Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-01-2019, 19:11   #19
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Aj-9-3f0kr8[/MEDIA]
Największa porażka w życiu człowieka to rozziew pomiędzy tym, kim mógł się stać, a tym, kim stał się w rzeczywistości. Nikt nie rodzi się potworem bez litości i sumienia, zwykle aby takowy powstał, potrzebna jest długa droga… bądź splot nieszczęśliwych okoliczności, uwypuklających ludzkie przywary, ot choćby chęć przeżycia. Istnienia, wbrew przeciwnościom losu, wbrew logice i prawom. Każdy myślący organizm pragnął być… czuć, myśleć, kochać, nienawidzić. Cierpieć, śmiać się. Cogito ergo sum, choćby świat walił się w posadach… ale. Zawsze było jakieś “ale”.
Jak niby mieli zachować człowieczeństwo w strefie ogarniętej przez personifikację chaosu i jednocześnie zaprzeczenie wszelkim znanym nauce prawom, o naturze nie wspominając? Zresztą… człowieczeństwo było tylko sumą ludzkich defektów, mankamentów, niedoskonałości. Było tym czym naiwna dusza chciała być, a nie potrafiła, nie mogła, nie umiała. Ot, po prostu dziura między ideałami a realizacją.
Prawa i filozofie ulatywały, gdy do głosu dochodził ból - do niego akurat chyba Irlandka winna się przyzwyczaić. Towarzyszył jej bowiem od paru ładnych godzin, być może ostatnich w życiu niezapowiadającym się na zakończone szczęśliwą starością.
Kolejna przejażdżka, znów wypadek, zupełnie jakby jej obecność na kołowym środku transportu przynosiła pecha gorszego, niż przecięcie drogi przez czarnego kota.
Pechowa, wybrakowana, trefna, aspołeczna i antypatyczna - krótki, jakże trafny opis Lauren… i to w pięciu słowach.
Tym razem ściągnęła pecha na cholernego bubka, którego nie znosiła. Podnosząc się powoli z asfaltu widziała go opartego o wrak. Zwieszona bezwładnie na piersi głowa, ręce rozrzucone na boki. W pierwszym odruchu spojrzała mu na nogi, wstrzymując oddech i wypuszczając ze świstem powietrze dopiero, gdy dojrzała że wciąż ma buty. Trupa powypadkowego rozpoznawało się najszybciej po tym, że zostawał w skarpetkach. Jako ktoś na co dzień obcujący z umarłymi, kobieta wiedziała o tym aż za dobrze, tak samo jak o innym trywialnym fakcie - póki nie sprawdzi pulsu nie dowie się czy jej towarzysz wciąż żył. Co innego powód całej kolizji.
Blond powód przechodzący delirium na asfalcie zaledwie parę kroków w lewo, przysłowiowy rzut beretem, pozwalający bez przeszkód podziwiać rosnącą szybko plamę szkarłatu po ciałem i tańczące w niej końcówki jasnych włosów.
Żyła jeszcze… czy już żyła, o ile stan kanibalistycznego odium dało się tak nazwać?
Dla MacReswell liczyła się bardziej odpowiedź na pytanie czy już stanowi zagrożenie, a może dopiero za chwilę? Może wciąż miała dość czasu, aby unieszkodliwić niebezpieczeństwo, nim ono unieszkodliwi ją lub Larsa. Fakt, powiedzieli sobie parę słów u niej w mieszkaniu, wyjaśnili parę niedopowiedzeń, lecz wciąż… stanowili ekipę. Przynajmniej do końca felernej wyprawy.
- R… rrrwa mać - zaklęła, podejmując próbę wstania. Wpierw podnieść się na łokcie i kolana, co przypłaciła ostrym bólem barku, a także rozpalonym dłutem świdrującym lewą kostkę. Podniesienie tułowia do pionu przypłaciła momentem bez wizji, gdy dwojący się przed oczami obraz zniknął w nagłym wybuchu czerni. Zwalczyła chęć aby zwymiotować, nie było czasu na słabości. Podniósłszy się, potrząsnęła głową aby odzyskać ostrość widzenia. Kątem oka dostrzegła roztrzaskane transportówki, gdzieś po prawo mignął cień czarnego kota. O losie żółwia i złotej rybki wolała nie myśleć, zamiast tego skupiając uwagę na blondynce.
Jeśli żyła zasługiwała na udzielenie pomocy, lecz co dalej? Wszak nie mogli jej zabrać ze sobą, nie w sytuacji kiedy przeklęty kumpel Thompsona leżał podejrzanie nieruchomo drugi rzut beretem, tyle że w drugą stronę. Sumienie pod poobijaną kopułą wyło z częstotliwością przeciwmgielnej syreny, nakazując udzielenie pomocy wpierw blondynie, potem brunetowi. Do jasnej cholery, w końcu tym się kiedyś zajmowała!
Ratowała ludzi, zamiast czynić im krzywdę.
Kiedyś, w starym życiu. Dobrym życiu w Dublinie. Nim nie straciła sensu życia i chęci aby ciągnąć je dalej.
“To szok, pourazowy. Skup się!” - ofuknęła w myślach samą siebie, spychając jazgoczący głosik jak najdalej, aż zniknął zakopany pod cała stertą gruzu.
Potrzebowała planu, ale żeby go obmyślić należało zabezpieczyć teren. Wedle zasad wpajanych na szkoleniu wpierw należało zadbać o bezpieczeństwo ratownika. Liczyła się każda sekunda, kobieta przyspieszyła kroku sięgając w międzyczasie za pazuchę. Tam, gdzie spała stalowa żmija, plująca ołowianym jadem. Wyjęła ją i chwyciwszy za lufę, stanęła nad drżącą, być może umierającą kobietą. Nie widziała jej twarzy, zakrytej burzą jasnych loków, ciężko szło sprecyzować wiek… detale. Tak lepiej.
Broń powędrowała do góry, aby rozbić czaszkę należało wciąż porządny zamach.
Czaszkę kogoś, kogo nie znała, być może dobrego człowieka.
Czyjejś córki, albo żony… matki…
Poruszającej się spazmatycznie kuli oplątanej blond kłakami. Kukły bez oblicza… dobrze, bardzo dobrze.
Jedna twarz mniej do nawiedzania w koszmarach.

Kolejna drgawka, silniejsza, o mały włos nie udaremniła jakże niehumanitarnych planów Lauren. Zamiast ratować życie, zamierzała je zakończyć. Pozostawało co prawda pytanie czy właśnie dzięki temu nie skracała także cierpień, nie odcinała im dostępu do umysłu, nie przynosiła ulgi. Tylko czy kobieta w takim stanie w ogóle jeszcze coś czuła. I najważniejsze, zdające się mieć w tej chwili największe znaczenie pytanie. Czy blondynka w ogóle żyła? Ruch co prawda zwykle wskazywał na odpowiedź twierdzącą. Zwykle trupy nie miały w zwyczaju się ruszać. Może przez kilka sekund, ale na pewno nie tak długo. Tyle tylko że prawa te obowiązywały w normalnym świecie, rządzącym się dobrze znanymi prawami. Świat ten już nie istniał. Nie dla Lauren, nie dla Larsa, nie dla wykrwawiającej się kobiety ani też, zdawało się, dla całego Londynu.

Kolba zderzyła się z twardą powierzchnią czaszki. Uszy Irlandki wypełnił dźwięk pękającej kości i mlaśnięcie którym ozdobione zostało pokonanie bariery chroniącej mózg. Kolejny otwór, tym razem bez dwóch zdań niosący śmierć. Ciało jednak zdawało się tego nie pojmować, odmawiało przyjęcia do wiadomości tego, że powinno przestać się ruszać. Drgnęło raz, drgnęło drugi. Dłoń wystrzeliła w stronę Lauren, jakby skąpana we własnej krwi blondynka wiedziała dokładnie gdzie jej oprawczyni się znajduje. Palce zacisnęły się na kostce, łutem szczęścia nie tej, która była skręcona. Zacisnęły i… puściły. Ręka opadła, ciało zamarło. Wreszcie.

Cisza, która na chwilę zapanowała, całkiem jakby całe otoczenie wstrzymało oddech na te kilka uderzeń serca, prysła pod naporem wycia syren, krzyków, szumu wiatru w liściach. Odgłosów, które na upartego można by nawet uznać za normalne gdyby nie ich nasilenie, gdyby nie ich ilość, gdyby nie panika jaka się z nimi łączyła. Nie, to jak najbardziej nie był normalny dzień.
- Lau…- usłyszała wśród tego hałasu szept, całkiem jakby wiatr wyrwał fragment jej imienia z czyiś ust, zanim te skończyły je wymawiać. Szept ów był słaby, niósł ze sobą zdezorientowanie, strach i ból. Ból, który dodatkowo podkreślony został jękiem.
Gdzieś za zakrętem rozległo się żałosne miauczenie kota, z drugiej strony odpowiedziało mu nagłe ujadanie psa, zakończone skowytem. Poza tymi odgłosami ulica sprawiała wrażenie dziwnie martwej, wyludnionej i cichej, pomimo tego całego chaosu.

Zgrzytanie zębami musiało Irlandce wystarczyć, przynajmniej na razie. Cenne sekundy przeciekały przez palce, tak samo jak krew z nieszczęsnego towarzysza niedoli i chociaż serce jej pękało na koci lament, wybrała ten bardziej humanoidalny cel jako pierwszy. Pani Peppers sobie poradzi, w końcu wredniejszego sierściucha nigdy wcześniej Ziemia nie nosiła… wytrzyma te parę minut. Lauren się łudziła, czy jeszcze nie?
- Nie ruszaj się i nic nie mów - rzuciła do mężczyzny przyciszonym głosem, dopadając w kuśtykającym biegu do plecaka. Syknął rozsuwany zamek, para trzęsących się dłoni rozpoczęła grzebanie w materiałowych wnętrznościach aż natrafiła na znany prostokąt apteczki. Dopiero z nim w garści szło… udawać że panuje nad sytuacją. Ciężka sprawa, gdy głowa chodziła nerwowo dookoła, wypatrując nowych zagrożeń, innych niż te znane i bliskie… szczęśliwie nieruchome w kolorze blond.

O dziwo posłuchał chociaż owe posłuszeństwo mogło także wynikać z tego, że najwyraźniej po raz kolejny odpłynął w błogosławioną czerń, która łaskawie odcięła go od otaczającego ich świata. Tym samym pozostawił on Lauren samej sobie, jak na gentlemana przystało…
Przy bliższych oględzinach, przerywanych przeczesywaniem wzrokiem otoczenia i podrywaniem się na każdy podejrzany hałas, Irlandka mogła stwierdzić, że jej pacjent to kawał szczęściarza. O ile można było uznać za szczęśliwe jego bliskie spotkanie ze stojącym przy chodniku samochodem. Z poważniejszych urazów najgroźniejszy wydawał się ten z tyłu głowy, jak nic będący głównym powodem tego, że mężczyzna leżał nieruchomo i nie zrzędził w trakcie dokonywanych przez nią oględzin. Jak nic miał także złamaną prawą rękę, tuż przed łokciem. Poza tym jednak jego obrażenia obejmowały głównie startą skórę i stłuczenia, które w pełni jak nic objawić się miały dopiero za jakiś czas w formie nabierających niezbyt korzystnych odcieni siniaków.
Jak nic powinno się go teraz przewieźć do szpitala i przeprowadzić wszystkie niezbędne badania i testy. Jak nic nie powinno się go także ruszać bez pomocy co najmniej dwóch pielęgniarzy by możliwie jak najbardziej zmniejszyć ryzyko kolejnych uszkodzeń. Problem polegał na tym że Lauren nie miała ani owych pielęgniarzy, ani karetki, ani na dobrą sprawę nie wiedziała w jakim stanie znajdują się na obecną chwilę szpitale. Kto wie, mogło się okazać, że to właśnie te miejsca stanowiły obecnie największe zagrożenie. Działać jednak musiała. Chwilowy spokój mógł w każdej chwili zamienić się w scenerię z filmów klasy b.

Czemu faceci zawsze, ale to kurwa jego mać zawsze, wiedzieli lepiej i nie potrafili pojąć sensu prostego i jakże łatwo przyswajalnego zwrotu “spierdalaj”? Kończąc oględziny Irlandka miała ochotę kląć jak szewc, najlepiej zaś podnieść się celem przekopania problematycznego trepa przez cała szerokość ulicy. Mówiła, jak do debila, że pojedzie sama. Że nie chce żadnego towarzystwa, tym bardziej jeśli w alternatywnie zostawało pilnowanie Thompsonów, obu.
- Naprawdę mnie nie lubisz, co? - mruknęła, podnosząc na sekundę wzrok ku niebu. Nie liczyła na widok brodatej twarzy siwowłosego starca, przycupniętego na chmurce, lecz zaczynała mieć serdecznie dość więc chwytała się symbolicznych, pustych odrobinę gestów, aby… chyba nie zwariować do końca.
O ile kiedykolwiek była normalna.
Przeczyły temu następne wykonane przez nią czynności. Nie bacząc na ewentualność w postaci urazów kręgosłupa, chwyciła lewe ramię rannego i przewiesiwszy je przez własny kark, dźwignęła kloca do względnego pionu.
- Musiałeś tyle żreć? - syknęła z jawną pretensją czując pełen ciężar średnio mobilnego pacjenta. Jakże prościej szłoby z kobietą, lub dzieckiem zamiast postawnego, przyciężkawego wojskowego.
- Mięśni mu się kurwa zachciało… wojska… nie mogłeś zostać informatykiem? - burczała jeszcze ćwierć minuty, nim ponownie skleiła dziób, rozglądając się dookoła. Szczęście w nieszczęściu wylądowali przy uliczce domków szeregowych zamiast bloków. Zero klatek schodowych, zero przydługich korytarzy, wypełnionych mrokiem kryjącym wygłodniałe, zębate i niegdyś ludzkie paszcze.
- Ziemia do Andersona, odbiór - potrząsnęła nim lekko, przechodząc na natarczywy szept. Wybrała najbliższy dom, lecz co zastaną w środku? Tego nie szło odgadnąć, a z ich dwójki teraz… wychodziło, że ma robić za obstawę.

Odbioru nie było. Lars najwyraźniej miał się całkiem dobrze tam gdzie był i ani myślał wracać do tu i teraz i do niezbyt szczęśliwej Lauren. Może wiedział co go czeka w przypadku zdradzenia jakichkolwiek oznak przytomności? Jakby nie było kobiecie nie zostało nic innego jak dotaszczyć nieszczęsnego towarzysza do najbliższego domu i spróbować szczęścia z zamkiem, który bronił do niego dostępu. Najpierw jednak trzeba się było pozbyć balastu, który sama na siebie wzięła i to dosłownie. Być może dobrze się złożyło że Lars znajdował się w takim stanie w jakim się znajdował bowiem bez dwóch zdań nie byłby zachwycony miejscem, które dla niego wybrała. Jakby na to nie spojrzeć róg frontowego ogródka, w którym właściciele domu trzymali kosze ze śmieciami, zdecydowanie nie był apartamentem w pięciogwiazdkowym hotelu. Począwszy od wygody, przez zapach i na towarzystwie kończąc. Mężczyzna jednak nie narzekał, plus dla niego…

Drzwi, co zdecydowanie było podejrzane, stanęły otworem gdy tylko Irlandka nacisnęła klamkę. Najwyraźniej ktoś zapomniał je zamknąć, co biorąc pod uwagę gdzie się znajdowali było mało prawdopodobne. No chyba że właściciele spieszyli się do tego stopnia że nawet nie pomyśleli o ich zamknięciu. Powodów mogło być wiele, jedne korzystne dla dwójki rozbitków, inne niekoniecznie. Z tego jednak, co dało się usłyszeć, w domu nie było żywego ducha. Lauren nie usłyszała ani skrzypienia podłóg, zamykanych drzwi, dźwięku telewizora ani rozmów. Cicho i przyjaźnie, zapraszająco wręcz. Nic tylko wejść i się rozgościć na cudzy koszt.

Paranoja podpowiadała, że to pułapka. Było zbyt cicho, zbyt spokojnie i idealnie, a dzisiejszego dnia nic podobnego nie miało najmniejszego prawa bytu. Paranoja… bądź zdrowy rozsądek, Lauren stawiała na drugie. Sama nie wiedziała kiedy zaczęła węszyć, szukając niepokojącej, żelazistej woni krwi albo surowizny, znamionującej znajdującą się tuż za ścianą rzeźnię. Miast tego wyczuła… normalność. W powietrzu unosił się zapach płynu do podłóg, mleka, kawy i płatków. Zza drzwi dolatywał drażniący zapaszek obuwia. MacReswell zerknęła tam, lecz szybko puknęła się mentalnie w czoło. Nie wiedziała ile i jakiego rodzaju butów mieli gospodarze, ile osób tam mieszkało, a chyba trochę ich było skoro półki zostały skrupulatnie zapełnione, a obok jeszcze stały trampki. Męskie półbuty, damskie obcasy, do tego nastolatek… chyba chłopak bo lubił korki i do kompletu malutkie dziewczęce buciki. Co najmniej cztery osoby.
Cztery kule jeśli pójdzie pechowo i szczęśliwie jednocześnie.
“Ostrożnie, pilnuj pleców… i cicho” - upomniała się, odbezpieczając broń. Ostatni raz spojrzała na wystające zza śmietnika nogi upartego bydlaka który wcale nie musiał z nią jechać, potem raz jeszcze zlustrowała okolicę i zrobiwszy znak krzyża weszła do środka.
Z duszą na ramieniu przekradała się korytarzem, po kolei sprawdzając drzwi. Otwierała je, wpierw omiatajac wnętrze zdenerwowanym wzrokiem wodzącym za lufą pistoletu, dopiero widząc bezruch, wypuszczała wstrzymywane w płucach powietrze… by ruszyć dalej, do następnych drzwi. W ten sposób sprawdziła cały parter, po kolei zwiedzając salon, kuchnię i pokój zabaw dla dzieci, przerobiony ze starej sypialni. Z dodatkowej sypialni korzystali najpewniej goście rodziny. W szczęśliwszych, spokojniejszych czasach. Tam też Irlandka nie spotkała żywej duszy. Wróciła do kuchni, mijając stół z pozostawionymi nań płatkami i mlekiem. Miska przykuwała uwagę, wydawała się nietknięta. Obok leżała łyżka - czysta, lśniąca. Bez zacieków od mleka albo wody. Czyli zmywarkę też mieli całkiem niezłą…
Z kuchni odchodził niewielki korytarzach z drzwiami do toalety i schowka - te też zostały sprawdzone. Podobnie jak ogród… nic, pusto. Podejrzanie pusto i spokojnie. Zbyt idealnie, również na piętrze gdzie rodzinne sypialnie oraz duża łazienka. W tył niebieskowłosej głowy drapały pazury niepokoju. Wciąż nie złapała rodziny, zostawiła Andersona za kontenerem…
Utknęła z rannym, nieprzytomnym człowiekiem. Bez transportu, bez perspektyw… bez pierdolonej znajomości miasta.
Miasta ogarniętego apokalipsą…
- Jezu… - mruknęła pod nosem, przecierając odrętwiałą twarz. Nie wyrobią się, za chuja jasnego niczym księżyc na nocnym niebie, nie dojadą do reszty wysoce patologicznej grupy z patologicznym gliniarzem na czele. W każdej chwili mogły rozpocząć się czystki, zrzucanie napalmu, sąd boży, atak kosmitów. Tego dnia wypadało być przygotowanym na wszystko. Kobieta parsknęła pod nosem sama nie wiedząc czemu.
Padała na pysk, kuśtykała, wolała nie wdawać się w dywagacje na temat co się u licha działo, lecz mechanizm obronny mózgu wciąż działał. Wszak od dawna wiadome było iż lepiej śmiać się niż płakać.
Śmiać się i działać - brzmiało niczym uniwersalna recepta na sukces. Sprawdziwszy cały dom, MacReswell zamarudziła dłuższy moment pod klapą od strychu, finalnie machając na nią ręką. Nie istniał nawet cień opcji, by wtaszczyła tam żołnierza, zwłaszcza nieprzytomnego, bezwładnego. Nie kiedy, przez przypadek oczywiście, mogła ulec pokusie zrzucenia go przez dziurę piętro niżej.
Strych odpadał, padło na łazienkę - tę na piętrze. Małe uchylne okno, solidne drzwi z zamkiem. Lauren omiotła je krytycznym spojrzeniem, zwłaszcza wannie poświęcając uwagę aż zrezygnowała westchnęła, wracając do sypialni obok. Z łózka ściągnęła materac i zataszczywszy go do łazienki, ułożyła na podłodze. Dorzuciła poduszkę, koce. Wyglądało prowizorycznie, lecz co ją to obchodziło? Liczył się efekt, możliwość ułożenia poszkodowanego w miarę na płasko, bez niebezpieczeństwa wyziębienia organizmu od podłogowych płytek.
- Żyj kurwiu - wymamrotała, schodząc po schodach na dół. Część roboty wykonana, teraz gorsza część: zataszczyć cel do łazienki, zebrać z okolicy resztę rodziny, a wszystko pod groźbą pojawienia się szalonych, nie do końca martwych kanibali.

Gdy wróciła do miejsca, w którym porzuciła Larsa, powitało ją pełne wyrzutu, chociaż nieco zdezorientowane spojrzenie. Także pozycja, w której go pozostawiła uległa zmianie. Nogi miał podkurczone, jakby w czasie jej nieobecności próbował sam się podnieść. Wyraźnie mu to nie wyszło, a przynajmniej nie do końca. Osiągnął jednak tyle, że zamiast bezwładnie leżeć, siedział. Zawsze coś, chociaż do pełni sprawności fizycznej to mu jak nic daleko było.
- Lauren - tym razem udało mu się w pełni wymówić jej imię i nawet dorzucić nutę wyrzutu. - Gdzie do cholery… - urwał, jakby mówienie sprawiało mu trudność lub też było dla niego zbyt męczące. Na twarzy zagościł mu wyraz zacięcia, zaraz potem zaczął się podnosić, całkiem jakby dotychczasowy brak powodzenia w tej czynności nic dla niego nie znaczył.

- Milcz - syknęła przez zaciśnięte zęby, dzięki czemu dało się zamaskować westchnienie ulgi. Mówił, oddychał, nic go nie zeżarło. Ani nie zmienił się w potwora, gorszego niż na co dzień. Szybko pokonała ostatnie metry, bez słowa łapiąc go za lewe ramię i stawiając do pionu. Brodą wskazała drzwi, naciskiem na plecy sugerując pośpiech.

W odpowiedzi zaklął pod nosem, jednak pomocy nie odmówił. Tego by jeszcze brakowało żeby musiała się użerać ze zdecydowanie silniejszym od niej mężczyzną, w dodatku nie do końca jasno myślącym. O ile w ogóle można go było o jasne myślenie podejrzewać nawet przed wypadkiem. Nie znaczyło to jednak że do drzwi dotarli w tempie w którym by sobie życzyła. Lars poruszał się w tempie muchy która postanowiła sobie urządzić kąpiel w smole. Jego ruchom daleko było do koordynacji, którą ciało mężczyzny posiadało wcześniej. To i coraz bliższe, a co za tym szło także głośniejsze krzyki, nawoływania i… Nie, Lauren zdecydowanie się nie myliła, pojawiły się także strzały. Czy oznaczało to że wojsko wreszcie wkroczyło do akcji czy też obywatele miasta postanowili w końcu odpowiedzieć na ów atak nieumarłych istot, które dopiero co byłyich sąsiadami czy członkami rodziny, siłą. Być może jedno i drugie. W końcu jak długo można było spoglądać i doświadczać chaosu zanim kajdany cywilizacji przestały mieć jakąkolwiek władzę? Wszak i bez obecnego kryzysu nie brak było takich, których nie były one w stanie powstrzymać przed zachowaniami upodabniającymi ich bardziej do zwierząt niż ludzi. Jakby nie było, trzeba było udać się do kryjówki a nie stać przed jej drzwiami, co też w końcu im się udało.
Problemy jednak się nie skończyły. Co innego bowiem pokonać dwa stopnie prowadzące do drzwi wejściowych, a co innego nieco większą ich liczbę, która wiodła na piętro.
- Zostaw - ledwie słyszalny, chociaż nie pozbawiony mocy nakaz, opuścił usta Andersona, poparty próbą odsunięcia Lauren. Byli dopiero na piątym stopniu, ich droga ku górze dopiero się rozpoczęła i wydawało się iż nie miała dobiec końca, a przynajmniej tak to widział umysł mężczyzny, w którym widać odezwał się rycerz.
- Zostaw… Idź sama… Znajdź… - dobieranie słów i układanie ich w zrozumiałe zdania wydawało się dość problematyczne dla niego więc po prostu machnął ręką mniej więcej na górę. Sam z kolei zaczął rozglądać się po otoczeniu, uwagę w szczególności skupiając na widocznym fragmencie kuchni.
- Musimy ruszać dalej - wymruczał pod nosem. - Aspiryna… - dodał z czymś co bez wątpienia było nadzieją, pobrzmiewającą w tym jednym słowie.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, z sąsiedniego domu dotarł do nich odgłos tłuczonego szkła i łomot czegoś ciężkiego zderzającego się w sposób nader niedelikatny z podłogą.

- Zamkniesz się kurwa wreszcie? - syk Irlandki przypominał atak węża, celował zaś prosto w ucho towarzysza. Akurat teraz zebrało mu się na altruizm, żeby go tak szlag trafił. Jeszcze tego brakowało, aby zaczął zgrywać bohatera, gdy za ścianą mieli już wroga. Do tego wróg znajdował się też na ulicach bliższych i dalszych. W tle albo słyszeli wojsko, albo pierwsze oznaki najgorszej emanacji ludzkiej natury. Gdy upadały normy i obyczaje, na żer wychodziły ludzkie sępy, gorsze niż to z czym przyszło im walczyć. Istoty bez sumienia, napędzane żądzą siania chaosu, wzbogacenia się. Prowodyrzy zamieszek, masowych mordów czy gwałtów bo któż będzie ścigał ich kiedy po prawie oraz porządku pozostał zakrwawiony strzęp wdeptany w błoto ulicy?
- Morfina, nie aspiryna - wyszeptała już spokojniej, wznawiając marsz na górę. Nie zostawi drania, po prostu nie. Dotaszczy go na górę, opatrzy. Złapie zwierzaki, znajdzie brykę, pozbiera rozrzucony na ulicy sprzęt… marzenia ściętej głowy. Albo odgryzionej.
- Masz złamaną rękę, trzeba cię poskładać. Nie wiem co z głową, bo bredziłeś odkąd cię poznałam. Mówiłam, czemu nie słuchałeś? - dodała z żalem i tłumioną złością, obawiając się głośniej odetchnąć -[i] Powinieneś zostać z… tamtymi. Rusz się, na ulicy byliśmy odsłonięci. Tutaj… jeszcze nikogo nie ma, przynajmniej przez te parę minut. Łazienka ma najsolidniejsze drzwi, w razie czego wybijesz okno i spieprzysz. Masz spluwę. Skołuję brykę, znajdę moją rodzinę. Została tam, na chodniku - na moment głos się jej załamał. Odetchnęła, wracając do względnego spokoju- Dlatego bądź tak dobry i zapierdalaj na górę.

- Mówiłaś… - ni to potwierdził, ni zapytał. Dokładnie ciężko było stwierdzić bo nie dość że mówił cicho to na dokładkę niezbyt wyraźnie. Ruszył jednak dalej, mozolnie piąć się wraz z nią na górę. To jednak, że wcale nie był z tego obrotu spraw zadowolony, nie ulegało wątpliwości. Najwyraźniej męska duma miała się całkiem dobrze, w przeciwieństwie do zdolności myślenia, którymi się obecnie Lars mógł pochwalić.

Za ścianami, za oknami i za drzwiami, świat coraz bardziej dziczał. Słyszała to bardzo wyraźnie, wyostrzonym przez nerwy i strach słuchem. Wizja udanej ucieczki z tego domu wariatów oddalała się coraz bardziej i bardziej. Podobnie jak wizja szczęśliwego zebrania jej niewielkiej, głównie czworonożnej rodzinki. Jak było w innych dzielnicach? Co działo się poza Londynem i kiedy wreszcie sytuacja osiągnie punkt, w którym mniejszym ryzykiem i mniejszą stratą będzie zrównać wszystko z ziemią? Do tego ostatnie pewnie nie miało dość tak znowu już, najpierw pójdą środki mniejszego rażenia. Wojsko, kwarantanny, kordony, czystki… Zanim wszystkie te środki miały zostać wykorzystane musiała zniknąć z miasta. Oboje musieli, tak na dobrą sprawę i szło im całkiem dobrze… Pech jednak przyczepił się do nich niczym rzep do psiego ogona i ani myślał puścić.

Były jednak w tym wszystkim i drobne sukcesy. Chociażby ten że udało się Lauren dotaszczyć Larsa do łazienki i że zdążył on, chociaż bardziej przypadkiem niż w zamierzonym odruchu, przypaść do sedesu i to do niego a nie świeżo przygotowane posłanie, zwrócić śniadanie. Przynajmniej jednak nie musiała tego sprzątać ani nie musiała go już więcej przytrzymywać, taszczyć czy podpierać. Wystarczyło by pchnęła go lekko i sam opadł na materac. Jakby nie spojrzeć łazienka miała dość ograniczoną powierzchnię podłogową, w tej chwili w pełni zagospodarowaną.

- Klucze… - wychrypiał nader blado i mizernie wyglądający Lars. - Samochód… Dom… Musimy ruszać dalej - przypomniał jej, tworząc bodajże pierwsze, całkiem znośne zdanie odkąd zaliczyli bliskie spotkanie z asfaltem. - Nie ma… czasu - dodał, po czym zamknął oczy i najwyraźniej powrócił tam gdzie nie mogły go dosięgnąć gniewne posykiwania i odpowiedzi towarzyszącej mu kobiety.

Po niewielkim pomieszczeniu przetoczyło się ciężkie westchnienie, niosące w sobie ból konieczności wspólnej egzystencji z przypadkiem jakże mało współpracującym.
- Wiem że nie ma czasu - mruknęła chropowato, otwierając medyczną torbę. Po cholerę się starała? Co chciała udowodnić? Własną głupotę? Jeśli tak szło perfekcyjnie. Pogrążona w gorzkich rozmyślaniach rozprostowała szynę Kramera, obok bezwładnego ciała ułożyła parę rolek bandaży. Kluczyków do auta potrzebował ktoś taki jak Thompson - jasny, dobry, praworządny. Glina nie tylko ze względu na noszone łachy. Przed oczami Irlandki pojawiło się niechciane widmo, odgoniła je przekierowując myśli na inne tory. Jeśli pamięć jej nie myliła gdzieś w bocznej kieszeni schowała nie aspirynę, a Tramal, lecz by go podać pacjent musiał wskazywać… przytomność. Nie bawiąc się więc w uprzejmości, odchyliła się w lewo, sięgając do muszli klozetowej. Zanurzyła dłoń w wodzie i wróciwszy do poprzedniej pozycji, polała nią twarz Andersona.
- Nie śpij, nie teraz - burknęła.

Trochę pomogło, ofiara szybkiego prysznicu poruszyła się, jęknęła i dość niepewnie otworzyła oczy. Zaraz też zabrał się do próby podniesienia, zakończonej oczywistym niepowodzeniem, o czym świadczyło ponowne zlegnięcie. Na szczęście trafił na materac a nie na posadzę, przytomności jednak nie stracił. Widać Lauren była w stanie zrobić coś dobrze, a mianowicie wyścielić podłogę na takie właśnie okazje.
Lars tym razem powstrzymał się od mówienia. Jego mina jasno dawała do zrozumienia że nie ma chwilowo sił do podjęcia dalszej walki, co nie znaczyło oczywiście że takowej nie podejmie jak tylko nieco owe siły odzyska. Wydawał się za to ciut przytomniejszy, a przynajmniej można było zauważyć pewną zmianę na lepsze w tym jak reagował na otoczenie. Ból musiał mu przy tym nieźle dawać w tyłek co jednak ukrywał dzielnie, jak na prawdziwego mężczyznę przystało, postękując tylko i zaciskając zęby.

Cisza i święty spokój, przynajmniej w bliższej, łazienkowej perspektywie poprawiały nastrój. MacReswell ograniczyła aktywności socjalne do opatrywania ran pacjenta, zerkała też co parę chwil na jego twarz gdy sytuacja zmuszała ją do poruszenia tym czy tamtym fragmentem jego ciała. Pozginała szynę, założyła ją na złamaną rękę i całość ustabilizowała bandażem, który, przytwierdziła konstrukcję do tułowia. W tym celu podniosła pacjenta do pozycji siedzącej, musiała się też zbliżyć fizycznie aby przełożyć rolkę za jego plecami. Wtedy znów zaatakował ją zdradliwy zapach Armani Code… kurwa jego mać.
Potrząsnęła łbem, skupiając uwagę na pracy, a trochę tego było. Wreszcie zadowolona z efektu wstała z materaca i milcząc uparcie zdjęła z półki pryz zlewie kubek ze szczotkami do zębów - wywaliła je od razu, zostawiając samo plastikowe naczynko do którego nalała wody.
- Jest problem - westchnęła wreszcie, wracając do Andersona - Z tą łapą nie dasz rady prowadzić, a ja… cóż, powiedzmy że prawdopodobnie kogoś zabiję jeśli wsiądę za kółko. Nie za dobrze jeżdżę - z niechęcią przyznała się do słabości, rozrywając zębami sreberko od tabletki i wrzuciwszy ją do wody, patrzyła jak zaczyna pienić się i rozpuszczać - Jeżeli bryka nie ma komputera odpalę ją bez kluczyków. Lepiej też aby nie miała alarmu, bo zacznie drzeć mordę na całą ulicę. Da się niby odciąć kabel, ale to trzeba otworzyć maskę… tak więc starszy model. Wybije się okno, otworzy zamki. Potem stacyjka, kable… masz - podała mu kubek - Na mnie działa po ośmiu minutach, kwestia przyzwyczajenia organizmu. Na ciebie podziała szybciej… tylko mi tu kurwa nie odlatuj.

- Co to? - zapytał ale chyba tylko dla formalności bo nie czekając na odpowiedź chwycił kubek i opróżnił w tempie, które groziło zakrztuszeniem. Skrzywił się też zaraz ale najwyraźniej drobna kwestia smaku nie była na tyle istotna by się nad nią rozwodzić. Przymknąwszy oczy na kilka sekund zastanawiał się nad jej słowami czekając na wspomniane, szybkie działanie podanego środka.
- Na pewno coś się znajdzie na dole - odpowiedział, nie komentując ani swojej zdolności do prowadzenia auta ani też tych, które ona posiadała. - Poradzisz sobie sama? -dorzucił pytanie, które sugerowało że nie zamierzał się na siłę pchać za nią. Czyżby poszedł po rozum do głowy i postanowił najpierw nieco dojść do siebie, a dopiero później zgrywać rycerza w srebrnej zbroi? Kto go tam wiedział. Wyraźnie jednak wykazywał się daleko idącą troską o jej dobro. Milutko… Zaczął się przy tym podnosić, co nieco przeczyło jego posłusznemu nastawieniu do spokojnego wracania do zdrowia, jak nic miał on co innego na myśli i zapewne planował przeszukać dom w poszukiwaniu czegoś co by im się mogło przydać. Samochód to w końcu nie motocykl, można nim było przewieźć więcej rzeczy, a co za tym idzie można było skorzystać z okazji i zebrać porządniejsze zapasy niż to co nadal w najlepsze rozrzucone było na ulicy.
Z zewnątrz dotarł do nich krzyk jakiejś kobiety. Rozbrzmiał blisko, wręcz nieprzyjemnie blisko. Póki co jednak wszystko wskazywało na to że domem, w którym się znajdowali nikt się jeszcze nie zainteresował. Ani właściciele, ani chodzące trupy, ani szabrownicy… Tylko jak długo taka sytuacja miała się utrzymać?

Irlandka westchnęła ciężko, cenne sekundy przelatywały jej między palcami, a ona... co robiła? Bawiła się w przeklętą niańkę, zamiast brać co swoje i spieprzać jak najdalej. Wszak trep sam mówił, aby go zostawiła. Czuła przez skórę, że nie zdąży. Nie da rady ogarnąć wszystkiego. Zamieszki były coraz bliżej i bliżej.
- Jeżeli nie wrócę za dziesięć minut pewnie nie żyję - prychnęła, przeładowując broń i chowając ją za pasek spodni. Mogła, skoro Daniel i tak nie widział - Masz broń, trochę zapasów. Zabunkruj się tutaj, a najlepiej spierdalaj do Thompsona. Nie czekaj na mnie - wstała i zarzuciwszy kaptur na głowę, sięgnęła ku klamce drzwi.
Samochód... potrzebowali samochodu.
Ale najpierw to co powinna zrobić na samym początku - znaleźć rodzinę. Wątpiła aby złota rybka przeżyła, lecz wciąż pozostawało kilka istnień za które kiedyś wzięła odpowiedzialność... zabawne, a z drugiej strony dość gorzkie spostrzeżenie przewinęło się kobiecie między resztkami szarych komórek, gdy schodziła po schodach.
Nie umiała zająć się sama sobą, więc czemu próbowała zajmować się innymi?
Podobny układ zawsze skazany był na porażkę.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 09-01-2019 o 19:20.
Zombianna jest offline