|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
07-01-2019, 19:48 | #81 |
Reputacja: 1 | Czas płynął nieubłaganie. Bitwa o Camp Cottonwood Cove zakończyła się niespełna pół roku temu. Sześć miesięcy wypełnione życiem u i dla Legionu. Dla ludzi, którzy byli rodzeni, chowani i żyjący na terytoriach Republiki Nowej Kalifornii było to z pewnością obniżenie standardu życia - delikatnie mówiąc. Niewolnictwo nie było praktykowane w NCR (a przynajmniej nie w takiej... bezpośredniej formie). Szok był tylko pogłębiany przez stan wojny (w Legionie, zadawałoby się, dzień powszedni), wydarzenia z Cottonwood, los cywilów i towarzyszy, zniewolenie i nieludzkie traktowanie ze strony Legionistów. Było niezwykle ciężko (acz dla niektórych ciężej, aniżeli dla innych...). Ale przetrwali. [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Y8V_MvH8y8U[/MEDIA] Życie na ziemiach Legionu wyglądało nieco inaczej, aniżeli na ziemiach NCR. Legion był... efektywniejszy. Brutalny, owszem. Nieludzki, też. Kolektywistyczny, również. Ale efektywny. Na prawie całych dawnych terytoriach Arizony i Nowego Meksyku nie było rajdersów, tribali, bandytów czy stad groźnych bestii i mutantów, ani ekspansjonistycznych grup. Ludzcy wichrzyciele zostali wybici lub asymilowani, populacja potworów była pod kontrolą. Legion traktował też swoich poddanych sprawiedliwie. Kto dołączył do imperium nie stawiając oporu, nie negocjując, nie ignorując emisariuszy i nie czekając na "lepszą ofertę", ten wiódł życie w pokoju. To było niesamowite słowo. Pokój. Pokój na Pustkowiach. W zamian za podatek (najczęściej w płodach rolnych, amunicji i "urobku" z szabrownictwa), poddaństwo wobec Cezara (co w zasadzie sprowadzało się do zatknięcia sztandaru na dachu ratusza) i przestrzeganie praw Legionu (które de facto uniemożliwiały regres społeczeństwa - prohibicja narkotykowa, zakaz kradzieży i morderstw oraz podobne zasady) mieściny mogły liczyć na skuteczną ochronę ich mienia, dóbr, żyć i handlu. Jak na razie nie było poboru, rabunkowej eksploatacji i innego ciemiężenia - Legion był mocno "rozkręcony" po dekadach podbojów i asymilacji dzikich plemion, których było aż osiemdziesiąt siedem. Większości nazw ludzie już nawet nie pamiętali, acz niektóre się zachowały. Blackfoot, grupa, z której Legion powstał; Kaibabowie z dawnego Lasu Narodowego o tej samej nazwie; Fredonianie z całkiem nieźle zachowanej mieściny, skąd wzięli swą nazwę; pozostałe cztery z siedmiu "pierwotnych" plemion Legionu; Painted Rock, skąd wywodzili się najbardziej zaprawieni w bojach weterani Legionu; Hidebarks, 67 plemię, skąd wywodził się legatus Lanius, Monstrum ze Wschodu i czołowy legat Legionu; Twisted Hairs, najlepsi zwiadowcy i odkrywcy rejonu; Iron Lines (bądź Iron Rivers), związani z dawnymi liniami, stacjami i magistralami kolejowymi, pobici i zniewoleni kiedy Legion wziął ich "serce", Circle Junction; Sun Dogs, podbici stosunkowo późno; Hangdogs z Denver, z trudem - acz jednak - podbici przez Laniusa; mnóstwo innych grup z Arizony, Nowego Meksyku, Colorado oraz fragmentów Utah, Nevady i Meksyku. Niektórzy mówili, że awangarda Legionu dotarła nawet do południowej Kalifornii, południoweog Wyoming czy wschodniego i południowego Teksasu. Legion potrafił być też także bezlitosny wobec "bezużytecznych", nazbyt agresywnych bądź "skorumpowanych" wrogów. Siedem dzikich plemion zostało eksterminowanych, w tym Ridgers z Wielkiego Kanionu; pokojowi Twin Mothers oraz inne. Niektórzy mówili, że jednym z nich była lokalna iteracja Vipersów (tzw. "Ogary Hecate"), skupiona wokół tajemniczej i złowieszczej grupy kobiet-szamanek, "Córek Hecate", ocalałych z asymilacji Twisted Hairs i innych plemion. Grupa ta, wiedziona przez Mroczną Matkę, "boginię" i "prorokinię" Hecate z warownego obozu Ouroboros, próbowała walk podjazdowych z Legionem po Bitwie o Tamę Hoovera. Po początkowych sukcesach, grupa ta została osaczona i wybita przez elitarne kohorty pod wodzą Laniusa. Były też legendy o plemieniu Ciphers, specyficznej grupie, która wywodziła się z naukowców bazy w Los Alamos. Ukryci w dawnym Parku Narodowym Mesa Verde, przez długie lata pozostawali niewidoczni dla szerszego świata - aż do momentu, kiedy Ogary i Córy Hecate ich odkryli i próbowali podbić. Nie udało im się to, acz po spaleniu Ouroboros, Legion udał się także i do Mesa Verde. Tylko nieliczne "Szyfry" umknęły rzezi, a ich pieczołowicie przechowywany dorobek naukowy Starego Świata został w większości utracony. Legion, w większości przypadków, nie uznawał zaawansowanej technologii, uważając ją za przyczynę Wielkiej Wojny i upadku cywilizacji. Oczywiście, oprócz technofobii, ksenofobii i iście faszystowskich zapędów, były też inne, bardziej "obiektywne" wady Legionu. Stale rosnące terytorium powodowało rosnące problemy kadrowe i logistyczne, a kampanie na granicach - szczególnie w Meksyku, Colorado i Utah - grzęzły w podjazdowych potyczkach z lokalsami, i to tylko dlatego, że były problemy z aprowizacją i zastępowaniem poległych. Legion rozciągał się do granic swych możliwości, bo systemowo nie potrafił przestać. Napędzany podbojem i ideologią przypominającą dwudziestowieczny faszyzm i darwinizm społeczny, nie potrafił zakończyć wojen, które sam wywoływał bez przyznania się do ideologicznej, społecznej i filozoficznej porażki. Był też nadmiernie oparty na pracy niewolniczej, która - o ile doskonała dla funkcjonowania Legionu w warunkach wojny - wymagała stałej kontroli, nadzoru, uzupełniania; słowem, pochłaniała duże siły i środki, które mogły zostać spożytkowane w inny sposób (choćby na froncie). Ponadto, stopniowo malejąca ilość patroli i garnizonów na szlakach oraz w tzw. "czarnych punktach" (jak Wielki Kanion, Dog City czy Burham Springs, opanowane przez krwiożercze bestie) powodowała wprost proporcjonalny wzrost populacji mutantów i agresywnych dzikich zwierząt. Ponadto, mimo ciągłych walk i wojen, Legion powoli tracił "doświadczenie". Proporcje doświadczonych triarii czy nawet principes malały w stosunku do niedoświadczonych hastati. To było szczególnie widoczne już po nieudanej próbie pokonania NCR pod zaporą i w szeregu innych bitew. Nawet w Camp Cottonwood Cove Legion stracił kilku Prime Legionnaires, a masakra pośród rekrutów uniemożliwiała łatwe zastąpienie doświadczonej kadry przy pomocy awansów. To były cztery najgorsze punkty, które zdawały się być gwoździami do trumny Legionu. "Spekulacyjna bańka wojenna" jaką była ekspansja cezarowego imperium osiągała kresy nadęcia. Pytanie było, kiedy i gdzie pęknie. Najbardziej gorący punkt to oczywiście było Mojave - jeśli Legion nie pokona NCR, a wręcz odwrotnie, to Legion mógł się sypnąć. Nie wiadomo też co było poza granicami Legionu, w Wyoming, Teksasie czy Meksyku - zawsze mógł stamtąd nadejść kolejny wróg. I, co chyba najważniejsze, Legion miał jeszcze jedną fundamentalną wadę - prawie w całości opierał się na Caesarze. "Syn Marsa" był dla nich ojcem i bożyszczem pospołu. Cóż by zrobili, jakby go zabrakło? Obraliby nowego... czy rozpadliby się, czy to z szoku po utracie ukochanego imperatora, czy też z powodu bratobójczych walk o schedę po nim, o imperatorski tron? Wojna domowa nie była wcale wykluczona, a Caesar jak dotąd ani nie wskazał następcy, ani nie posiadał syna. Wreszcie, czy implozja i upadek Legionu Cezara były dobre? Dla NCR i ludzi z Mojave jak najbardziej. Dla innych na rozdartych wojnami granicach pewnie też. Ale czy aby na pewno dla mieszkańców dawnych Czterech Stanów? Czy chcieliby powrotu do czasów sprzed Legionu, kiedy choćby sama Arizona była tak pokurwionym miejscem, że nie szło przejść paru kilometrów bez napadnięcia przez raidersów? Czy chcieliby zmagać się z rojami plugastwa które tylko czekało w trzewiach ziemi rozdartych bliznami Wielkiego Kanionu i Burham Springs? Pewne zręby tego wszystkiego dawna Drużyna B zdążyła ujrzeć na własne oczy i usłyszeć własnymi uszami. Niektórzy znienawidzili Legion jeszcze bardziej. Inni do niego przywykli, a nawet "pokochali", stając się de facto jego częścią. Jednak legionowe patologie dopadły i ich. Ich uosobieniem był legatus Marcus z Malpais. Jego dekret stanowił prawo, a jego władza na wschodniej rubieży imperium była niezachwiana. Bano się go. Był szaleńcem. Do stołka legata dochrapał się brutalnością i zajadłością, nie inteligencją, charyzmą czy zdolnościami wojskowymi bądź administracyjnymi. Był uosobieniem najgorszego stereotypu Legionisty. Zwyrol, morderca, zbrodniarz wojenny, świr, sadysta i dzikus, z wierzchu "przypudrowany" legionowymi frazesami i oddaniem Cezarowi. Miał pod sobą ośmiu centurionów, z czego większość była mu powolna, posłuszna i wierna niczym psy. Byli to podobni skurwiele, co on. Sześciu popierdoleńców nie gorszych od niego samego, którzy lubowali się w gnębieniu poddanych, naginaniu zasad Legionu, traktowaniu niewolników niczym zabawek, oraz mordowaniu wszystkich spoza imperium. Plotki głosiły, że legat awansował ich ponad stan, własnoręcznie wybierając najgorszych psychopatów z niższych strata Legionu. Poprzednich dowódców posłał na pewną śmierć lub w inny sposób "zniknął", po prawdzie to czyniąc z warownego obozu-miasteczka Malpais własne władztwo. On i jego koteria stanowili przedsmak tego, w co Legion mógł się zmienić. Byli niczym cholerni anty-poster boys z propagandy NCR. Ich żołnierze, tak szeregowi legioniści jak i decanii byli im wierni. Musieli być. Tak zostali wychowani. Było tylko dwóch ludzi, którzy byli "porządni" (jak na Legion) w Malpais. Dwaj pozostali, jeszcze nie "zastąpieni" centurioni - Tales z Malpais i Platon z Flagstaff. Obydwaj preferowali spędzać czas poza miastem, w swoich rezydencjach, na patrolach lub na karnych ekspedycjach przeciw nomadom i bestiom z teksańskich diun. Akurat nie było ich w Malpais, kiedy szalony umysł Marcusa realizował swój następny kaprys. Pewnego dnia, sześć miesięcy po Bitwie o Cottonwood Cove, cała Drużyna B zrządzeniem losu trafiła do tych samych lochów. Więzienia pod rezydencją Naczelnego Skurwysyna Legionu w Teksasie. Zaprowadzeni do Malpais, podstępem zagazowani, spałowani, otruci, uśpieni bądź popieszczeni prądem, właśnie budzili się za kratami. Utangisila i Key w jednej celi. Barry i Laura (Lucy? Elsi? Liwia?) w drugiej. Robin i Richard w trzeciej. Natalia i Billy w czwartej. Piątą zajęli Max i Martin. W szóstej był tylko Feng Lee. Szybkie ogarnięcie pozwoliło stwierdzić, że nie byli ranni ponad draśnięcia, których doznali przy powtórnym porwaniu. Nie mieli swojego uzbrojenia czy przedmiotów niebezpiecznych (w tym takich, które mogłyby pomóc im sforsować kraty i uciec), ale resztę dobytku - w tym ubiór, pancerze czy medykamenty - jak najbardziej. Cele były blisko siebie, w parach. Mimo upływu czasu byli w stanie się nawzajem rozpoznać, ku swej konsternacji. Mieli też nieco czasu by się rozmówić. O dziwo zaczął Feng Lee, w krótkich, oszczędnych zdaniach mówiąc, że został siłą zwerbowany przez Legion i niestety, został zmuszony do wojowania z dawnymi towarzyszami broni, biorąc udział w rajdach na drugą stronę rzeki Colorado. Dostał nawet awans na principe, co potwierdzał wygląd jego zbroi. Nie wiedział, dlaczego Marcus go zażądał. Nikt ze zgromadzonych nie wiedział. Godzinę po przebudzeniu przybyła grupa strażników z decanusem rekrutów na czele. - Więźniowie! - podjął tonem, z którego wyzierała satysfakcja - Macie zaszczyt wziąć udział w igrzyskach zorganizowanych przez waszego pana, legata Marcusa! Zostaniecie teraz zaprowadzeni do cyrku, gdzie zostaniecie przygotowani do gier. Jeśli będziecie stawiać opór, zostaniecie ukarani. Nie próbujcie ucieczki, inaczej również spotka was kara. - Tak, jak waszego przyjaciela, którego ukrzyżowaliśmy przed pół roku. - dodał zjadliwie - Marcus z Malpais chce na własne oczy zobaczyć rzekome męstwo "Drużyny B" Profligatów. Ufa, że dostarczycie jemu i gawiedzi doskonałego widowiska, oraz efektownie i efektywnie dokonacie egzekucji na paru skazańcach, którzy ciążą nam w lochach.
__________________ Dorosłość to ściema dla dzieci. Ostatnio edytowane przez Micas : 07-01-2019 o 22:32. Powód: Poprawki i rozszerzenia |
10-01-2019, 17:06 | #82 |
Reputacja: 1 | Przebudzenie nie było przyjemne. Nigdy nie było od pół roku i codziennie musiał sobie przypominać czemu znosi kolejne upokorzenia i deptanie jego dumy. Ale dzisiejsza pobudka była najgorsza ze wszystkich możliwych. Nie dlatego że znalazł się w klatce, znów sprowadzony do roli niewolnika... ale dlatego, że obudził się i zobaczył, że oprócz niego w klatkach są ludzie których już dawno pożegnał i zapomniał skupiając się wyłącznie na cichej zemście na Legionie... ... jego towarzysze broni. Klatkę dzielił akurat z tym z kim najlepiej się dogadywał. Utangisila widząc Keya prawie się rozpłakał. Nie po to pozostawił towarzyszy w zapomnieniu, aby teraz sobie o nich przypominać i aby rozbudzać w sobie jakiekolwiek nadzieje. Rekrut Legionu potarł oczy i uśmiechnął się smutno na pytanie cyber-psa o to co mu zrobiono z głową. Podrapał Keya po łbie i powiedział cicho z namaszczeniem, jak przez te kilka dni które ze sobą podróżowali. - Dobry pies. To były jedyne słowa na jakie się zdobył. Resztę mógł dopowiedzieć strój legionisty jaki miał na sobie - kolczuga, napierśnik i hełm leżący obok niego. Niezbyt wygodny zestaw do spania, ale służba w Legionie przyzwyczaiła go do takich wygód. Kiedy nadszedł Decanus i oświadczył że będą walczyć na arenie, Utang nałożył hełm na swój wygolony czerep i pozwolił zaprowadzić się legionistom gdziekolwiek mieli zamiar ich zabrać. *** Wkroczyli na arenę... a w sumie to nie byle arenę, a do cyrku... prawie że do koloseum. Poustawiane w okrąg wraki ciężarówek stanowiły trzon konstrukcji na której wznosiły się trybuny. Burty zaśniedziałych wehikułów obito dokładnie blachą, aby żaden gladiator czy niewolnik nie pomyślał o przeciśnięciu się na wolność. Na trybunach zasiadała gawiedź, lokalna ludność, legioniści... oraz ważniacy. Tych ostatnich dało się poznać gdyż specjalnie wybudowana loża była wyposażona w starannie odnowione fotele samochodowe pozwalające na dużo wygodniejsze oglądanie przedstawienia niż z perspektywy zbitych byle jak drewnianych ław. Dawna Drużyna B została wypchnięta na arenę naprzeciw bandy innych niewolników w akompaniamencie fanfar. Bramy zamknęły się za zniewolonymi. Dało się ocenić że przeciwników jest więcej i też stanowili nie byle jaką zbieraninę. Dzikusi, zabijaki, renegaci, bandyci. W końcu dźwięki trąbek zamilkły a jedna z postaci w loży powstała z bogato zdobionego siedziska. Jeden z przeciwników drużyny B, ubrany w przepaskę biodrową, a zbrojny we włócznię natychmiast złożył się do rzutu i cisnął dzidą... a przynajmniej próbował, bo pocisk z kowbojskiego repetera wyrwał mu dziurę w piersi i wytrącając z równowagi. Włócznia przeleciała parę metrów i padła w piach areny nie robiąc nikomu krzywdy. Śmiały niewolnik padł zdobiąc krwawą kałużą arenę. Ochroniarz legata stojący w rogu loży z głośnym trzaskiem dźwigni przeładował swój karabin. Smużka dymu z jego lufy rozwiała się w ciągu paru chwil. Legat Marcus jakby w ogóle incydent ten nie miał miejsca wzniósł rękę w geście pozdrowienia i przemówił donośnym głosem pełnym radości i zadowolenia. Zebrani na trybunach gapie nie wyglądali na podzielających te odczucia. - Ludu Cezara! Jak zostało zapowiedziane tak się stało! Sława bitwy w Cottonwood Cove rozeszła się po wielu krainach, a odwaga psów Republiki wedle słów świadków tych walk dorównywała odwadze Legionistów Cezara. Wielu w to wątpi, wielu uważa, że to możliwe, a inni uważają że jest to rzecz niemożliwa. Mars zesłał mi wizję! Wizję w której rozkazał mi zgromadzić ocalałe z Cottonwood Cove psy Republiki i wystawić je na próbę przed oczami Ludu! Od schwytania ich przez nasz Legion minęło wiele miesięcy, a ich losy różnie się potoczyły, lecz Mars był łaskawy i pozwolił ich ponownie zgromadzić. Ludu Cezara! Dzisiaj będziesz mógł zobaczyć na własne oczy czy plotki jakoby dorównywali siłom Żołnierzom Cezara były prawdziwe. Legat wzniósł ręce lekko do góry po czym władczym gestem wskazał na jednego z legionistów, który spory młotkiem przywalił w wiszącą na stojaku grubą stalową blachę. Brzdęk metalu poniósł się po koloseum. - Walczcie psy Republiki! Krew! Krew dla Boga Wojny! Krew dla Cezara! - zawołał Legat. Utang słuchał tej przemowy bez żadnych konkretnych uczuć. Hełm zasłaniał jego twarz i pozwalał mu ukryć emocje. Odcinał go od zewnętrznego świata. Dzikus spojrzał na przeciwników i wzniósł dłonie w gardzie. Ze ściany w ostatniej komorze przed bramą areny zabrał rękawicę ze szponem modliszki, bardzo podobną do tej zdobycznej którą walczył w Cottonwood Cove. Przeciwnicy natarli na nich bez wahania najwyraźniej licząc że zdołają pokonać Drużynę B i zdobyć w ten sposób wolność. Jedna z dzid pomknęła w kierunku Utanga ale chybiła. Utang dostrzegł miotacza - jakiegoś smukłego, wysokiego mężczyznę w ciemnej przepasce biodrowej oraz naszyjnikiem z piórami. Od jego oczu aż do kolan ciągnęły się ciemne kreski tatuażu. Twarz miał bez wyrazu, pełną jakiegoś smutku czy żalu. Przeciwnik oddawał chyba w pełni to co czuł Utangisila. Obaj trzymali się z boku grupy i nie trzeba było długo czekać na wzajemne starcie. Ruszyli na siebie Utang zbrojny w szpon modliszki, Dzikus zbrojny w rękawicę ze szponów yao-guai. Jednak nie było czego oglądać... pod względem długości walki. Utangisila zakończył szarżę wyskokiem i uderzeniem z szerokiego zamachu, techniką charakterystyczną dla weteranów Legionu Cezara. Cios był potężny i choć przeciwnik wykazał się świetnym refleksem próbując uchylić się, sztuka ta mu się nie udała. Szpon trafił pozostawiając po swoim przejściu poszarpaną krwawą krechę na piersi Dzikusa. Ten w wrzaskiem zatoczył się byle dalej od Utanga, lecz ten nauczony bezwzględności miesiącami walki u boku Legionistów natychmiast po zebraniu się ruszył za nim. Kopnięcie, cios z lewej i poprawka hakiem. Szpon wbił się pod brodę Dzikusa, przebił jamę ustną, gardziel i wbił się w mózg. Utang wyszarpnął szpon i natychmiast ruszył w kierunku pozostałych walczących, aby wykończyć następnego z oponentów. Przez moment zaświtała mu myśl, że musi pomóc towarzyszom. Tak. Musi pomóc tym którzy nie potrafią walczyć w zwarciu. Kilka kroków za nim nastąpiła eksplozja. To zadziałał mechanizm obroży. Dzikus z nieznanego Utangowi plemienia definitywnie został odesłany w zaświaty. Były RNKowiec nawet się nie obejrzał. Oby dusza jego przeciwnika połączyła się z Przodkami. Zdał sobie sprawę, że już od dawna takie słowa nie przechodziły przez jego umysł. Najwyraźniej sposób w jaki urabiali go nie-ludzie zdołał odcisnąć na nim swoje piętno. Ostatnio edytowane przez Stalowy : 10-01-2019 o 17:26. |
12-01-2019, 16:38 | #83 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Robin "Łazik" White - ciekawski łazik Myśli w stylu ~ Co tu jest grane? ~ albo ~ Ale się porobiło. ~ ostatnimi czasy przechodziły przez głowę Łazika całkiem często. Zaraz o świcie, gdy przyszli po niego, całkowicie go zaskakując. W pierwszej chwili strach złapał go za serce i duszę, że stary czy sam czy jakoś przez tego bezmózgiego Borysa czy jeszcze jakoś inaczej skapnął się w planach łazikowej ucieczki i wezwał silnorękich. Dopiero z dzień czy dwa później, gdy jechali i jechali, rozbijali się na posiłek, spanie, szczanie, sranie i znów jechali, uwierzył, że jednak nie wróci do starego i chyba nie ściemniali, że gdzieś jadą. Robi wyczuwał, że uruchomiły się jakieś tryby potężniejsze od starego pustelnika i jego włochatej bestii. I szczerze mówiąc to chyba niepokoiło go jeszcze bardziej. Co jakiś ważniak mógł chcieć od półślepego niewolnika bez jednej ręki? --- Okazja do ucieczki się nie nadarzyła. Żałował, że nie spróbował się wyrwać tam, w jaskiniach i kopalniach gdzie już trochę mógł powiedzieć, że jest u siebie. Ale wóczas zaskoczenie i paraliżujący strach było zbyt wielkie. A teraz pilnowali go zbyt dobrze. A raczej zdawał sobie sprawę, ze swoich ograniczeń. Owszem z kajdan czy klatki pewnie w końcu by nawet zwiał. Może nawet dałby radę wykraść się z obozu. Ale co dalej? Teren przez jaki jechali nie napawał otuchą. Piach, pustynia, mizerne krzewy i te cholerne Słońce. Zwiać i liczyć na fart? Nawet jakby go nie znaleźli to ile by przetrwał w tych warunkach bez zapasów i realnej możliwości ich zdobycia? Słabo szcował swoje szanse. Gdyby był z nim ktoś kto się na tym wyznawał to może, może... tak, pewnie tak... zdecydowanie tak. Z takim zgranym i uzupełniającym się duetem mógłby spróbować. No ale sam? Zwiać by zdechnąć pod tym cholernym Słońcem? Z rozmów strażników wywiedział się tyle, że jechali do jakiegoś ważniaka. Nazwisko ważniaka nic mu nie mówiło ale sądząc po reakcji strażników gdy o nim gadali musiał to właśnie być serio ważniak. To znów go niepokoiło bo nie mógł rozgryźć po cholerę mu jest potrzebny. A to niepokoiło go jeszcze bardziej. Niepokój nakłaniał do rozważań ucieczki no ale tak naprawdę nie kraty i kłódki stanowiły tutaj barierę dla emigranta z Broken Hills. No ale... I myśli zaczynały mu się zapętlać w tych niespokojnych rozważaniach. --- Sprawa okazała się tak zaskakująca jak dziwna. Gdy w końcu znalazł się w kolejnej klatce. Z członkiem swojego starego oddziału to jeszcze mógł uznać za przypadek. Ale w parę rzutów oka wyłapał, że w sąsiednich klatkach była większość ich rekruckiej drużyny jaka przetrwała walki o Cotton i bezpośrednie jej konsekwencje. - Żyjecie? - oczywiście, że widział, że żyją. Ledwo parę czy paręnaście kroków od niego. Tylko za kolejną ścianą prętów. Nie mógł się jednak powstrzymać przed tym intuicyjnym pytaniem. I w pierwszej chwili mimo wszystko roześmiał się z tej niespodziewanej ulgi. Żył! I oni też! Roześmiał się jeszcze głośniej z tej dzikiej radości. No ale potem wrócił niepokój. I właśnie te pytania. ~ Co tu jest grane? Po co to wszystko? ~ nawet zapytał o to członków byłego oddziału licząc po cichu, że może ktoś, coś usłyszał i jest bardziej zorientowany w sytuacji i co ich czeka. Ale niepokój pobudził go do działania. Nie wiedział co jest grane ale na wszelki wypadek... - Zasłoń mnie. - szepnął do Richa. Sam zaczął szybko gmerać przy elementach własnego ubrania. Jakaś sprzączka tam, jakiś kawałek metalu tu, zapinka czyli w sumie drucik... pochylił się w stronę sani i machinalnie zaczął się bujać jakby miał chorobę sierocą. Ramiona opadły mu na uda a dłonie zniknęły przy samych butach. Ale te dłonie pracowały mu szybko i sprawnie. Miał nadzieję, że niewidoczne dla podglądaczy. Jak się wiedziało co i jak to taki otwieracz zamków można było zmajstrować na poczekaniu i prawie ze wszystkiego co dało się odpowiednio uformować i było wystarczające mocne. - Schowaj jeden. - szepnął do Richa kładąc na ziemi kawałek druciku. Zdążył zrobić dwa. Jeden na zapas. Jakby zgubił albo musiał się go pozbyć. Dlatego liczył, że wówczas na Richa jako niezależne źródło otwieracza. O ile zgodziłby się dzielić z nim to ryzyko. Niestety nie zdążył już użyć tego swojego gadżetu. Podszedł do krat niby aby bardziej się rozejrzeć albo przyjrzeć reszcie ale obserwował zamknięcie, zawiasy i mocowania klatki. Już akurat wyłapał co jest co i pewnie by spróbował swojego tajnego wunderwaffe ale akurat wparował jakiś kacap i zaczął swoje gadki. Co gorsza przy nim nie odważył się ryzykować prób majstrowania przy zamku a zaraz potem przyleźli po nich. --- Szczerze mówiąc nie wierzył, że to przetrwa. Czuł jak pot perli mu się na wardze i skroni. Jak łapy się pocą. Właściwie zabawne bo miał już tylko jedną. Ale wrażenie było tak naturalne jakby nadal miał dwie własne. Nie czuł się fajterem. Wolał pośrednie metody. A jeszcze ten hałas. Te pieprzone dupki na trybunach. Najchętniej pociągnął by po nich serią z miniguna. No albo serią z granatnika. Albo wysadził to wszystko i wszystkich w powietrze... A tu nie. Musiał walczyć. Nie chciał. Ale bramę na arenę zamknięto. Nie było ucieczki. A przecież... Przecież nie mógł dać się zabić nie? Nie! Chciał żyć! Musiał przecież stąd zwiać! Ale jakoś nadal nie miał sumienia tak bezwzględnie rzucić się z jakimś nożem czy pałą na kogoś i go ot, tak zarżnąć czy zatłuc. Ale akurat ten problem pomógł mu rozwiązać ten drugi. Przez chwilę widzieli się. Patrzyli na siebie. Tamten podchodził. Okrążali się chwilę. I w końcu tamten zaczął. Potem jakoś samo poszło. Robin nawet do końca nie wiedział co i jak. Jakoś walczył, bił, kopał, siekł, obrywał, przewracał się, popychał tamtego i tamten wtedy odskakiwał albo przewracał się. I jak się dało to próbował tamtego zdzielić. W końcu jakoś się udało. Zadał ten decydujący cios po jakim tamten się zachwiał. Przeszedł kilka kroków. Zachwiał. Upadł na kolana. A potem w ogóle. Było to tak nierealistyczne i dziwne, że sam nie był pewny czy to już koniec. Popatrzył na leżącego, nawet nie wiedział czy tamten już nie żyje czy nie. I co właściwie ma dalej robić. Nikt mu tego przecież nie powiedział. Rozejrzał się więc dookoła po arenie i widowni aby zorientować się jak przebiega sytuacja.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
12-01-2019, 22:21 | #84 |
Reputacja: 1 | Dzieląc celę z Dawnym człowiekiem z Kulistym włosiem na głowie był zadowolony. Na tyle na ile można być zadowolonym siedząc w celi. Poklepał go nawet łapą po plecach w ramach dodania otuchy. Nie wyszło do końca tak jak zamierzał, bo poklepał go akurat tą sztuczną. Utangisila mylnie wziął to jak domaganie się głaskanie. Key nie sprostował pomysły. Raz, że nie odmawia się darmowego głaskania, a dwa czytał kiedyś w starej książce o dogoterapii. A po utracie wizerunku Dawnemu człowiekowi z kulistym włosiem na głowie, terapia się należała, jak nie przymierzając psu buda. * - Ten jest mój - warknął Key ruszając na chudego Raidersa, miał jakieś ustrojstwo na ręku, analiza uzbrojenia wykazała potencjalne zagrożenie. O ile trafi. To było kluczowe. To co miał w drugiej ręce stanowiło większy problem, Pulse mine. - Dobry piesek, chodź do pana - powiedział Raiders powoli podchodząc. - W chuj się ostatnio nachodziłem, niech pan przyjdzie do pieska - odparł Key. - Naprawdę gadasz, myślałem że strażnicy sobie jaja robią - odparł raiders obchodzić łukiem cyberpsa. - Mam to - pokazał minę - jesteś już sztywny, usmażę ci elektronikę i będę wolny - wyszczerzył się złośliwie. - I co ty na to wyszczekany kundlu? - Użyj tego, to obroża ujebe ci łeb, bo ją też szlag trafi, czujnik nie działa bomba wybucha pajacu. Chyba cię ktoś tam nie lubi. - Key wyszczerzył się w psim uśmiechu. - Ciekawe, w którą stronę strzela ten twój sprzęt. Bo nie dość, że łeb ci chcą ujebać to może zacznę od łapy. Raider nerwowo oblizał wargi, ale nic nie odpowiedział. Key skoczył i w połowie skoku zwinął się padając na ziemię. Coś Raidersa miał go o włos. Wiedział, że tak się stanie, dlatego tylko zamarkował skok. Kłapnął zębami atakując nogę, ale przeciwnik odskoczył tracąc tylko kawałek nogawki. Cyberpies nie dawał mu spokoju napierał. Skakał to tu to tam. W końcu znowu doskoczył szczerząc zęby. Ciso wzbogacona pięścią spadł na jego bark. Huknął strzał, Keya odrzuciło kawałek. Szybko zerwał się na nogi i kulejąc zaczął odbiegać. - Wracaj tchórzu! - zwołał raiders. - Pi, pi, pi, pi, pi. - Co? - raiders spojrzał na minę trzymaną w ręku. Na przycisku aktywacyjnym były ślady zębów. Wziął zamach by odrzucić minę, ale nie zdążył. Chwilę stał oszołomiony, ale nic mu nie było. I nagle ładunek w przepalonej obroży eksplodował. - Ha! - szczeknął Key, zadowolony, że pierwszy raz od dawna nie musi mieć wyczesywanej krwi z futra po walce. Radość była przedwczesna, urwany czerep rąbnął go w grzbiet. Obryzgując krwia i mózgiem, bo głowa Raidersa niesczęscliwe trafiła w opancerzony kawałek grzbietu roztrzaskując się na pół. - Kurwa. |
13-01-2019, 21:03 | #85 |
Reputacja: 1 | Morituri non cognant Jinx obudził się w klatce. Był uwięziony wraz z Robinem. Pokrótce opowiedział kompanowi co się z nim działo od momentu kiedy ostatni raz się widzieli. Robin zmajstrował dwa wytrychy i dał jeden współwięźniowi. Jinx wziął ukradkiem drut i schował go do torby, między narzędzia chirurgiczne. Z powodzeniem mógł robić jako przyrząd do wazektomii. Gdyby jakiś centurion chciał zrobić przysługę społeczeństwu i poddać się zabiegowi. Mimo zniewolenia, Vernon cieszył się z odmiany sytuacji. Nie było strzelanin, mutantów, ciągłego zagrożenia i braku snu. Na chwilę obecną był nieźle najedzony i przespał się jednym ciągiem więcej, niż udało mu się to przez ostatnie kilka miesięcy. Było nieźle. Do czasu. Decanus w skrócie opowiedział co będą robić i w jakim celu zostali sprowadzeni do Malpais. To już mniej się Jinxowi spodobało. Momentalnie zaczął myśleć o ucieczce. Kiedy szli do zbrojowni bacznie patrzył na wartowników, zapamiętywał trasę, umiejscowienie drzwi, okien, sprzęty leżące w pomieszczeniach i uzbrojenie wartowników. To już nie był Wielki Kanion, tu nikt nie był świadomy tego, że najpotężniejszą bronią Vernona był umysł. Mogli go zniewolić i wsadzić do lochu, lecz to jego myśli były niebezpieczne i cały czas szybowały swobodnie, nie były już otępiałe przez ciągły stres, wycieńczenie i brak snu. Jinx postanowił chwilowo nie wychylać się z głupimi żartami. Nic nie powiedział ani o matce decanusa, ani o jego skłonnościach do hydraulictwa odbytniczego. Tym razem siedział cicho. Starał się być tak nudny i zwyczajny jak to możliwe. W zbrojowni wybrał sobie za broń włócznię, sprawdzając uważnie, która ma najlepszy i najostrzejszy grot. Planował trzymać wroga na dystans, markować ciosy, sprawdzać reakcje, atakować znienacka innych przeciwników w zasięgu. Kilka miesięcy w piekle jakim był Kanion, nauczyło go mieć oczy dookoła głowy. Ciekawe, czy przeciwnicy też byli tak sprytni. -Propozycja - trzymajmy się razem. Bez rozbiegania się i ganiania wrogów w pojedynkę. Tak, żebyśmy siebie widzieli nawzajem i mogli pomagać jeden drugiemu – powiedział do towarzyszy w zbrojowni. –Będę interesował się moim przeciwnikiem, ale jak się uda to i zranię jakiegoś gladiatora po jego prawej czy lewej. Natomiast będzie słabo, jak ktoś skróci dystans i nie będę miał jak się bronić – wyjaśnił pokrótce swoją taktykę. Na arenie jego przeciwnikiem został postawny, ale powolny raiders mający na prawej ręce rękawicę z kolcami a w drugiej dzierżący najeżoną ostrzami stalową kulę do rzucania. Zaczęły się podchody. Raiders markował rzut, Jinx wykonywał unik lub unik z jednoczesnym atakiem. Vernon nie interesował się tylko przeciwnikiem, lecz bacznie obserwował całe pole walki. Wypatrywał też możliwości ranienia innych wrogów będących w zasięgu a skupionych na swojej walce. W końcu dostrzegł swoja szansę i rzucił się na raidersa w momencie, w którym ten ciskał kulę. Ostrza przeorały mu udo, ale grot włóczni zagłębił się w podbrzuszu przeciwnika. |
13-01-2019, 21:38 | #86 |
Reputacja: 1 | Post powstał przy udziale... wielu osób
|
13-01-2019, 22:44 | #87 |
Reputacja: 1 | -Auuuuuuć...moja głowa. Podniósł się na kolana i chwycił się za łeb bo dzwoniło mu strasznie. Musiał bardzo mocno się pierdzielnąć, a przed rozłupaniem czaszki ocalił go najpewniej metalowy hełm co miał na łbie. Po początkowym szoku zaczął rozglądać się wokół. Widział, że jest w małym pomieszczeniu z kratkowanym wejściem, obok leży jakaś kobieta. Na przeciwko było chyba podobne pomieszczenie, a w nim ktoś też się ruszał. -Gdzie ja jestem? Co ja tu robię? Kim ja jestem? Jak mam na imię? Pytania się mnożyły, a odpowiedzi może da towarzyszka z celi. Rzucił się więc do niej, chwycił za ramiona i energicznie nią zaczął potrząsać wołając przy tym. -Prze Pani, Psze Pani gdzie my jesteśmy! Kim ja jestem! Co my tu robić! Plosze mi pomóc! Towarzyszka niedoli sapnęła, po czym zaraz prychnęła zirytowana. Jeszcze chwilę temu prawie udało się jej przyciąć komara… ale to było przed chwilą. Nim nikt nie fundował jej shakera, szkoda tylko że bez alkoholu. - Już… już… pohamuj entuzjazm skarbie, zanim żyłka ci pierdolnie - mruknęła uspokajająco, odtrącając wielkie łapska ze swoich barków. Poprawiła z godnością włosy, potem równie uważnie poprawiła ubranie, przypatrując się agresorowi w tak zwanym międzyczasie. Mrużyła przy tym oczy i ściągała usta w dzióbek, zastanawiając się, bo gęba wydawała się znajoma… albo znów miała majaki. - Chodź, siadaj - pociągnęła go za rękę, robiąc miejsce na pryczy. Pryczy, kurwa… a pomyśleć że nie tak dawno temu miała prawdziwe wyro, nawet ułożone życie, jednak wyszło jak zawsze, czyli chujowo. - Daj na luz, dobrze? Jesteśmy w dupie, ale nie tak dosłownie - westchnęła - W lochu, w celi. Pomogę ci, jeśli ty pomożesz mnie, ok? Taki układ, razem siedzimy w chujni trzeba sobie pomagać - uśmiechnęła się pogodnie. -Eyyyy...ok ja pomoge. Tylko jak ja mieć na imię bo nie pamiętam?- Zarzucił przy tym rękę chcąc się podrapać, ale wciąż miał hełm na nim, więc tylko sobie w niego stuknął. Oddalił się się na drugi koniec celi i tam sobie usiadł przy ściance. -AAA… My się znamy? Bo coś mi świta, ale nie bardzo. Ja gdzieś iść, byłem chyba na patrolu i potem coś mnie w łeb walnęło, a następnie obudzić się tu i nie wiedzieć nic. A Tyy ? . - No nieźle ktoś ci zakurwił z laczka… i jeszcze poprawił z kopyta - dziewczyna przetarła odrętwiałą twarz wierzchem dłoni, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Potrząsnęła zaraz głową, odganiając głupie, niepotrzebne teraz myśli zanim zdążyły dojść w rejony, w których zaczynałyby się uzewnętrzniać albo i klarować, jeden wuj. - Też mi coś świta, że cię widziałam - przyznała po chwili, przekrzywiając kark celem złapania lepszej perspektywy - Nie robiłeś w Vegas, nie ma opcji… chyba. Błagam, nie mów że ciebie też przeleciałam - mruknęła bardziej do siebie, raz jeszcze kręcąc głową dla otrzeźwienia - Jesteś stąd? Od tego zwisa Marcusa? Z Malpais? Gdzie byłeś na tym patrolu? Byłeś w NRC? -Byłem na pustkowiach i nie wiem jakaś armia. My walczyć o lepszy świat i pokój. Tyle pamiętam. Potem pusto i tylko obudzić się tutaj. To Ncr to jakaś armia? To może ta gdzie ja służyć hmmm…. -Przelecieć?? … ty umiesz latać jak ptak ? Bo ty mówić coś o lataniu to prawda? Hmmm...siedział i tak myślał sobie też, starając sobie przypomnieć jak to miał na imię. Coś na B albo na S, a moze inaczej to było. - Jestem Liwia… albo Elsi… albo Lucy. Albo Laura… - dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem, opierając plecy o ścianę i powoli zaczęła pukać palcami o kolano - Cyrus. Pamiętasz kolesia z kulistą fryzurą? Alob psa z metalowym okiem który umiał gadać?* -Tak piesek z opowieści mamy taki gadający to on tak ? Był taki jeden też z kartą jockerem chyba co mówił, że przynosi mu szczęście. I pamiętam Kube i Gertrude. Ciekawe co z nimi. Wiesz coś ? - Tak, dokładnie ten! - ruda klasnęła w dłonie ucieszona, przyjmując informacje za dobrą monetę. Szybko zestawiła twarze z imionami i choć minęło pół roku, niektóre z nich mocno wryły się jej w pamięć - Ten pies to Key, duży i włochaty. Z wielkimi zębiskami. Chłopak z kartą - przez jej twarz przeszedł cień smutku, szybko go jednak schowała pod pogodną maską - To Billy. Sticky. Medyk… a ty - popatrzyła na wielkoluda - Jesteś Barry, prawda? Szeregowy Barry. Opiekowałeś się braminami pod… podczas pierwszego wypadu drużyny B. Dostałeś w łeb i cię tu zaciągnęli, tak? O chłopie - mruknęła przymykając oczy - Co się z tobą działo? Masz wieści o innych? O piesku? Albo tym chłopaku ze szczęśliwą kartą? Kimkolwiek?* -Barry!!! Tak to ja. Ja jestem Barry, Barry Simmons. Ekhmmmm… reszta nie wiem gdzie. Nie pamiętam. Nie wiem co się działo i dlaczego my tu się znaleźć. Hmmm byłą chyba jeszcze taka sanitariuszka co igła się nazywała i wiecej nie wiem. Muszę pomyśleć. Może zobaczmy czy nie mamy czegoś co da nam jakąś podpowiedź co się z nami działo ? hę ? Jedna sprawa się rozwiązała, został jeszcze pierdyliard, ale po kolei. Byli na dobrej drodze, a przynajmniej zajmowali czymś czas aby nie myśleć i nie zamartwiać się zawczasu. - Trafiłeś do Legionu, tak? - wskazała brodą na pancerz - Nieźle, musieli cię docenić skoro dali nosić te blachy. Dobrze, bardzo dobrze. Lepsze to niż… - wzruszyła ramionami - Inne alternatywy. Barry, posłuchaj mnie uważnie - wstała i po przejciu tych paru kroków kucnęła obok towarzysza. Zadarła też kark aby gapić mu się prosto w oczy - Jesteśmy… gdzieś, w złym miejscu. Kazali nas tu przywlec na zlecenie złego… bardzo złego człowieka. Ciebie zabrali z patrolu, mnie od męża. Musimy trzymać się razem, pilnować sobie pleców i pomagać jeśli zajdzie taka potrzeba. Jesteśmy jedną drużyną, pamiętasz? Drużyną B - położyła dłoń na jego dłoni - Jesteś silny i dzielny, ja mogę przydać się jeśli trzeba będzie gadać albo coś naprawić. Damy radę, tylko musimy trzymać się razem - powtórzyła.* -Tak! Tak! Barry silny może się przydać.- Rozejrzał się wokół i stwierdził. - A co mamy robić teraz ? Bo my chyba zamknięci jesteśmy. Ja bym poszukał reszty. Drużyna B na zawsze tak ? - Na razie czekamy - dziewczyna przysiadła obok niego, podwijając kolana pod brodę i oplatając je ramionami - Zbieramy informacje, choćby gdzie to kurwy nędzy jesteśmy. Powoli, na spokojnie… jak w pokerze. Trzeba poznać przeciwnika, a potem skroić do zera… kto wie, moze dadzą nam coś do żarcia - uderzyła w weselszy ton Gdy tak rozmawiali przyszli po nich legioniści i wzięli ich na pisaki areny. Zabawne, byli tu prawie wszyscy z drużyny b. W zbrojowni zabrał sobie takie fajne rękawiczki z metalowymi ciosiami. Wstęp i początek areny jakoś umknął Barremu. Jakoś tak się podzieliło że walka była 1 na 1, tylko Feng miał dwóch oponentów. Musiał szybko sobie poradzić. W końcu obiecał Liwi, że jej pomoże. Szarżował na niego pół nagi mężczyzna z takimi wielkimi szponami. Machał nimi chcąc pociąć Barrego, ale coś mu nie szło i to Barry złapał go za tą rękę i pokręcił i coś w tej ręce chyba pękło. Poprawił pięścią w łeb dzikusa. Przeciwnik leżał więc chciał teraz pomóc Laurze. Walczyła z kimś. Chciał już ruszać gdy coś go ugryzło w ramię. To ten dzikus się rzucił się na niego, jeszcze dychał. Łokieć w brzuch poprawiony podbródkowym po którym aż coś chrupnęło poprawiło poprzedni błąd. Znów był wolny, a rana nie była dotkliwa, trochę boli i raczej będzie ślad, lecz to raczej nic strasznego. Teraz czas pomóc innym. |
13-01-2019, 23:39 | #88 |
Konto usunięte Reputacja: 1 |
|
14-01-2019, 00:30 | #89 |
Kapitan Sci-Fi Reputacja: 1 | Mam nadzieję, że to wystarczy na drogę... Nie wystarczyło... Już drugiej nocy od wyruszenia z Fortu dyżurny sen Billy'ego, w którym widział martwych ludzi, zmusił go do nie zamykania oczu aż do świtu. A ponieważ chciał się czymś zająć, by nie myśleć za dużo, a nie miał czym, otworzył prezent od Tima i wypił jedną trzecią. Pomogło, jednak odbiło się na jego porannej formie. Z trudem podjął marsz, a widzący to Legioniści postanowili go trochę zmotywować. Sanitariusz zachodził w głowę jak guzy i siniaki mają mu pomóc w narzuceniu swoim nogom większego tempa, ale już dawno odkrył, że logika jest w państwie Ceasara niemal niespotykana. Plusem tej sytuacji było to, że na postoju padł ze zmęczenia na ziemię i spał jak dziecko. Nawet nie pamiętał by coś mu się śniło. Kolejny dzień był dzięki temu lżejszy. Pamiętające ciosy żołnierzy mięśnie bolały, ale można było do tego przywyknąć. W Forcie nieraz dostawał cięgi, a potem musiał składać do kupy ludzi, co wymagało precyzji i trzeźwego myślenia. Tutaj musiał tylko iść naprzód. Nawet jeśli jego krok był nieco dziwny, wciąż posuwał się do przodu. W ciągu dnia miał dużo czasu na myślenie, nikt niczego od niego nie chciał, a jeśli ktoś się odzywał to zwykle ograniczał się do "Szybciej" i rzucenia jakiegoś epitetu. Sticky wolał się jednak od tego powstrzymywać. Śmiecie nie myślą, za dużo myśli szkodzi. Szedł więc ciągle naprzód i wgapiał się w horyzont licząc, że wkrótce wypatrzy ich cel podróży. To była jedyna rzecz, nad którą się zastanawiał. Nie wiedział ile drogi przed nimi, nikt mu nie powiedział dokąd zmierzają. Podejrzewał jednak, że najdalej za kilka dni będą na miejscu. Żywności nie starczy im na więcej. I dobrze, bowiem koszmar powrócił, a on wychylił kolejną trzecią część butelki. Rano znów został sprany, chociaż Legioniści zdawali się nie dostrzegać jaki jest powód jego niedyspozycji, debile. Kolejny dzień przekuśtykał w palącym słońcu i z poczuciem jak gdyby żołądek pragnął się wydostać na wolność przez usta. Potem czekała go kolejna spokojna noc, spokojny dzień i kolejny koszmar, reszta alkoholu i znów bicie... Dwa dni potem dotarli do niewielkiego miasteczko, którego nazwy Billy nie zapamiętał. Myślał wówczas, że oto dotarli do celu, lecz Paulus zakupił tylko potrzebne zapasy i pociągnął go ze swoim oddziałem dalej na wschód. Wówczas przyszło mu do głowy, że ten cel może być o wiele dalej niż myślał. Po prawdzie nie miało to większego sensu. Po co przerzucać kilku żołnierzy i jednego niewolnika dalej niż, powiedzmy kilka dni drogi? Jednak, gdy już tak zaczął się nad tym zastanawiać, dotarło do niego, że przecież jest tu zupełnie zbędny. Nie leczy tych ludzi, bo i nie ma z czego. Zresztą patrole nigdy nie brały ze sobą sanitariuszy, nauczył się tego we Forcie. Jaki jest więc sens jego obecności tutaj? Przyszło mu na myśl, że to on ma zostać przetransportowany, a ludzie Paulusa tylko go eskortują, ale kto zadawałby sobie tyle trudu dla jednego niewolnika? Nie mógł niczego połączyć w logiczną całość, po raz kolejny Legion udowodnił mu, że czymkolwiek się posługuje w działaniu, z pewnością nie jest to logika. A brak logiki mógł w tym przypadku oznaczać bardzo długi marsz... Kolejnej nocy, nie widząc innego wyjścia, Sticky nalał do osuszonej przez siebie butelki nieco spirytusu przeznaczonego do dezynfekcji, a następnie zalał wszystko wodą z manierki jednego ze śpiących żołnierzy. Podwędzając mu ją poczuł się jak kiedyś w Reno, gdy kradł kapsle śpiącym klientom Cat's Paw. Na tą myśl uśmiechnął się mimowolnie. Tak, teraz jakoś dotrwa do końca podróży... * * * * * Kolejny ranek. Który to już dzień podróży? Billy stracił rachubę. Na szczęście dziś wypadał jeden z tych przyjemniejszych, noc minęła, jak gdyby wcale jej nie było. Sanitariusz usiadł na tyłku i wpatrzył się w oddaloną od niego o kilka metrów głowę bramina. Obok tej głowy była druga, trochę mniejsza. Paulus zakupił to bydlę kilka dni temu w kolejnej osadzie, do której zawitali, a której nazwy Sticky nie uznał za stosowne zapamiętać. Cholera wie po co mu ono, nie mieli przecież zbyt wiele rzeczy do dźwigania. - Podnieś dupę! - usłyszał głos żołnierza imieniem Leppidus. Wstał nie patrząc na tamtego. Nauczył się, że takie spojrzenia są często traktowane jako pretekst do przylania zuchwałemu niewolnikowi. Billy patrzył więc w ziemię. Czuł po swojej lewej obecność Leppidusa, dostrzegał cień po prawej stronie, gdzie musiał stać kolejny żołnierz. Nagle w zasięgu jego wzroku pojawiła się para nóg. Sticky mimowolnie podniósł wzrok i ujrzał twarz Paulusa. - Czas się pożegnać - oznajmił mu dowódca. Ostatnim co sanitariusz zapamiętał przed nastaniem ciemności była zbliżająca się szybko pięść... * * * * * Gdy się obudził słońce już nie przypiekało jego twarzy, powietrze było chłodniejsze, a podłoże na którym leżał twardsze od piasków pustyni. Obudził się w celi, co ciekawe, w celu, w której już ktoś był. A tym kimś była Igła! Spotkanie ze starą znajomą przyniosło ze sobą sporo radości, trochę wzruszenia, nieco zakłopotania i ogólnej dezorientacji, gdy myślał o sytuacji, w której się znalazł. Już wcześniej nie potrafił zrozumieć swojej sytuacji, ale teraz miał wrażenie, że nie potrafi tego zrobić nawet bardziej. Gdy cele obok zaczęły się zapełniać kolejnymi członkami drużyny B, Billy doznał dwóch sprzecznych uczuć. Z jednej strony cieszył się widząc znów znajome twarze, wcześniej nie spodziewał się, że będzie mógł ich jeszcze zobaczyć. Z drugiej zastanowiło go jakim cudem wszyscy oni przeżyli? W najśmielszych rachubach nie liczył na to, że zamkną tu wszystkich, całą jedenastkę. A jednak tak się stało. Najwięcej uwagi poświęcał celi naprzeciwko, w której zamknięto Barry'ego i Elsi. Dziewczyna wyglądała tak, jak ją zapamiętał, a jednak wydawało mu się, że jest w niej coś nowego, obcego. Próbował złapać jej spojrzenie, ale ona akurat nie patrzyła w jego stronę. Nie śmiał wgapiać się w nią zbyt długo, nie mógł zdobyć się na to, by wypowiedzieć przy innych jej imię, jakby się bał, że jest tylko zjawą, która zniknie, gdy spróbuje się z nią skomunikować. Rzucał więc ukradkowe spojrzenia i liczył, że w końcu będzie mógł zobaczyć jej oczy. Nieco później przybyły decanus wyjaśnił im sytuację, w której się znaleźli. Igła miała rację, ten cały Marcus to zwykły świr, któremu inny świr naopowiadał bajek o bohaterskich czynach drużyny B. Bo niby czego wielkiego dokonali? Przegrali bitwę? Wyglądało na to, że Billy za chwilę stoczy kolejną, tym razem ostatnią... * * * * * Arena nie zrobiła na Stickym wrażenia. Kolejne miejsce używane do tego, by zarżnąć dziesiątki, albo setki ludzi. Uderzyła go myśl, że teraz to on miał zamiar kogoś zarżnąć. Musiał, jeśli miał przeżyć. Kiedy ze śmiecia przeobraził się w narzędzie Legionu? Uderzyli na nich luźnym szykiem. Każdy napastnik atakował kogoś innego, Billy nie miał okazji zobaczyć z kim walczą inni. W zbrojowni wybrał włócznię. Uznał, że ona jedna pozwoli mu trzymać przeciwnika na dystans, o ile tamten sam nie będzie takiej posiadał. A tylko trzymając wroga na dystans mógł liczyć, że tamten nie znajdzie drogi do jego wnętrzności i nie wypuści ich na piach areny. Tym wrogiem okazał się facet o azjatyckiej urodzie, ubrany w skórzaną kurtkę i trzymający w rękach dwa miecze. Sticky widywał już takich w Reno. Kolesie nieczęsto witali w centrum, trzymali się raczej przedmieść, gdzie kończyła się władza Bishopów, którzy nie byli zainteresowani władaniem kilkoma chałupami z blachy. Nazwali się Yakuzą, popaprane typy. Napastnik zaatakował z pełną furią. Krzyczał i machał energicznie mieczami, próbując odtrącić włócznię Billy'ego na bok. Ten jednak starał się trzymać ją mocno i unikać bezpośredniego kontaktu. Cofał się wciąż do tyłu, skutkiem czego szybko stracił kontakt z Elsi, a przynajmniej tak mu się wydawało, bo nie miał czasu się rozglądać na boki. Wpatrzony był wciąż w przeciwnika, u którego dopiero po chwili dojrzał znajomy kształt na szyi. No nie! Oni też mają te obręcze? Ile sztuk tego gówna ma Legion? Chwila dekoncentracji sprawiła, że Azjata niemal dopiął swego. Jednym mieczem udało mu się odtrącić włócznię na bok. Długim krokiem dopadł do sanitariusza i ciął straszliwie drugim ostrzem. Billy zachowanie życia zawdzięcza tylko temu, że zaskoczony atakiem potknął się i poleciał do tyłu, mijając się z klingą o centymetry. Przeturlał się po ziemi i wstał, znów kierując grot włóczni w stronę przeciwnika. Niedobrze, nie ma z nim szans. Pamiętał radę Elsi, ale nie mógł się nawet rozejrzeć za Barrym, albo kimkolwiek z drużyny B. Kurwa! Czy to już koniec? W momencie kolejnego ataku przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Zamiast wycofać się do tyłu, jak to do tej pory czynił, zdecydował się na pchnięcie. Przeciwnik dał się zaskoczyć, grot przejechał mu po obojczyku. Niestety ostrze jego miecza zahaczyło o brzuch Sticky'ego, rozrywając szatę i tnąc skórę. Włócznia wypadła z rąk sanitariusza. Cięcie nie było głębokie, ale pojawiła się krew. Tamten chyba wziął to za oznakę wygranej, bo odrzucił jeden z mieczy i podszedł, by oburącz zadać kończący cios. Gdy podniósł ręce do góry, oczy rozszerzyły mu się w oznace zdziwienia. To Billy władował mu w bebechy nóż, który ukrył przed walką za pasem. Azjata upuścił miecz i wylądował na ziemi, a Sticky przytomnie odskoczył na bok. Po chwili usłyszał dźwięk eksplozji i nieprzyjemne mlaśnięcie. Zrobił to... Leżał teraz na piachu w pociętej i zakrwawionej własną posoką szacie. Wreszcie mógł rozejrzeć się wokół. Szukał wzrokiem Elsi. |
14-01-2019, 00:59 | #90 |
Reputacja: 1 | Cyrus i Sticky [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ZYwSSNlvWSM[/MEDIA]
__________________ Coca-Cola, sometimes WAR |