Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-01-2019, 23:39   #88
Loucipher
Konto usunięte
 
Reputacja: 1 Loucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputację
Piach areny miał dziwny kolor. Był przedziwną mieszaniną czerni, brudnego brązu, zwykłej dla piasku płowej żółci i jeszcze czegoś... czegoś, co mogło być brudną, zbrązowiałą czerwienią wsiąkłej w arenę i zastygłej wśród drobin piachu krwi. Ten kawałek lądu niewątpliwie wiele już widział... wielu nieszczęśników musiało na tym płaskim jak stół okrągłym placu wydać swoje ostatnie tchnienie, pożegnać się z życiem i pozwolić, by ich świeża krew wsiąkła w piach areny legata Marcusa z Malpais.
Dziś ten krwiożerczy, nienasycony piach miał przyjąć kolejne ofiary.

Na szczęście tym razem członkom dawnej drużyny B z Cottonwood Cove nie dane było walczyć między sobą. Do świadomości MJa fakt ten dotarł natychmiast po tym, jak kołowrót nad bramą po przeciwległej stronie areny przestał obracać się z głuchym, złowróżbnym skrzypieniem. Spod ostrych zębów uniesionej na nim solidnej kraty na rozstawionych pośrodku areny członków drużyny wypadła zbieranina najróżniejszych przeciwników i uformowawszy nieregularną tyralierę runęła wprost na oczekujących na atak skazańców.
Arenę wypełnił tupot nóg, szczęk broni, wrzaski furii walczących, jęki rannych i rzężenie umierających. Gdyby nie ogłuszający ryk oglądających to wszystko z wyżyn widowni gapiów, hałas ten niósłby się na mile wokół... ale ginął w przenikającym ściany wrzasku oglądających krwawe przedstawienie.

MJ nie miał czasu zastanawiać się nad tym wszystkim. W tyralierze pędzących na nich sylwetek dojrzał jedną, pędzącą wprost na niego. Chudy, wysoki, krótko ścięty blondyn w resztkach czegoś, co wyglądało na płaszcz nowicjusza Bractwa Stali - Martin widział tak ubranych akolitów tej tajemniczej technokratycznej organizacji odwiedzających stolicę Republiki - pędził wprost na Martina, wymachując pięścią odzianą w rękawicę, na której złowrogo klekotała jakaś maszyneria. W drugiej ręce trzymał jakiś metaliczny dysk, połyskujący niebieskawym światłem.

MJ sięgnął po ukrytą w kieszeni tuniki kosę. Wydała mu się śmiesznie mała w porównaniu z tym, z czym szedł na niego jego przeciwnik. Ale MJ nie miał wyboru... była jego jedyną bronią. Przypomniał sobie szkolenia w walce wręcz, które przechodził w Camp Barstow. Tam radził sobie nawet gołymi rękami, i to z równie dobrze wyszkolonymi kolegami z kursu. Poradzi sobie i teraz. Tamten widocznie myślał to samo... bo nadal biegł na MJa i ani myślał zwalniać. Jego lewa ręka wystrzeliła nagle do przodu, rzucając połyskujący niebieskimi światełkami dysk tuż pod nogi Martina.

Ale jego już tam nie było. Widząc nagły wymach ręki i szybujący w jego stronę dysk, instynktownie rzucił się w bok i przeturlał po ciemnym, zdeptanym piachu. Tuż za nim wzbił się w powietrze tuman zmrożonego kurzu, gdy rzucona przez nowicjusza Bractwa Stali kriogeniczna mina wykryła ruch w pobliżu i zniknęła w głuchym wybuchu chmury ciekłego azotu. Impet przewrotu podniósł MJa z ziemi akurat w momencie, gdy nowicjusz szarżował na niego z wyciągniętą, gotową do ciosu pięścią.
MJ z dużym trudem uniknął niezgrabnego, szerokiego zamachu wyprowadzonego przez nowicjusza. Poczuł lekki ból i pieczenie zdartej skóry, gdy olbrzymia, mechaniczna konstrukcja ześlizgnęła się po jego przedramieniu, którym MJ odbił lecącą wprost w jego głowę rękawicę. Nowicjusz, nie spodziewając się, że chybi, pchnął ramieniem nieco zbyt mocno i rękawica mocno wyskoczyła w przód, niemal wyrywając mu ramię ze stawu. Martin ciął, jego kosa lekko drasnęła tamtego w wyciągnięte impetem chybionego ciosu ramię.
MJ miał szczęście. Tamten miał dobrą broń, ale najwyraźniej nie bardzo sobie z nią radził. Pewnie na co dzień szperał w starych pergaminach, księgach albo czymś takim, a nie zajmował się wojaczką. Do tego był wychudzony, jakby niedożywiony. Jego jęk, gdy wysunięte ramię drasnęła kosa MJa, brzmiał prawie jak płacz skrzywdzonego dziecka. MJowi było go prawie żal.
Prawie. Dziś nie mógł sobie pozwolić na litość. Musiał go zabić, jeśli sam chciał żyć.
Kolejny wymach pięścią, kolejny unik. Martin znalazł się tuż obok odsłoniętej szyi przeciwnika. Uniósł rękę. Kosa zalśniła w piekącym arenę pustynnym słońcu.
Pchnął.
Nowicjusz jęknął, gdy ostrze kosy weszło w skórę szyi. Ręka z mechaniczną pięścią opadła bezwładnie wzdłuż ciała. Druga spazmatycznie zacisnęła się na otwartej ranie pozostałej po ostrzu MJa. Spomiędzy kurczowo zaciśniętych palców gęstym strumieniem popłynęła ciemnoczerwona krew.
MJ otarł z krwi wyciągnięty z szyi chłopaka nóż i odskoczył parę kroków w tył.
Chłopak w płaszczu nowicjusza patrzył przez chwilę na Martina osłupiałym, nic nie rozumiejącym wzrokiem, zamglonym przez ból i szok... a potem zwalił się na ziemię. Jakby na komendę jego głowa zniknęła, oderwana od ciała głośną, przypominającą wystrzał z pistoletu, eksplozją ładunku wybuchowego wbudowanego w obrożę.

MJ rozejrzał się dookoła. Wokół niego trwały równie rozpaczliwe, jak i mordercze walki. Ciosy, uniki, szczęk uderzających o siebie broni i pancerzy, wybuchy różnych rzucanych podczas walk gadżetów, jęki i krzyki zlewały się w nie dającą się z niczym porównać kakofonię. MJ skupił wzrok na kilku najbliższych przeciwnikach.

Widział Lucky’ego, odważnie wymieniającego ciosy z rosłym, odzianym w zbroję Legionu dryblasem z maczetą. Lucky walczył ze spokojem, wyglądał jak ktoś, kto sobie poradzi.

Widział Jinxa, stawającego naprzeciw bandyty z pustkowi zbrojnego w pazurzastą rękawicę i wielką kolczastą kulę. Akurat w momencie, gdy patrzył, Jinx zatopił włócznię w brzuchu bandyty, choć jego udo krwawiło od stalowych szpikulców w miejscu, gdzie kula zdążyła go trafić.

W oddali widział sapera... chyba nazywał się White... jak paroma ciosami położył swojego przeciwnika.

Spojrzał w drugą stronę. I zobaczył... Igłę. Dziewczyna osłaniała się włócznią od czegoś, co wyglądało na bojowy nóż, zataczającego wściekłe łuki kierowane ręką kogoś ubranego w... podniszczony, ale niemal kompletny uniform NCR. Brakowało mu tylko hełmu i napierśnika. Chłopak, na oko kilkunastoletni, z wykrzywioną strachem i szaleństwem twarzą, spychał powoli Igłę do narożnika areny, unikając pchnięć włóczni, którą sanitariuszka usiłowała utrzymać go na dystans.

On ją zabije, przemknęło mu przez myśl.

Nigdy, odpowiedziała druga, głębiej ukryta część jego umysłu.

Nogi MJa same ruszyły w stronę dwojga walczących. Ręka, dzierżąca kosę, spięła się, gotowa do zadania ciosu. MJ skradał się w stronę atakującego Igłę żołnierza, szykując się do zadania ciosu od tyłu. Musiał się spieszyć, zanim tamten zrobi jej krzywdę.

Zdążył w ostatniej chwili.

Oszalały z bólu i strachu jeniec, krwawiący z paskudnej rany brzucha, ale wciąż trzymający się pewnie na nogach, odepchnął właśnie od siebie włócznię, zbyt słabo wypchniętą przez również słabnącą od ran dziewczynę. W oczach Igły desperacja, ból i rozpacz łączyły się w świadomość nadchodzącej śmierci. Jeniec w mundurze uniósł nóż, gotów zadać ostateczny cios.

Nie zdążył. Lewa ręka Martina zamknęła się na twarzy żołnierza, dławiąc krzyk strachu i zaskoczenia w gardle. Prawa bezbłędnie skierowała zabójczy szpikulec prosto w kark napastnika, tuż nad miejscem, gdzie szyję nacierającego żołnierza chroniła obroża z ładunkiem wybuchowym. Kosa weszła głęboko.

Napastnik zesztywniał, potem zwiotczał. Ręka z nożem bojowym uniesionym do zadania ostatecznego ciosu opadła bezwładnie. Pozbawione czucia palce wypuściły broń, która cicho upadła w piach areny.
MJ wyszarpnął kosę i odskoczył o kilka kroków.

Moment później umierający żołnierz NCR osunął się w pył areny, padając na wznak głową w kierunku MJa. Chłopak odskoczył jeszcze parę kroków, wiedząc co zaraz nastąpi. Rozbryzg krwi z urwanej eksplozją obroży głowy niemal go trafił.

Poprzez opadający kurz MJ patrzył na Igłę. Ona też patrzyła na niego... zdezorientowanym, zaskoczonym wzrokiem, z rozchylonymi spazmatycznym oddechem ustami wyrażającymi mieszaninę szoku i zaskoczenia, jakby jeszcze nie rozumiała, że los właśnie oszczędził jej śmierci na arenie.

MJ popatrzył sanitariuszce prosto w oczy. Uśmiechnął się lekko i porozumiewawczo skinął głową. Wokół nich zgiełk bitwy cichł powoli, ostatni napastnicy ginęli w starciach z niezłomną ekipą dawnej drużyny B.

Przeżyli. Jak dotąd.
 
Loucipher jest offline