Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-01-2019, 13:59   #70
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MAZATLAN, 28 maja, początek nocy

Noc stawała się coraz głębsza i krwawsza. Pośród ciemności rozpoczęła się wojna. Wieczna, toczona w ciemnościach od wieków, przez istoty, które ludzie, z braku lepszych określeń, nazywali demonami, upiorami czy wampirami. Tych, których istnienie zależało od śmierci innych. Tych, które od wieków, ukryte w ciemnościach, wpływały na kształt świata.

Javier Orozco

Strzał był totalnym zaskoczeniem. Ból wypełnił czaszkę Javiera ogniem i ….

…. obudził się nagle, zlany zimnym potem, rozdygotany, przez chwilę nie wiedząc gdzie się znajduje, zaplątany w koc.

Z bijącym jak oszalałe zwierzę serem usiadł na łóżku, z którego Rawie nie spadł i zorientował się w końcu, z ogromną ulgą, że jest w swoim mieszkaniu.

A cała ta wizyta gnojka, który do niego strzelił była tylko złym snem. Koszmarem. Chyba.

Okno było otwarte, chociaż nie pamiętał czy je otwierał czy zamykał na noc. Głowę rozsadzał mu straszliwy, migrenowy ból. Potrzebował kokainy. Bardzo jej potrzebował.

O tym, że zniknął jego laptop i komórki, zorientował się kilka minut później. Zniknęła też jego torba sportowa, do której najpewniej złodziej spakował fanty.

Było jednak coś jeszcze. Na stoliku wyryto nożem jakiś numer. Telefon komórkowy. Meksykański, ale nie ze stanu Sinaloa.

Ból głowy stał się nie do zniesienia, jakby….

…. koszmar wrócił z siłą, która zmusiła Javiera do jęku. Dokładnie pamiętał twarz zabójcy, jego wredny uśmieszek, gdy naciskał spust. To, o co go wypytywał i – przede wszystkim – ból rozwalanej pociskiem czaszki. Ból, który nie mijał, mimo że czaszka była cała.

Javier czuł się zagubiony. Rozerwany na kawałki. Miał wrażenie, że ciemności za oknem napierają na szybę, wlewają się do środka, aby objąć go swoim mrocznym uściskiem. Miał wrażenie, że ciemność szepce jego imię. Wabi go i woła w noc.

Javier usiadł ponownie i przez chwilę nic nie robił, tylko siedział tak, trzymając głowę między rękami, w pozycji niemal płodowej, aż ból czaszki zmienił się w uporczywe, ale znośne ćmienie.

Tito Alvarez i Angelo Gabriel Martinez

Chaotyczna strzelanina zmieniała samochody w podziurawiony złom z wybitymi szybami. Jak na razie ludzie Uccozów i oni mieli fart, bo żaden z uczestników tej wymiany ognia nie został zraniony, poza Tito. Do czasu, aż w końcu rzucający bluzgami Angelo, trafił któregoś z żołnierzy w szyję i sicario Uccozów usiadł za samochodem.

To był ich szansa!

Mogli odstać się do swojego samochodu i uciec.

Angelo położył ogień zaporowy, wystrzeliwując ostatnie kule z karabinu, a Tito opróżnił magazynek i ruszyli w stronę auta.

Przeciwnicy otworzyli ogień, gdy już do niego wsiadali.

Kule, na szczęście, poza wybiciem szyb i pokiereszowaniu karoserii, nie zrobiły niczego więcej. Angelo potrafił prowadzić jak sam diabeł. Zawrócił, niemal w miejscu, i pozostawiając za sobą chmurę kurzu i pyłu sforsował zjazd na plażę i wyskoczył na drogę.

Nabrali prędkości, gdy koła złapały solidny asfalt i oddalili się od miejsca strzelaniny.

Angelo i Tito zachowali zimną krew. Nie mogli wracać do Mazaltan. Przynajmniej nie podziurawionym jak sito samochodem. Federales kogoś szukali. nie ich, ale na pewno zainteresuje ich dwóch amigos, w tym jeden z kulą w udzie, którzy będą próbowali wjechać do….

Rozmyślania przerwał im niespodziewany problem.

Przednia opona strzeliła i Angelo musiał wykorzystać całe swoje umiejętności, aby utrzymać samochód na drodze. Udało się to połowicznie. Owszem, nie spadli ze skarpy – wysokiego nabrzeża, którym prowadziła droga, ale zatrzymali się po drugiej stronie szosy, w rowie, z maską na drzewie.

Wystrzeliły poduszki powietrzne i przez chwilę dochodzili do siebie. Ale żyli.

Wytoczyli się na zewnątrz. Nieco poturbowani, ale w gruncie rzeczy cali.

Z czoła Angela płynęła krew. Starł ją jednak machinalnie, nawet nie zauważając czerwieni brudzącej jego dłonie. Tito wygramolił się ciężko. Z trudem wyprostował nogę. Prowizoryczny opatrunek przesiąkł krwią, ale adrenalina nadal działała jak należy i nie czuł bólu.

- Niezły rozpierdol, co? – mężczyzna pojawił się obok nich, nie wiadomo skąd. – Jestem Coco.

Miał szalona twarz, wielkie oczy, uśmiech obłąkańca, nóż w rekach i karabin snajperski na plecach. Nosił czary, paramilitarny strój, a jego postawa zdradzała zawodowca.

Angelo i Tito zamarli w pół ruchu.

- Jest taka sprawa, Angelo i Tito. Uccoz chcą waszych głów, a ja mam za zadanie was ochronić. Mój szef … - zamilkł nagle i zastygł, w jakiejś takiej specyficznej pozycji.

Przysięgliby, że usłyszał coś. I po chwili oni tez to usłyszeli. Warkot motorów. Silniki wysokoprężnych, ciężkich maszyn.

- Aztekowie. Szybko, puta madre! W las. Szybko. Bo nas tutaj wytną, jak owieczki. dołączymy do waszych kumpli, bliźniaków.

Motory były coraz bliżej.

- Wespnijcie się na to wzniesienie. Ja ich chwilę opóźnię. Dogonię was na górze.

Spojrzeli na to, o czym mówił Coco. Wzniesienie. Jakieś 30 stopni nachylenia, drzewa i kamienie. Trudny teren. Szczególnie dla osoby rannej w nogę.

Juan Maria Alvarez, Alvaro Perez „Oreja”, Hernan Juan Selcado

Świat w jednej chwili stał się zupełnie innym miejscem.

Pełnym nie tylko ludzkich potworów, takich jak oni, ale i tych … prawdziwie potwornych bestii, rodem z mitów czy koszmarów.

Hernan próbował się przeciwstawić. Wyciągnął broń, by podziurawić stwora z krypty, ale okazał się bezsilny.

Byli bez szans. Wydani na żer złu od chwili, w której zapuścili się do tej krainy pod ziemią. Tego miejsca śmierci i strachu. Tego piekła pełnego demonów skrytych w ciemnościach zatęchłych od smrodu rozkładu i zapomnienia.

Śmiech „Bruhy-Diosy” rozszalał się, niczym sztorm, prosto w głowie Hernana. Selcado poczuł się tak, jakby ktoś wlał mu jakiś żel prosto do mózgu. Wiedział, że jest. Ze istnieje i że stoi, z wyciągniętym pistoletem, ale nic więcej nie był w stanie zrobić.

Podobnie poczuł się Juan. Schwytany w pułapkę swojego własnego ciała i zdradzony przez swój własny umysł. Bestia przejęła nad nim kontrolę. Czuł jej wolę, która wdarła się w jego umysł, złamała opór i zabrała świadomość.

Orejo widział, jak jego kumple wyciągnęli broń. Jeden z nich nawet zdążył ją unieść, a potem – nagle – obaj opuścili ręce. Stanęli, jak sparaliżowani i tylko świszczące, nerwowe oddechy zdradzały, że żyją.

„Bruha-Diosa” skoczyła na Hernana, obalając go na ziemię. Siadła na niego okrakiem ocierając się kroczem o jego spodnie, zasypując pocałunkami twarz i szyję. Rozdarła ubranie na jego piersiach i zaczęła całować klatkę piersiową, ledwie widoczną w ciemnościach. Z ust Hernana dobiegł zduszony jęk przyjemności, kiedy ruchy bioder demonicznej piękności stały się energiczne i zdecydowane.

Z ciemności wynurzyły się dwie niewyraźne postacie. Blade ręce wystające z czarnych szat ściągnęły Juana na ziemię, trzy osoby ułożyły go na ziemi, z rozrzuconymi rękami, niczym w obrazoburczej parodii ukrzyżowania.

Orejo wiedział, że nie może nic zrobić. Że jego kumple podjęli decyzję, za którą odbierają zapłatę. Nie robił nic. Nie chciał skończyć, jak oni.

- Chodź – powiedział potwór i wyciągnął szponiastą łapę zapraszając Ucho głębiej, w ciemność. – Poznasz sekrety tego miasta, o jakich ci się nie śniło.

Ostatni raz spojrzał na Hernana, na którym „jeździła” „Bruha-Diosa”, ocierając się o nieszczęśnika w parodii fizycznego zbliżenia. Widział, że pierś Selcado spływa krwią, w miejscach gdzie kły ich przewodniczki do piekieł przegryzły skórę. Potem przeniósł spojrzenie na Juana, który zniknął pod czarnymi szatami sług przywódcy tej demonicznej społeczności. A potem ruszył za tym, którego zwano Mistrzem, w ciemności zalegające pod Mazaltanem, pozostawiając za sobą jęczącego z rozkoszy Hernana i dziwne, soczyste, mlaszczące odgłosy które kojarzyły się z czymś lepkim, mokrym i intymnym, ale jednocześnie plugawym i nieakceptowanym społecznie.

Alvaro Perez „Oreja”

Szedł przez ciemność, ciągle w dół, aż w końcu dotarł do celu, bo cichy głos Mistrza kazał mu się zatrzymać.

- Pies jest wrogiem. Teraz. Chciał was poświęcić, by przetrwać. Jednak ja was ochronię.

Nie widział Mistrza, ale wyczuwał jego obecność. Nie tylko jego. Byli tutaj inni. Jakieś szmery w ciemnościach, szelesty szat, ukradkowe szepty czy poruszenia, od których włosy jeżyły się na całym ciele a zimne dreszcze tańczyły po kręgosłupie.

- Ty jesteś inny, niż reszta – powiedział Mistrz. – Nie pożądasz kobiet, pieniędzy, sławy. Pożądasz wiedzy. I zawsze postępujesz tak, jak uważasz, że dla ciebie jest najlepiej.

Głos demona dochodził to z jednej, potem z drugiej strony, jakby potwór krążył wokół Alvaro.

- Dlatego spotka cię zaszczyt i obejmę cię osobiście. Uczynię silniejszym, niż innych. Szybszym, od innych. Ale najpierw, porozmawiamy. Zasłużyłeś na szacunek.

Hernan Juan Selcado

Czuł się zgwałcony, bo nic nie mógł zrobić. Jego męskość zdradziła go, a bliskość ciała pięknej demonicy, nawet przez ubranie, powodowało szaleństwo zmysłów. Gd pierwszy raz go ugryzła poczuł ból, a potem falę rozlewającej się po ciele rozkoszy, która otuliła go ciepłym miodem. Popłynął z nią nie mając szans na wyrwanie się spod uroku, czy tez jadu tej potwornej piękności.

A potem poczuł, jak opuchnięte jajca przestają trzymać swój ładunek, uwalniając go w jednym potężnym wybuchu gorąca i najpotężniejszego orgazmu, jakiego chyba miał okazję doświadczyć. Zanurzony w oceanie rozkoszy poczuł nagle, jak „Bruha – Dioza” chichocze, a potem wgryzła mu się w szyję, i odpłynął w coś innego, niż przyjemność.

W ciemność i ogień, który spalił go od środka.

Juan Maria Alvarez

Juan miał świadomość, że leży na ziemi, a jakieś istoty o bladych twarzach i zimnych ciałach, wgryzają się jego nadgarstki i szyję, chłepcąc i spijając z niego krew. Ale te ukąszenia nie powodowały bólu, lecz … grzeszną przyjemność, porównywalną z naprawdę dobrym seksem. Leżał niczym zabawka w rękach grzesznych sukubów, mając tylko nadzieję, że pożywiają się nim kobiety, nie mężczyźni. To ostatnie mogło przecież zrobić z niego pedała. A na to pozwolić sobie nie mógł.

Z każdym łykiem demonów czuł się coraz bardziej oddalony od tego, co się z nim działo. Czuł się wolny, unoszący na falach obojętności i rozkoszy. Szczęśliwy.

Przez chwilę nawet pomyślał, że nie mógł sobie wymarzyć lepszej śmierci.
Jakie to było naiwne myślenie.

W końcu ciemność grobowca wlała się w niego przez usta i wypełniła jego oczy, uszy i serce swoją mocą.
 
Armiel jest offline