie jest do dobrze sformułowane pytanie ale liczył, że szaman zrozumie jego intencje.

- Najpewniej i najłatwiej to zabić ją. Wtedy wendigo zginie razem z nią. - szaman odwrócił się i popatrzył na całą trójkę swoich gości.

- Odpada. - lekarz odpowiedział lakonicznie i zdecydowanie. Indiańska policjankta potwierdziła jego decyzję kiwnięciem głowy.

- Tego się obawiałem. - westchnął stary Indianin. Pokiwał głową i podniósł wzrok znów gdzieś w głębię błękitnego nieboskłonu. - W takim razie można spróbować wypędzić wendigo. Ale trzeba mu znaleźć nowe ciało. I wtedy zabić te drugie ciało a wraz z nim wendigo. - dwójka opiekunów znów popatrzyła na siebie dość niewyraźnym wzrokiem.

- A coś bez zabijania? - tym razem zapytać postanowiła wnuczka. Wiedziała, że jej jako stróżowi prawa i jej przyjacielowi jako lekarzowi zabijanie kogokolwiek nie przyjdzie tak łatwo.

- Miłość. - szaman odpowiedział po jeszcze dłuższej chwili milczenia gdy wydawało się, że już nic nie odpowie. Odpowiedź jednak zaskoczyła oboje dorosłych klęczących przy nieprzytomnej nastolatce.

- To znaczy? - wnuczka szamana popatrzyła na niego pytająco nie mając pomysłu jak zinterpretować taką dziwną odpowiedź.

- Wendigo to istota z zimna i lodu. Żalu i goryczy. Pustki i odrzucenia. Zmienia serce w kawałek zimna i lodu. Ale wciąż łaknie do ciepła i ognia. Prawdziwy ogień może roztopić lodowe serce wendigo i wyzwolić człowieka jakiego opanował. Czyli miłość. Prawdziwa odwzajemniona miłość, przyjaźń, poświęcenie, lojalność i oddanie. Ktoś kto ją kochał, ktoś kto się z nią przyjaźnił, z kim się lubiła, kogo miło wspomina nawet przez moc wendigo. Albo ktoś kto byłby w stanie roztopić jej lód, rozproszyć ciemność i zapełnić pustkę w tej chwili. - szaman popatrzył na twarze przytomnych dorosłych i twarz nieprzytomnej nastolatki. Dorośli popatrzyli na siebie w milczeniu trawiąc jego słowa. Żadne z nich nie przejawiało chęci do dalszej rozmowy więc Biegnący Księżyc ruszył w swoją stronę. Był już coraz starszy i takie wyczerpujące rytuały męczyły go o wiele bardziej niż kiedyś. Zresztą dawno nie miał do czynienia z tak poważnym przypadkiem.

- A dlaczego ona widzi… różne rzeczy? Wie różne rzeczy? Takie których właściwie nie ma prawa wiedzieć czy widzieć. - lekarz zawołał za odchodzącym szamanem nieco sfrustrowanym głosem. W końcu ten aspekt osobowości Ori trudno było wyjaśnić w czysto medyczny sposób. Indiański starzec zatrzymał się i odwrócił znowu twarzą do nich. W końcu tylko wzruszył ramionami.

- Są rzeczy na tym świecie które nie śniły się nawet szamanom. - odpowiedział spokojnie po czym wznowił swój marsz do własnej ziemianki zostawiając dwójkę dorosłych i nastolatkę o zmrożonym sercu i duszy.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline