Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-01-2019, 19:48   #81
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

Czas płynął nieubłaganie. Bitwa o Camp Cottonwood Cove zakończyła się niespełna pół roku temu. Sześć miesięcy wypełnione życiem u i dla Legionu. Dla ludzi, którzy byli rodzeni, chowani i żyjący na terytoriach Republiki Nowej Kalifornii było to z pewnością obniżenie standardu życia - delikatnie mówiąc. Niewolnictwo nie było praktykowane w NCR (a przynajmniej nie w takiej... bezpośredniej formie). Szok był tylko pogłębiany przez stan wojny (w Legionie, zadawałoby się, dzień powszedni), wydarzenia z Cottonwood, los cywilów i towarzyszy, zniewolenie i nieludzkie traktowanie ze strony Legionistów. Było niezwykle ciężko (acz dla niektórych ciężej, aniżeli dla innych...).

Ale przetrwali.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Y8V_MvH8y8U[/MEDIA]

Życie na ziemiach Legionu wyglądało nieco inaczej, aniżeli na ziemiach NCR. Legion był... efektywniejszy. Brutalny, owszem. Nieludzki, też. Kolektywistyczny, również. Ale efektywny. Na prawie całych dawnych terytoriach Arizony i Nowego Meksyku nie było rajdersów, tribali, bandytów czy stad groźnych bestii i mutantów, ani ekspansjonistycznych grup. Ludzcy wichrzyciele zostali wybici lub asymilowani, populacja potworów była pod kontrolą. Legion traktował też swoich poddanych sprawiedliwie. Kto dołączył do imperium nie stawiając oporu, nie negocjując, nie ignorując emisariuszy i nie czekając na "lepszą ofertę", ten wiódł życie w pokoju. To było niesamowite słowo. Pokój. Pokój na Pustkowiach. W zamian za podatek (najczęściej w płodach rolnych, amunicji i "urobku" z szabrownictwa), poddaństwo wobec Cezara (co w zasadzie sprowadzało się do zatknięcia sztandaru na dachu ratusza) i przestrzeganie praw Legionu (które de facto uniemożliwiały regres społeczeństwa - prohibicja narkotykowa, zakaz kradzieży i morderstw oraz podobne zasady) mieściny mogły liczyć na skuteczną ochronę ich mienia, dóbr, żyć i handlu. Jak na razie nie było poboru, rabunkowej eksploatacji i innego ciemiężenia - Legion był mocno "rozkręcony" po dekadach podbojów i asymilacji dzikich plemion, których było aż osiemdziesiąt siedem. Większości nazw ludzie już nawet nie pamiętali, acz niektóre się zachowały. Blackfoot, grupa, z której Legion powstał; Kaibabowie z dawnego Lasu Narodowego o tej samej nazwie; Fredonianie z całkiem nieźle zachowanej mieściny, skąd wzięli swą nazwę; pozostałe cztery z siedmiu "pierwotnych" plemion Legionu; Painted Rock, skąd wywodzili się najbardziej zaprawieni w bojach weterani Legionu; Hidebarks, 67 plemię, skąd wywodził się legatus Lanius, Monstrum ze Wschodu i czołowy legat Legionu; Twisted Hairs, najlepsi zwiadowcy i odkrywcy rejonu; Iron Lines (bądź Iron Rivers), związani z dawnymi liniami, stacjami i magistralami kolejowymi, pobici i zniewoleni kiedy Legion wziął ich "serce", Circle Junction; Sun Dogs, podbici stosunkowo późno; Hangdogs z Denver, z trudem - acz jednak - podbici przez Laniusa; mnóstwo innych grup z Arizony, Nowego Meksyku, Colorado oraz fragmentów Utah, Nevady i Meksyku. Niektórzy mówili, że awangarda Legionu dotarła nawet do południowej Kalifornii, południoweog Wyoming czy wschodniego i południowego Teksasu. Legion potrafił być też także bezlitosny wobec "bezużytecznych", nazbyt agresywnych bądź "skorumpowanych" wrogów. Siedem dzikich plemion zostało eksterminowanych, w tym Ridgers z Wielkiego Kanionu; pokojowi Twin Mothers oraz inne. Niektórzy mówili, że jednym z nich była lokalna iteracja Vipersów (tzw. "Ogary Hecate"), skupiona wokół tajemniczej i złowieszczej grupy kobiet-szamanek, "Córek Hecate", ocalałych z asymilacji Twisted Hairs i innych plemion. Grupa ta, wiedziona przez Mroczną Matkę, "boginię" i "prorokinię" Hecate z warownego obozu Ouroboros, próbowała walk podjazdowych z Legionem po Bitwie o Tamę Hoovera. Po początkowych sukcesach, grupa ta została osaczona i wybita przez elitarne kohorty pod wodzą Laniusa. Były też legendy o plemieniu Ciphers, specyficznej grupie, która wywodziła się z naukowców bazy w Los Alamos. Ukryci w dawnym Parku Narodowym Mesa Verde, przez długie lata pozostawali niewidoczni dla szerszego świata - aż do momentu, kiedy Ogary i Córy Hecate ich odkryli i próbowali podbić. Nie udało im się to, acz po spaleniu Ouroboros, Legion udał się także i do Mesa Verde. Tylko nieliczne "Szyfry" umknęły rzezi, a ich pieczołowicie przechowywany dorobek naukowy Starego Świata został w większości utracony. Legion, w większości przypadków, nie uznawał zaawansowanej technologii, uważając ją za przyczynę Wielkiej Wojny i upadku cywilizacji.

Oczywiście, oprócz technofobii, ksenofobii i iście faszystowskich zapędów, były też inne, bardziej "obiektywne" wady Legionu. Stale rosnące terytorium powodowało rosnące problemy kadrowe i logistyczne, a kampanie na granicach - szczególnie w Meksyku, Colorado i Utah - grzęzły w podjazdowych potyczkach z lokalsami, i to tylko dlatego, że były problemy z aprowizacją i zastępowaniem poległych. Legion rozciągał się do granic swych możliwości, bo systemowo nie potrafił przestać. Napędzany podbojem i ideologią przypominającą dwudziestowieczny faszyzm i darwinizm społeczny, nie potrafił zakończyć wojen, które sam wywoływał bez przyznania się do ideologicznej, społecznej i filozoficznej porażki. Był też nadmiernie oparty na pracy niewolniczej, która - o ile doskonała dla funkcjonowania Legionu w warunkach wojny - wymagała stałej kontroli, nadzoru, uzupełniania; słowem, pochłaniała duże siły i środki, które mogły zostać spożytkowane w inny sposób (choćby na froncie). Ponadto, stopniowo malejąca ilość patroli i garnizonów na szlakach oraz w tzw. "czarnych punktach" (jak Wielki Kanion, Dog City czy Burham Springs, opanowane przez krwiożercze bestie) powodowała wprost proporcjonalny wzrost populacji mutantów i agresywnych dzikich zwierząt. Ponadto, mimo ciągłych walk i wojen, Legion powoli tracił "doświadczenie". Proporcje doświadczonych triarii czy nawet principes malały w stosunku do niedoświadczonych hastati. To było szczególnie widoczne już po nieudanej próbie pokonania NCR pod zaporą i w szeregu innych bitew. Nawet w Camp Cottonwood Cove Legion stracił kilku Prime Legionnaires, a masakra pośród rekrutów uniemożliwiała łatwe zastąpienie doświadczonej kadry przy pomocy awansów.

To były cztery najgorsze punkty, które zdawały się być gwoździami do trumny Legionu. "Spekulacyjna bańka wojenna" jaką była ekspansja cezarowego imperium osiągała kresy nadęcia. Pytanie było, kiedy i gdzie pęknie. Najbardziej gorący punkt to oczywiście było Mojave - jeśli Legion nie pokona NCR, a wręcz odwrotnie, to Legion mógł się sypnąć. Nie wiadomo też co było poza granicami Legionu, w Wyoming, Teksasie czy Meksyku - zawsze mógł stamtąd nadejść kolejny wróg. I, co chyba najważniejsze, Legion miał jeszcze jedną fundamentalną wadę - prawie w całości opierał się na Caesarze. "Syn Marsa" był dla nich ojcem i bożyszczem pospołu. Cóż by zrobili, jakby go zabrakło? Obraliby nowego... czy rozpadliby się, czy to z szoku po utracie ukochanego imperatora, czy też z powodu bratobójczych walk o schedę po nim, o imperatorski tron? Wojna domowa nie była wcale wykluczona, a Caesar jak dotąd ani nie wskazał następcy, ani nie posiadał syna.

Wreszcie, czy implozja i upadek Legionu Cezara były dobre? Dla NCR i ludzi z Mojave jak najbardziej. Dla innych na rozdartych wojnami granicach pewnie też. Ale czy aby na pewno dla mieszkańców dawnych Czterech Stanów? Czy chcieliby powrotu do czasów sprzed Legionu, kiedy choćby sama Arizona była tak pokurwionym miejscem, że nie szło przejść paru kilometrów bez napadnięcia przez raidersów? Czy chcieliby zmagać się z rojami plugastwa które tylko czekało w trzewiach ziemi rozdartych bliznami Wielkiego Kanionu i Burham Springs?

Pewne zręby tego wszystkiego dawna Drużyna B zdążyła ujrzeć na własne oczy i usłyszeć własnymi uszami. Niektórzy znienawidzili Legion jeszcze bardziej. Inni do niego przywykli, a nawet "pokochali", stając się de facto jego częścią. Jednak legionowe patologie dopadły i ich. Ich uosobieniem był legatus Marcus z Malpais.

Jego dekret stanowił prawo, a jego władza na wschodniej rubieży imperium była niezachwiana. Bano się go. Był szaleńcem. Do stołka legata dochrapał się brutalnością i zajadłością, nie inteligencją, charyzmą czy zdolnościami wojskowymi bądź administracyjnymi. Był uosobieniem najgorszego stereotypu Legionisty. Zwyrol, morderca, zbrodniarz wojenny, świr, sadysta i dzikus, z wierzchu "przypudrowany" legionowymi frazesami i oddaniem Cezarowi. Miał pod sobą ośmiu centurionów, z czego większość była mu powolna, posłuszna i wierna niczym psy. Byli to podobni skurwiele, co on. Sześciu popierdoleńców nie gorszych od niego samego, którzy lubowali się w gnębieniu poddanych, naginaniu zasad Legionu, traktowaniu niewolników niczym zabawek, oraz mordowaniu wszystkich spoza imperium. Plotki głosiły, że legat awansował ich ponad stan, własnoręcznie wybierając najgorszych psychopatów z niższych strata Legionu. Poprzednich dowódców posłał na pewną śmierć lub w inny sposób "zniknął", po prawdzie to czyniąc z warownego obozu-miasteczka Malpais własne władztwo. On i jego koteria stanowili przedsmak tego, w co Legion mógł się zmienić. Byli niczym cholerni anty-poster boys z propagandy NCR. Ich żołnierze, tak szeregowi legioniści jak i decanii byli im wierni. Musieli być. Tak zostali wychowani.

Było tylko dwóch ludzi, którzy byli "porządni" (jak na Legion) w Malpais. Dwaj pozostali, jeszcze nie "zastąpieni" centurioni - Tales z Malpais i Platon z Flagstaff. Obydwaj preferowali spędzać czas poza miastem, w swoich rezydencjach, na patrolach lub na karnych ekspedycjach przeciw nomadom i bestiom z teksańskich diun. Akurat nie było ich w Malpais, kiedy szalony umysł Marcusa realizował swój następny kaprys.

Pewnego dnia, sześć miesięcy po Bitwie o Cottonwood Cove, cała Drużyna B zrządzeniem losu trafiła do tych samych lochów. Więzienia pod rezydencją Naczelnego Skurwysyna Legionu w Teksasie. Zaprowadzeni do Malpais, podstępem zagazowani, spałowani, otruci, uśpieni bądź popieszczeni prądem, właśnie budzili się za kratami. Utangisila i Key w jednej celi. Barry i Laura (Lucy? Elsi? Liwia?) w drugiej. Robin i Richard w trzeciej. Natalia i Billy w czwartej. Piątą zajęli Max i Martin. W szóstej był tylko Feng Lee. Szybkie ogarnięcie pozwoliło stwierdzić, że nie byli ranni ponad draśnięcia, których doznali przy powtórnym porwaniu. Nie mieli swojego uzbrojenia czy przedmiotów niebezpiecznych (w tym takich, które mogłyby pomóc im sforsować kraty i uciec), ale resztę dobytku - w tym ubiór, pancerze czy medykamenty - jak najbardziej.

Cele były blisko siebie, w parach. Mimo upływu czasu byli w stanie się nawzajem rozpoznać, ku swej konsternacji. Mieli też nieco czasu by się rozmówić. O dziwo zaczął Feng Lee, w krótkich, oszczędnych zdaniach mówiąc, że został siłą zwerbowany przez Legion i niestety, został zmuszony do wojowania z dawnymi towarzyszami broni, biorąc udział w rajdach na drugą stronę rzeki Colorado. Dostał nawet awans na principe, co potwierdzał wygląd jego zbroi. Nie wiedział, dlaczego Marcus go zażądał. Nikt ze zgromadzonych nie wiedział.

Godzinę po przebudzeniu przybyła grupa strażników z decanusem rekrutów na czele.

- Więźniowie! - podjął tonem, z którego wyzierała satysfakcja - Macie zaszczyt wziąć udział w igrzyskach zorganizowanych przez waszego pana, legata Marcusa! Zostaniecie teraz zaprowadzeni do cyrku, gdzie zostaniecie przygotowani do gier. Jeśli będziecie stawiać opór, zostaniecie ukarani. Nie próbujcie ucieczki, inaczej również spotka was kara.

- Tak, jak waszego przyjaciela, którego ukrzyżowaliśmy przed pół roku. - dodał zjadliwie - Marcus z Malpais chce na własne oczy zobaczyć rzekome męstwo "Drużyny B" Profligatów. Ufa, że dostarczycie jemu i gawiedzi doskonałego widowiska, oraz efektownie i efektywnie dokonacie egzekucji na paru skazańcach, którzy ciążą nam w lochach.
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.

Ostatnio edytowane przez Micas : 07-01-2019 o 22:32. Powód: Poprawki i rozszerzenia
Micas jest offline  
Stary 10-01-2019, 17:06   #82
 
Stalowy's Avatar
 
Reputacja: 1 Stalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputację
Przebudzenie nie było przyjemne. Nigdy nie było od pół roku i codziennie musiał sobie przypominać czemu znosi kolejne upokorzenia i deptanie jego dumy. Ale dzisiejsza pobudka była najgorsza ze wszystkich możliwych.
Nie dlatego że znalazł się w klatce, znów sprowadzony do roli niewolnika...
ale dlatego, że obudził się i zobaczył, że oprócz niego w klatkach są ludzie których już dawno pożegnał i zapomniał skupiając się wyłącznie na cichej zemście na Legionie...

... jego towarzysze broni.

Klatkę dzielił akurat z tym z kim najlepiej się dogadywał.

Utangisila widząc Keya prawie się rozpłakał. Nie po to pozostawił towarzyszy w zapomnieniu, aby teraz sobie o nich przypominać i aby rozbudzać w sobie jakiekolwiek nadzieje. Rekrut Legionu potarł oczy i uśmiechnął się smutno na pytanie cyber-psa o to co mu zrobiono z głową. Podrapał Keya po łbie i powiedział cicho z namaszczeniem, jak przez te kilka dni które ze sobą podróżowali.

- Dobry pies.

To były jedyne słowa na jakie się zdobył. Resztę mógł dopowiedzieć strój legionisty jaki miał na sobie - kolczuga, napierśnik i hełm leżący obok niego. Niezbyt wygodny zestaw do spania, ale służba w Legionie przyzwyczaiła go do takich wygód.

Kiedy nadszedł Decanus i oświadczył że będą walczyć na arenie, Utang nałożył hełm na swój wygolony czerep i pozwolił zaprowadzić się legionistom gdziekolwiek mieli zamiar ich zabrać.

***

Wkroczyli na arenę... a w sumie to nie byle arenę, a do cyrku... prawie że do koloseum. Poustawiane w okrąg wraki ciężarówek stanowiły trzon konstrukcji na której wznosiły się trybuny. Burty zaśniedziałych wehikułów obito dokładnie blachą, aby żaden gladiator czy niewolnik nie pomyślał o przeciśnięciu się na wolność. Na trybunach zasiadała gawiedź, lokalna ludność, legioniści... oraz ważniacy. Tych ostatnich dało się poznać gdyż specjalnie wybudowana loża była wyposażona w starannie odnowione fotele samochodowe pozwalające na dużo wygodniejsze oglądanie przedstawienia niż z perspektywy zbitych byle jak drewnianych ław.

Dawna Drużyna B została wypchnięta na arenę naprzeciw bandy innych niewolników w akompaniamencie fanfar.

Bramy zamknęły się za zniewolonymi. Dało się ocenić że przeciwników jest więcej i też stanowili nie byle jaką zbieraninę. Dzikusi, zabijaki, renegaci, bandyci. W końcu dźwięki trąbek zamilkły a jedna z postaci w loży powstała z bogato zdobionego siedziska. Jeden z przeciwników drużyny B, ubrany w przepaskę biodrową, a zbrojny we włócznię natychmiast złożył się do rzutu i cisnął dzidą... a przynajmniej próbował, bo pocisk z kowbojskiego repetera wyrwał mu dziurę w piersi i wytrącając z równowagi. Włócznia przeleciała parę metrów i padła w piach areny nie robiąc nikomu krzywdy. Śmiały niewolnik padł zdobiąc krwawą kałużą arenę. Ochroniarz legata stojący w rogu loży z głośnym trzaskiem dźwigni przeładował swój karabin. Smużka dymu z jego lufy rozwiała się w ciągu paru chwil.

Legat Marcus jakby w ogóle incydent ten nie miał miejsca wzniósł rękę w geście pozdrowienia i przemówił donośnym głosem pełnym radości i zadowolenia. Zebrani na trybunach gapie nie wyglądali na podzielających te odczucia.

- Ludu Cezara! Jak zostało zapowiedziane tak się stało! Sława bitwy w Cottonwood Cove rozeszła się po wielu krainach, a odwaga psów Republiki wedle słów świadków tych walk dorównywała odwadze Legionistów Cezara. Wielu w to wątpi, wielu uważa, że to możliwe, a inni uważają że jest to rzecz niemożliwa. Mars zesłał mi wizję! Wizję w której rozkazał mi zgromadzić ocalałe z Cottonwood Cove psy Republiki i wystawić je na próbę przed oczami Ludu! Od schwytania ich przez nasz Legion minęło wiele miesięcy, a ich losy różnie się potoczyły, lecz Mars był łaskawy i pozwolił ich ponownie zgromadzić. Ludu Cezara! Dzisiaj będziesz mógł zobaczyć na własne oczy czy plotki jakoby dorównywali siłom Żołnierzom Cezara były prawdziwe.

Legat wzniósł ręce lekko do góry po czym władczym gestem wskazał na jednego z legionistów, który spory młotkiem przywalił w wiszącą na stojaku grubą stalową blachę. Brzdęk metalu poniósł się po koloseum.

- Walczcie psy Republiki! Krew! Krew dla Boga Wojny! Krew dla Cezara! - zawołał Legat.

Utang słuchał tej przemowy bez żadnych konkretnych uczuć. Hełm zasłaniał jego twarz i pozwalał mu ukryć emocje. Odcinał go od zewnętrznego świata. Dzikus spojrzał na przeciwników i wzniósł dłonie w gardzie. Ze ściany w ostatniej komorze przed bramą areny zabrał rękawicę ze szponem modliszki, bardzo podobną do tej zdobycznej którą walczył w Cottonwood Cove.

Przeciwnicy natarli na nich bez wahania najwyraźniej licząc że zdołają pokonać Drużynę B i zdobyć w ten sposób wolność. Jedna z dzid pomknęła w kierunku Utanga ale chybiła. Utang dostrzegł miotacza - jakiegoś smukłego, wysokiego mężczyznę w ciemnej przepasce biodrowej oraz naszyjnikiem z piórami. Od jego oczu aż do kolan ciągnęły się ciemne kreski tatuażu. Twarz miał bez wyrazu, pełną jakiegoś smutku czy żalu. Przeciwnik oddawał chyba w pełni to co czuł Utangisila. Obaj trzymali się z boku grupy i nie trzeba było długo czekać na wzajemne starcie. Ruszyli na siebie Utang zbrojny w szpon modliszki, Dzikus zbrojny w rękawicę ze szponów yao-guai.

Jednak nie było czego oglądać... pod względem długości walki.
Utangisila zakończył szarżę wyskokiem i uderzeniem z szerokiego zamachu, techniką charakterystyczną dla weteranów Legionu Cezara. Cios był potężny i choć przeciwnik wykazał się świetnym refleksem próbując uchylić się, sztuka ta mu się nie udała. Szpon trafił pozostawiając po swoim przejściu poszarpaną krwawą krechę na piersi Dzikusa. Ten w wrzaskiem zatoczył się byle dalej od Utanga, lecz ten nauczony bezwzględności miesiącami walki u boku Legionistów natychmiast po zebraniu się ruszył za nim. Kopnięcie, cios z lewej i poprawka hakiem. Szpon wbił się pod brodę Dzikusa, przebił jamę ustną, gardziel i wbił się w mózg. Utang wyszarpnął szpon i natychmiast ruszył w kierunku pozostałych walczących, aby wykończyć następnego z oponentów.

Przez moment zaświtała mu myśl, że musi pomóc towarzyszom. Tak. Musi pomóc tym którzy nie potrafią walczyć w zwarciu.
Kilka kroków za nim nastąpiła eksplozja. To zadziałał mechanizm obroży.
Dzikus z nieznanego Utangowi plemienia definitywnie został odesłany w zaświaty.
Były RNKowiec nawet się nie obejrzał.
Oby dusza jego przeciwnika połączyła się z Przodkami.

Zdał sobie sprawę, że już od dawna takie słowa nie przechodziły przez jego umysł.

Najwyraźniej sposób w jaki urabiali go nie-ludzie zdołał odcisnąć na nim swoje piętno.
 

Ostatnio edytowane przez Stalowy : 10-01-2019 o 17:26.
Stalowy jest offline  
Stary 12-01-2019, 16:38   #83
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Robin "Łazik" White - ciekawski łazik


Myśli w stylu ~ Co tu jest grane? ~ albo ~ Ale się porobiło. ~ ostatnimi czasy przechodziły przez głowę Łazika całkiem często. Zaraz o świcie, gdy przyszli po niego, całkowicie go zaskakując. W pierwszej chwili strach złapał go za serce i duszę, że stary czy sam czy jakoś przez tego bezmózgiego Borysa czy jeszcze jakoś inaczej skapnął się w planach łazikowej ucieczki i wezwał silnorękich. Dopiero z dzień czy dwa później, gdy jechali i jechali, rozbijali się na posiłek, spanie, szczanie, sranie i znów jechali, uwierzył, że jednak nie wróci do starego i chyba nie ściemniali, że gdzieś jadą. Robi wyczuwał, że uruchomiły się jakieś tryby potężniejsze od starego pustelnika i jego włochatej bestii. I szczerze mówiąc to chyba niepokoiło go jeszcze bardziej. Co jakiś ważniak mógł chcieć od półślepego niewolnika bez jednej ręki?

---

Okazja do ucieczki się nie nadarzyła. Żałował, że nie spróbował się wyrwać tam, w jaskiniach i kopalniach gdzie już trochę mógł powiedzieć, że jest u siebie. Ale wóczas zaskoczenie i paraliżujący strach było zbyt wielkie. A teraz pilnowali go zbyt dobrze. A raczej zdawał sobie sprawę, ze swoich ograniczeń. Owszem z kajdan czy klatki pewnie w końcu by nawet zwiał. Może nawet dałby radę wykraść się z obozu. Ale co dalej? Teren przez jaki jechali nie napawał otuchą. Piach, pustynia, mizerne krzewy i te cholerne Słońce. Zwiać i liczyć na fart? Nawet jakby go nie znaleźli to ile by przetrwał w tych warunkach bez zapasów i realnej możliwości ich zdobycia? Słabo szcował swoje szanse. Gdyby był z nim ktoś kto się na tym wyznawał to może, może... tak, pewnie tak... zdecydowanie tak. Z takim zgranym i uzupełniającym się duetem mógłby spróbować. No ale sam? Zwiać by zdechnąć pod tym cholernym Słońcem? Z rozmów strażników wywiedział się tyle, że jechali do jakiegoś ważniaka. Nazwisko ważniaka nic mu nie mówiło ale sądząc po reakcji strażników gdy o nim gadali musiał to właśnie być serio ważniak. To znów go niepokoiło bo nie mógł rozgryźć po cholerę mu jest potrzebny. A to niepokoiło go jeszcze bardziej. Niepokój nakłaniał do rozważań ucieczki no ale tak naprawdę nie kraty i kłódki stanowiły tutaj barierę dla emigranta z Broken Hills. No ale... I myśli zaczynały mu się zapętlać w tych niespokojnych rozważaniach.

---

Sprawa okazała się tak zaskakująca jak dziwna. Gdy w końcu znalazł się w kolejnej klatce. Z członkiem swojego starego oddziału to jeszcze mógł uznać za przypadek. Ale w parę rzutów oka wyłapał, że w sąsiednich klatkach była większość ich rekruckiej drużyny jaka przetrwała walki o Cotton i bezpośrednie jej konsekwencje.

- Żyjecie? - oczywiście, że widział, że żyją. Ledwo parę czy paręnaście kroków od niego. Tylko za kolejną ścianą prętów. Nie mógł się jednak powstrzymać przed tym intuicyjnym pytaniem. I w pierwszej chwili mimo wszystko roześmiał się z tej niespodziewanej ulgi. Żył! I oni też! Roześmiał się jeszcze głośniej z tej dzikiej radości. No ale potem wrócił niepokój. I właśnie te pytania. ~ Co tu jest grane? Po co to wszystko? ~ nawet zapytał o to członków byłego oddziału licząc po cichu, że może ktoś, coś usłyszał i jest bardziej zorientowany w sytuacji i co ich czeka. Ale niepokój pobudził go do działania. Nie wiedział co jest grane ale na wszelki wypadek...

- Zasłoń mnie. - szepnął do Richa. Sam zaczął szybko gmerać przy elementach własnego ubrania. Jakaś sprzączka tam, jakiś kawałek metalu tu, zapinka czyli w sumie drucik... pochylił się w stronę sani i machinalnie zaczął się bujać jakby miał chorobę sierocą. Ramiona opadły mu na uda a dłonie zniknęły przy samych butach. Ale te dłonie pracowały mu szybko i sprawnie. Miał nadzieję, że niewidoczne dla podglądaczy. Jak się wiedziało co i jak to taki otwieracz zamków można było zmajstrować na poczekaniu i prawie ze wszystkiego co dało się odpowiednio uformować i było wystarczające mocne. - Schowaj jeden. - szepnął do Richa kładąc na ziemi kawałek druciku. Zdążył zrobić dwa. Jeden na zapas. Jakby zgubił albo musiał się go pozbyć. Dlatego liczył, że wówczas na Richa jako niezależne źródło otwieracza. O ile zgodziłby się dzielić z nim to ryzyko. Niestety nie zdążył już użyć tego swojego gadżetu. Podszedł do krat niby aby bardziej się rozejrzeć albo przyjrzeć reszcie ale obserwował zamknięcie, zawiasy i mocowania klatki. Już akurat wyłapał co jest co i pewnie by spróbował swojego tajnego wunderwaffe ale akurat wparował jakiś kacap i zaczął swoje gadki. Co gorsza przy nim nie odważył się ryzykować prób majstrowania przy zamku a zaraz potem przyleźli po nich.

---

Szczerze mówiąc nie wierzył, że to przetrwa. Czuł jak pot perli mu się na wardze i skroni. Jak łapy się pocą. Właściwie zabawne bo miał już tylko jedną. Ale wrażenie było tak naturalne jakby nadal miał dwie własne. Nie czuł się fajterem. Wolał pośrednie metody. A jeszcze ten hałas. Te pieprzone dupki na trybunach. Najchętniej pociągnął by po nich serią z miniguna. No albo serią z granatnika. Albo wysadził to wszystko i wszystkich w powietrze...

A tu nie. Musiał walczyć. Nie chciał. Ale bramę na arenę zamknięto. Nie było ucieczki. A przecież... Przecież nie mógł dać się zabić nie? Nie! Chciał żyć! Musiał przecież stąd zwiać! Ale jakoś nadal nie miał sumienia tak bezwzględnie rzucić się z jakimś nożem czy pałą na kogoś i go ot, tak zarżnąć czy zatłuc. Ale akurat ten problem pomógł mu rozwiązać ten drugi. Przez chwilę widzieli się. Patrzyli na siebie. Tamten podchodził. Okrążali się chwilę. I w końcu tamten zaczął. Potem jakoś samo poszło. Robin nawet do końca nie wiedział co i jak. Jakoś walczył, bił, kopał, siekł, obrywał, przewracał się, popychał tamtego i tamten wtedy odskakiwał albo przewracał się. I jak się dało to próbował tamtego zdzielić. W końcu jakoś się udało. Zadał ten decydujący cios po jakim tamten się zachwiał. Przeszedł kilka kroków. Zachwiał. Upadł na kolana. A potem w ogóle. Było to tak nierealistyczne i dziwne, że sam nie był pewny czy to już koniec. Popatrzył na leżącego, nawet nie wiedział czy tamten już nie żyje czy nie. I co właściwie ma dalej robić. Nikt mu tego przecież nie powiedział. Rozejrzał się więc dookoła po arenie i widowni aby zorientować się jak przebiega sytuacja.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 12-01-2019, 22:21   #84
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Dzieląc celę z Dawnym człowiekiem z Kulistym włosiem na głowie był zadowolony. Na tyle na ile można być zadowolonym siedząc w celi. Poklepał go nawet łapą po plecach w ramach dodania otuchy. Nie wyszło do końca tak jak zamierzał, bo poklepał go akurat tą sztuczną. Utangisila mylnie wziął to jak domaganie się głaskanie. Key nie sprostował pomysły. Raz, że nie odmawia się darmowego głaskania, a dwa czytał kiedyś w starej książce o dogoterapii. A po utracie wizerunku Dawnemu człowiekowi z kulistym włosiem na głowie, terapia się należała, jak nie przymierzając psu buda.

*

- Ten jest mój - warknął Key ruszając na chudego Raidersa, miał jakieś ustrojstwo na ręku, analiza uzbrojenia wykazała potencjalne zagrożenie. O ile trafi. To było kluczowe. To co miał w drugiej ręce stanowiło większy problem, Pulse mine.
- Dobry piesek, chodź do pana - powiedział Raiders powoli podchodząc.
- W chuj się ostatnio nachodziłem, niech pan przyjdzie do pieska - odparł Key.
- Naprawdę gadasz, myślałem że strażnicy sobie jaja robią - odparł raiders obchodzić łukiem cyberpsa. - Mam to - pokazał minę - jesteś już sztywny, usmażę ci elektronikę i będę wolny - wyszczerzył się złośliwie. - I co ty na to wyszczekany kundlu?
- Użyj tego, to obroża ujebe ci łeb, bo ją też szlag trafi, czujnik nie działa bomba wybucha pajacu. Chyba cię ktoś tam nie lubi.
- Key wyszczerzył się w psim uśmiechu. - Ciekawe, w którą stronę strzela ten twój sprzęt. Bo nie dość, że łeb ci chcą ujebać to może zacznę od łapy.
Raider nerwowo oblizał wargi, ale nic nie odpowiedział.
Key skoczył i w połowie skoku zwinął się padając na ziemię. Coś Raidersa miał go o włos. Wiedział, że tak się stanie, dlatego tylko zamarkował skok. Kłapnął zębami atakując nogę, ale przeciwnik odskoczył tracąc tylko kawałek nogawki. Cyberpies nie dawał mu spokoju napierał. Skakał to tu to tam. W końcu znowu doskoczył szczerząc zęby. Ciso wzbogacona pięścią spadł na jego bark. Huknął strzał, Keya odrzuciło kawałek. Szybko zerwał się na nogi i kulejąc zaczął odbiegać.
- Wracaj tchórzu! - zwołał raiders.
- Pi, pi, pi, pi, pi.
- Co?
- raiders spojrzał na minę trzymaną w ręku. Na przycisku aktywacyjnym były ślady zębów. Wziął zamach by odrzucić minę, ale nie zdążył. Chwilę stał oszołomiony, ale nic mu nie było. I nagle ładunek w przepalonej obroży eksplodował.
- Ha! - szczeknął Key, zadowolony, że pierwszy raz od dawna nie musi mieć wyczesywanej krwi z futra po walce.
Radość była przedwczesna, urwany czerep rąbnął go w grzbiet. Obryzgując krwia i mózgiem, bo głowa Raidersa niesczęscliwe trafiła w opancerzony kawałek grzbietu roztrzaskując się na pół.
- Kurwa.
 
Mike jest offline  
Stary 13-01-2019, 21:03   #85
 
Azrael1022's Avatar
 
Reputacja: 1 Azrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputację
Morituri non cognant

Jinx obudził się w klatce. Był uwięziony wraz z Robinem. Pokrótce opowiedział kompanowi co się z nim działo od momentu kiedy ostatni raz się widzieli. Robin zmajstrował dwa wytrychy i dał jeden współwięźniowi. Jinx wziął ukradkiem drut i schował go do torby, między narzędzia chirurgiczne. Z powodzeniem mógł robić jako przyrząd do wazektomii. Gdyby jakiś centurion chciał zrobić przysługę społeczeństwu i poddać się zabiegowi.
Mimo zniewolenia, Vernon cieszył się z odmiany sytuacji. Nie było strzelanin, mutantów, ciągłego zagrożenia i braku snu. Na chwilę obecną był nieźle najedzony i przespał się jednym ciągiem więcej, niż udało mu się to przez ostatnie kilka miesięcy. Było nieźle. Do czasu.

Decanus w skrócie opowiedział co będą robić i w jakim celu zostali sprowadzeni do Malpais. To już mniej się Jinxowi spodobało. Momentalnie zaczął myśleć o ucieczce. Kiedy szli do zbrojowni bacznie patrzył na wartowników, zapamiętywał trasę, umiejscowienie drzwi, okien, sprzęty leżące w pomieszczeniach i uzbrojenie wartowników. To już nie był Wielki Kanion, tu nikt nie był świadomy tego, że najpotężniejszą bronią Vernona był umysł. Mogli go zniewolić i wsadzić do lochu, lecz to jego myśli były niebezpieczne i cały czas szybowały swobodnie, nie były już otępiałe przez ciągły stres, wycieńczenie i brak snu.

Jinx postanowił chwilowo nie wychylać się z głupimi żartami. Nic nie powiedział ani o matce decanusa, ani o jego skłonnościach do hydraulictwa odbytniczego. Tym razem siedział cicho. Starał się być tak nudny i zwyczajny jak to możliwe.

W zbrojowni wybrał sobie za broń włócznię, sprawdzając uważnie, która ma najlepszy i najostrzejszy grot. Planował trzymać wroga na dystans, markować ciosy, sprawdzać reakcje, atakować znienacka innych przeciwników w zasięgu. Kilka miesięcy w piekle jakim był Kanion, nauczyło go mieć oczy dookoła głowy. Ciekawe, czy przeciwnicy też byli tak sprytni.
-Propozycja - trzymajmy się razem. Bez rozbiegania się i ganiania wrogów w pojedynkę. Tak, żebyśmy siebie widzieli nawzajem i mogli pomagać jeden drugiemu – powiedział do towarzyszy w zbrojowni.
Będę interesował się moim przeciwnikiem, ale jak się uda to i zranię jakiegoś gladiatora po jego prawej czy lewej. Natomiast będzie słabo, jak ktoś skróci dystans i nie będę miał jak się bronić – wyjaśnił pokrótce swoją taktykę.

Na arenie jego przeciwnikiem został postawny, ale powolny raiders mający na prawej ręce rękawicę z kolcami a w drugiej dzierżący najeżoną ostrzami stalową kulę do rzucania. Zaczęły się podchody. Raiders markował rzut, Jinx wykonywał unik lub unik z jednoczesnym atakiem. Vernon nie interesował się tylko przeciwnikiem, lecz bacznie obserwował całe pole walki. Wypatrywał też możliwości ranienia innych wrogów będących w zasięgu a skupionych na swojej walce.

W końcu dostrzegł swoja szansę i rzucił się na raidersa w momencie, w którym ten ciskał kulę. Ostrza przeorały mu udo, ale grot włóczni zagłębił się w podbrzuszu przeciwnika.
 
Azrael1022 jest offline  
Stary 13-01-2019, 21:38   #86
 
Aiko's Avatar
 
Reputacja: 1 Aiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputację
Post powstał przy udziale... wielu osób



Współlokatorzy
Igła i Sticky


W korytarzu zabrzmiał odgłos kroków. Zbliżało się dwóch ludzi i… jakby coś ze sobą taszczyli, wyraźnie było słychać dźwięk ciągnięcia czegoś po ziemi. Zatrzymali się przed drzwiami celi. Jeden rzucił do drugiego “Przytrzymaj go”, po czym wyciągnął klucze i zaczął grzebać w zamku. Zawiasy skrzypnęły, po czym strażnicy wrzucili do środka bezwładne ciało mężczyzny, zatrzasnęli drzwi i odeszli bez słowa.
Igła zadrżała słysząc zbliżające się kroki. Było ich dwóch… może trzech? Odruchowo podkuliła nogi podciągając kolana do piersi. Byleby nie otworzyli jej celi… niech pójdą dalej. Słyszała pisk jaki wydały z siebie uchylane drzwi. Szli do niej. Odruchowo napięła mięśnie.
Drzwi zamknęły się, a ona w świetle pochodni dojrzała leżące na ziemi ciało. Więc… miała współwięźnia. Podeszła ostrożnie do nieprzytomnego mężczyzny. Miał parę sińców, podbite oko i rozciętą wargę, ale rozpoznała go. To był Sticky! Szybko przysunęła ucho do jego nosa by upewnić się czy oddycha. Na szczęście wszystko wydawało się być w porządku. Pochylając się nad mężczyzną, delikatnie poklepała jego policzek.
- Sticky… obudź się… Obudź się proszę. - Jej szept był nerwowy, bała się mówić głośno w tym miejscu.
Billy widział ciemność. Przez chwilę nawet mu się podobało, spokój, cisza, żadnych zmartwień. Jednak w pewnym momencie poczuł jak coś klepie go po twarzy. Usłyszał też jakiś dźwięk, być może był to czyjś głos, nie był pewien. Zirytowało go, że coś śmie zakłócać jego spokój. Zmusił się do otwarcia oczu. Zobaczył jakąś rozmazaną sylwetkę, ktoś się w niego bezczelnie wgapiał. Zamrugał kilka razy i obraz się wyostrzył. To co zobaczył… To kogo zobaczył... Zatkało go.
- I… Igła? - wydobył z siebie. - Nie, nie możesz nią być - uznał po chwili. - Muszę mieć jakieś zwidy. A może to sen?
Wystarczyło jedno słowo by Igła westchnęła z ulgi. Objęła leżącego mężczyznę nie zważając na to, że jeszcze przed chwilą był nieprzytomny.
- Jak dobrze, że jesteś cały. - Czuła jak łzy zbierają się jej pod powiekami. Teraz fakt, że nadal miała na sobie strój prostytutki nie miał znaczenia. Ktoś z oddziału B przeżył.
Powoli do niego docierało, że sen jest jednak jawą, choć ciężko było w to uwierzyć. Co za przypadek! Ciągnęli go przez cały kraj, a tam trafił na tą, która kiedyś w Cottonwood uratowała mu życie. Ale to teraz nieważne. Ona żyła, to było najistotniejsze. Żyła! Objął ją i przytulił mocno. Poczuł jak pojedyncza łza spływa mu po policzku, wzdłuż blizny, którą dawno temu zaserwował mu golibroda.

- A co myślałaś? - spytał, gdy po paru sekundach odzyskał głos. - Że ocaliłaś moją głowę tylko po to, żeby jakiś obdartus z Legionu zaraz ją rozbił? - zażartował. - Nie jestem niewdzięcznikiem - odciągnął ją od siebie, chcąc spojrzeć w jej twarz, upewnić się, że to nie sen.
Natalie poluzowała chwyt i odsunęła się nieco. Łzy spływały jej po policzkach. Żył, żartował… nadal był sobą… jak wtedy nim…. Na chwilę speszyła się świadoma swojej niewiele zasłaniającej “sukni”. Cofnęła ręce by nieco zasłonić głęboki dekolt i uśmiechnęła się szerzej.
- Tak się cieszę, że jesteś cały.. - Przyjrzała się ciału mężczyzny oceniając jego stan. Jakieś złamania? Obicia?Kroki brzmiały normalnie, nie wyglądało by kulał. Wyglądał dobrze, uśmiechał się i to się liczyło. - Nie wierzyłam, że jeszcze kiedykolwiek się spotkamy.
- Ja też nie i raczej trudno nam się dziwić. Były takie chwile, że… - spochmurniał na chwilę, ale zaraz uśmiechnął się znowu. - Nieważne! Dziś jest szczęśliwy dzień - nie bez trudu podniósł się na nogi.
Strój Igły nie uszedł uwadze Billy’ego, ale powstrzymał się od jakichkolwiek uwag. To również nie mogło dziwić. Trudno było oczekiwać, by Legion docenił umiejętności Igły i żeby przedłożył je nad jej atrakcyjny wygląd. Chłopak domyślał się, że los obu dziewczyn z drużyny B mógł być tylko jeden.
- Od dawna tu jesteś? - spytał. - Słyszałaś coś o pozostałych?
Natalie pokręciła przecząco głową.
- Mam małe problemy z szacowaniem czas… kilka godzin.. Dzień? Gdy po mnie przybyto, powiedziano tylko, że ktoś chce zebrać oddział B… nie powiedziano ilu zostało i kto, ale… - Igła spochmurniała nieco. - Wolałam zaryzykować niż tam zostawać.
- Zebrać? Drużynę? - Billy nie zrozumiał. - Po co? Dziwne to wszystko, ale w takim razie… Myślę, że to znaczy… Ktoś jeszcze przeżył - nadzieja odżyła w sercu sanitariusza, coś czego dawno już nie czuł. Nie łudził się, że ktoś próbuje ich zebrać, by ulżyć ich losowi, ale ponowne spotkanie z choć częścią dawnych kompanów, przyniesie ze sobą dużą ulgę, być może nawet radość. Nie śmiał myśleć o konkretnych imionach, zwłaszcza o jednym. Po co niepotrzebnie robić sobie nadzieję?
- Usiądźmy, nogi wchodzą mi już w… Tam gdzie nie powinny - poprowadził dziewczynę w stronę pryczy. - Więc nie siedziałaś tutaj. Z daleka cię przyprowadzili?
Igła zajęła miejsce na pryczy, starając się jak zwyklę ułożyć suknię tak by jak najwięcej zasłoniła. Z ulgą oparła się o ścianę.
- Z Denver. - Spróbowała się uśmiechnąć, choć wspomnia, jakie wiązały się z opuszczonym niedawno miastem nadal za bardzo ją bolały. - A ciebie daleko wywieźli?
- Zależy jak na to spojrzeć - powiedział przysiadając się obok. - Wyobraź sobie, że musiałem przemierzyć prawie całą drogę nazad z tego cholernego Flagstaff nad rzekę Colorado. Tyle, że trzymali mnie po wschodniej stronie. Przez lornetkę mogłem zobaczyć nawet Zaporę Hoovera. Wciąż w rękach NCR - nie powiedział “w naszych rękach”, nigdy nie myślał o NCR jako o “nas”. - A przynajmniej tak było, gdy wyjeżdżałem.
- Już prawie zapomniałam, że tam dalej jest NCR. - Natalie podkuliła nogi i oparła brodę na kolanach. Dawne czasy wydawały się być teraz rajem, do którego nie dało się już wrócić. Kate.. inne sanitariuszki… obóz szkoleniowy. - Czasem.. W Denver.. myślałam, że Legion jest już wszędzie.
- Mi nie dali zapomnieć. Co jakiś czas pozwalali mi wspiąć się na wieżę obserwacyjną i popatrzeć na swój kraj. Myśleli, że świadomość tego jak bliska jest wolność stanie się dla mnie katorgą. W swoim pokrętnym systemie wartości chyba nie byli w stanie dostrzec tego, co mnie najbardziej dobijało.
Igła przytaknęła. Sama nie wiedziała co było lepsze. Tkwić w tamtym koszmarze gdzieś daleko i wmawiać sobie, że się z niego obudziło. Czy cierpieć widząc, że jednak tamten świat nadal tam jest.
- A co cię tam dobijało.. - Natalie zmieszała się nieco. - Wybacz jeśli nie powinnam pytać.
- W zasadzie mimowolnie sprowokowałem to pytanie, więc nie mogę mieć do ciebie pretensji o to, że je zadałaś - uśmiechnął się lekko, ale szybko spochmurniał, wzrok wbijając w podłogę. - To, co widziałem na co dzień. To, jak oni traktowali ludzi, których mają za gorszych od siebie. Pomiatanie, bicie, znęcanie się psychiczne i fizyczne. W końcu zabijanie i to nie dlatego, że dla wszystkich nie starczyłoby jedzenia. Nawet nie dlatego, że byli chorzy lub ranni i przez to nieprzydatni do pracy. Zabijanie dla czystej rozrywki, dlatego że wartownikowi nudziło się na warcie, albo akurat wypadało jakieś święto i trzeba było je krwawo obejść - na czole Billy’ego pojawił się ponury mars. - Wszyscy oni powinni zdechnąć.
- Tak… oni się z nikim nie liczą. - Natalie przez chwilę przyglądała się Stickiemu po czym także opuściła wzrok. Po dłuższej przerwie dodała zdławionym szeptem. - To zwierzęta.
- Nie - Billy pokręcił głową. - Zwierzęta zabijają, by znaleźć pożywienie, albo bronić swego terytorium, młodych, czy życia. Wyszkolone zwierzęta zabijają na komendę, ale są niewolnikami, takimi jak my, nie mają własnej woli. Ludzie zabijający dla zabawy są o wiele gorsi - westchnął głęboko. - W Reno też tacy byli, ale wystarczyło nie wchodzić im w drogę, uznać ich wyższość i zostawiali cię w spokoju. Zdarzyło się paru wariatów, ale takich szybko odstrzeliwano, bo szkodzili interesom. “Zła krew” jak o nich mówiono. To jest o wiele bardziej popieprzone - przetarł twarz dłońmi i spojrzał w kierunku Igły już uśmiechnięty. - Ale mówiłem, że to szczęśliwy dzień. Nie rozpatrujmy przeszłości, to już za nami, nie myślmy o przyszłości, ona i tak nadejdzie. Skoncentrujmy się na tu i teraz, a tu i teraz dowiedziałem się, że żyjesz, a to świetna wiadomość.
- Czasem chciałam by mnie zabito. Nadal trochę... - Igła objęła mocniej nogi i westchnęła ciężko. - Tylko… chciałam was zobaczyć jeszcze raz. - Uśmiechnęła się do Stickiego choć był to raczej słaby i smutny uśmiech.
- Co to to nie, nie ma tak - powiedział dziwnie lekkim tonem. - Najpierw muszę ci się odwdzięczyć za uratowanie moich czterech liter na Cottonwood. Zanim mi się to uda masz zakaz umierania, jasne? - położył jej dłoń na ramieniu. - [i]Dwa razy, dwa razy muszę ci uratować życie. To trochę potrwa.
Igła spięła się czując na ramieniu męski dotyk. Wzięła głębszy oddech przypominając sobie, że przed chwilą sama go obejmowała, że nic się tym razem nie stanie.
- Nie musisz mi się odwdzięczać. - Natalie z trudem uspokoiła swoje ciało. - Ja.. za dużo się tam, wydarzyło… już nie będzie normalnie.
Billy szybko cofnął rękę, czując wzdrygnięcie się Igły.
- Przepraszam - wymamrotał. - Normalnie… Nie, nie będzie normalnie. Ale czy kiedykolwiek było? Co to znaczy normalnie? Czy to normalne, że opuściliśmy własne domy, władowaliśmy się w kamasze i poszliśmy bić się z dzikusami ze wschodu zupełnie nieprzygotowani? Czy to normalne, że po drogach NCR krążą bandyci, zmutowane stwory, że w miastach rządzą gangi? Ten świat nie jest normalny, tak mi się wydaje. A co do tego odwdzięczania się to niestety, nie ma rady. Kwestia męskiej dumy, rozumiesz, takie tam duperele - raz jeszcze spróbował uśmiechu rzuconego w jej stronę.
- Nie musisz przepraszać…. To już taki odruch. - Natalie odprężyła się. - Zrobili ze mną to co opowiadasz… znęcali psychicznie i fizycznie. Nie wiem czy potrafię już coś poza baniem się. Marny ze mnie żołnierz.
- Marny żołnierz? O czym ty mówisz? Marny żołnierz nie rozwaliłby dzikusa, który o mało co nie przyszpilił mnie do ziemi. Chwila zawahania i byłoby za późno. Odrobina niedokładności i to ja bym tam leżał z dziurą w głowie. Potrafisz działać w stresie, potrafisz działać skutecznie. Jeśli to, w połączeniu z umiejętnością walki, nie czyni cię żołnierzem, to ja już nie wiem co - Billy podniósł się z pryczy, stanął przed Igłą i kucnął tak, by móc jej spojrzeć prosto w oczy. - Słuchaj… Mówiłaś, że ktoś ściąga ludzi z naszej drużyny. Pamiętasz szkolenie? Jeden żołnierz wiele nie zdziała, ale zgrany oddział może wszystko. Jeśli ściągną tu chociaż połowę z tych, którzy przeżyli Cottonwood to my też będziemy mogli zdziałać wszystko. Nie będę ci ściemniał, że wszystko pójdzie łatwo, że teraz już będzie dobrze. Wiem, że jesteś zbyt inteligentna, by się na to nabrać. Ale teraz już nie będziesz sama, rozumiesz? Będziesz otoczona przez ludzi, którym będziesz mogła zaufać, którzy zasłonią cię własną piersią, jeśli będzie taka potrzeba.
W sumie nie wiedział czy rzeczywiście może liczyć na ludzi z drużyny B, w końcu nie znał ich aż tak dobrze. Pięć miesięcy w niewoli mogło ich zresztą odmienić nie do poznania. Kto wie czy, gdy zajmą cele obok, zobaczy w ich oczach to samo co widział po zachodniej stronie Colorado? Ale Igła musiała wziąć się do kupy, musiała w coś uwierzyć. Billy prowadził gówniane życie na długo przed walką z Legionem. Krew, trupy, szaleństwo, dla niego nie były to nowe rzeczy, a i tak przeżył niemały szok po dostaniu się do niewoli. Zdążył się już pogodzić z tym, że za horyzontem nie czeka na niego nic dobrego, a nawet, że najpewniej jest tam jeszcze gorzej niż tutaj. Jeśli słusznie podejrzewał, że dla dziewczyny była to zupełna nowość, nie mógł sobie wyobrazić jak się teraz czuła. Gdyby jednak mu uwierzyła, chwyciła się tej myśli, oparła się na niej, powinno jej się udać pogodzić z tym co się stało… Przynajmniej częściowo.
- Wiesz, razem z Elsi, to znaczy Laurą, obiecaliśmy sobie coś zanim nas rozdzielono we Flagstaff - powiedział po chwili milczenia, wciąż wpatrując się w oczy Igły. - Ona być może nawet o tym nie pamięta, ale ja potraktowałem to całkiem serio. Gdyby nie ta obietnica nie rozmawialibyśmy dzisiaj. Chciałbym byś tu i teraz przyrzekła mi to samo. Przyrzeknij, że choćby nie wiem co się stało, nie poddasz się i będziesz żyć dalej. Na przekór wszystkiemu, losowi, złej ludzkiej woli, tym skrurwysynom - wyciągnął ku niej dłoń. - To jak?
Igła ujęła dłoń mężczyzny w obie ręce i ścisnęła ją mocno uśmiechając się do drugiego sanitariusza szczerze. W jego zachowaniu nie było nic agresywnego, gwałtownego. Już odzwyczaiła się od tego, że tak też może być.
- Laura jest silna, wierzę, że tu dotrze i dotrzyma danego ci słowa, że...twoja walka i jej walka nie poszły na marne. - Ostrożnie odłożyła dłoń Stickiego na jego udo i cofnęła ręce. Nie chciała mu opowiadać o tym co się stało. Był inteligentnym człowiekiem, który w życiu widział więcej niż ona. Widział co robiono z innymi jeńcami i pewnie podejrzewał co mogło ją spotkać. Pozostawało jej tylko uśmiechać się i robić to co do niej należało, aż ktoś postanowi w końcu skrócić jej męczarnie. - Tak długo jak będę wam mogła pomóc, lecząc was, osłaniając… będę się starała żyć. Ale nie mogę ci obiecać, że się nie poddam bo stało się to już dawno temu.
- Popracujemy i nad tym - stwierdził Billy, a potem wbrew swoim przekonaniom powiedział - Świat nie zawsze zmienia się na gorsze, a gdy sięgnęłaś dna, jedyna droga prowadzi ku górze. Zresztą pamiętaj, że najpierw muszę spłacić swój dług. Dwa życia masz jak w banku - puścił do niej oko. - Jak myślisz, po co nas tu ściągnęli? - spytał by zająć jej głowę innym tematem. - Sporo trudu jak na bandę niewolników.
-Jestem pewna tego, że nie po to by nas wypuścić. - Igła oparła się o ścianę. Cieszyła się ze zmiany tematu. - Nie chcę byś dla mnie ryzykował, wiesz?
- Zatem wystrzegaj się głupstw i mnie do tego nie zmuszaj - znów się uśmiechnął. - Co do tego wypuszczania, możemy pomarzyć, chociaż pasowałoby to do mojego parszywego szczęścia. Wlec mnie na drugi koniec kraju, po to żeby mnie zwolnić i żebym musiał pokonać cały ten kraj jeszcze raz - pierwszy raz od dawna szczerze się zaśmiał.
Igła o dziwo przyłączyła się do tego śmiechu. Cicho, zasłaniając usta, ale po raz pierwszy od rozmowy z MJ’em udało się jej zaśmiać.
- Wobec tego liczę na to twoje szczęście. - Uśmiechnęła się ciepło i odgarnęła z twarzy kosmyk, który opadł jej na twarz. Rozejrzała się po okolicy. - Ciekawe ilu dotrze….

Uśmiech zniknął z twarzy Billy’ego. Sam się nad tym zastanawiał. Ciężko było liczyć na to, że pojawią się tu wszyscy, cała jedenastka, która przeżyła bitwę z Legionem. Trzeba było być niepoprawnym optymistą, by tak sądzić. Ale może chociaż połowa?
- Zobaczymy - zmusił się lekkiego tonu, wzmacniając przekaz wzruszeniem ramion. - Myślę że przynajmniej jeszcze trójka, dla mniejszej grupy niż pięciu pewnie nikt by się tak nie męczył. Cholera, o co może im chodzić? - wstał na nogi i rozejrzał się wokół, jak gdyby oczekiwał, że na murze znajdzie wypisaną odpowiedź.
- Słyszałam, że ten cały Marcus... - Igła zawahała się obawiając się, że ktoś może ich podsłuchiwać. Nie chciała narobić kłopotów Kittiemu. Pokręciła więc palcem przy skroni. Typowy znak na to, że ktoś jest niezrównoważony psychicznie. - Równie dobrze może chcieć nas po prostu publicznie ukrzyżować.
- No tak, to by też pasowało do mojego parszywego szczęścia - uznał ponuro Billy. - Może zabiliśmy jakiegoś jego krewnego? Kto to w ogóle jest ten Marcus? Mi w ogóle nie powiedzieli po co mnie tu ciągnęli.
Igła westchnęła i pokręciła głową.
- Słyszałam tylko imię osoby, która mnie wykupiła… i kilka niepochlebnych komentarzy starszej pros... - Zamilkła na chwilę zerkając na Kittiego i po kilku oddechach w końcu skończyła. -prostytutki
Sticky spojrzał na dziewczynę. Milczał przez dłuższy czas, zastanawiając się czy powinien coś powiedzieć. W końcu doszedł do wniosku, że trudno mu będzie pogorszyć sytuację.
- Nie masz się czego wstydzić - powiedział najłagodniejszym tonem na jakim go było stać. - Znałem sporo takich dziewczyn. Moja babcia była, czy też może wciąż jest, właścicielką burdelu. Wychowałem się pośród nich. Wiele z nich było dla mnie jak ciotki, albo siostry. To naprawdę wspaniałe osoby. No, może nie wszystkie, ale to nie wykonywany przez nie zawód był tego powodem. To, że ktoś cię do tego zmusił jest czystym skurwysyństwem, ale… Nie musisz się tego wstydzić, to tylko chciałem powiedzieć - nie wyszło mu to najlepiej, kiepski był z niego pocieszyciel.
Igła skuliła się bardziej opierając ponownie podbródek na kolanach.
- Leczyłam prostytutki w NCR… rozmawiałam z nimi… wiesz, jak to lekarz. - Wzięła głębszy oddech. - Tutaj to wygląda zupełnie inaczej…. Nie mówmy o tym.... im też starałam się pomóc na ile mogłam.
- Jasne, rozumiem… Wybacz - Billy odwrócił się w stronę krat. - Słyszysz? - w korytarzu ponownie zabrzmiały kroki.
Natalie skuliła się bardziej i cofnęła pod ścianę. W duchu prosiła by to byli inni z drużyny B… by nie szli po nią.
- Yhym - Zacisnęła pięści tak, że aż pobielały jej knykcie.



Sąsiedzi
Igła, MJ i Lucky


Igła usłyszała ciężkie kroki. Było ich więcej… choć charakterystycznie szuranie wyraźnie zwiastowało, że zaraz pojawią się kolejni więźniowie. Podeszła do krat, stając obok Kittiego i zobaczyła jak czterech legionistów wrzuca do klatki obok dwa bezwładne ciała. Teraz gdy już wiedziała, że powinna się spodziewać ludzi z oddziału, bez trudu rozpoznała dwie sylwetki.
- MJ… Lucky… - Spróbowała przełożyć dłoń przez kratę i poszło nawet nieźle, niestety nadal nie sięgała do żadnego z mężczyzn. Powoli cofnęła rękę, przyglądając się swoim dawnym towarzyszom. Oddychali… widziała jak ich piersi unoszą się w charakterystyczny sposób. Równy… głęboki… Musieli ich czymś nafaszerować tak jak i ją i Kittiego. - Mj. Lucky. - Spróbowała nieco głośniej, nie chcąc jednak ściągać na siebie zbyt dużo uwagi.
Lucky leżał niemal bez ducha. Niemal, bo zaliczał właśnie kolejny etap niebytu. Ten gorszy etap zwany wybudzeniem. Głos dobiegający z oddali był wysoki, wyższy niż chrumknięcia legionistów które słyszał ostanio, zbierając codzienną porcję łomotu. Głos, który tak natarczywie atakował uszy...brzmiał znajomo. Nie do uwierzenia, więc Lucky postanowił wystękac coś, co nie brzmiało jak majaczenia wariata.
- Igła?- Głowa bolała go jeszcze i wstrząsnął głową, próbując się nieco wybudzić. To nie był sen. We śnie są gołe lale, bimber i luksusy, w rodzaju kibla w beczce. Tu była śmierdząca cela i budzący się, kolejny zewłok na podłodze. I kraty, które oddzielały go od znajomego głosu, i wolności.Wstał, opanowując słabe jeszcze kolana i rzucił się naprzód. Naparł na kratę,i choć nie był ułomkiem, kute żelazo nie puściło. Omal nie zemdlał. Naparł jeszcze kilka razy, napinając szerokie barki i sapiąc z wysiłku, ale bez rezultatu.
Natalie odetchnęła.. wszystko było w porządku.. chyba.
- Jak się trzymacie? Z MJ wszystko, ok? - Przysiadła na ziemi, starając się dojrzeć jak najwięcej w ciemnościach. Teraz gdy już wiedziała, że nie jest w stanie za bardzo pomóc mężczyznom, znów spróbowała zasłonić zbyt mocno wycięty dekolt i ułożyć suknię tak by zasłaniała jak najwięcej.
Wzrok Lucjusza wrócił powoli do normalnej ostrości, gdy młody niewolnik poczuł ból zmaltretowanych mięśni stykających się z twardą podłogą celi, do której go wrzucono. Powoli zogniskował wzrok na stojącej przy kratach sylwetce... której kształt wydał mu się dziwnie znajomy. Za chwilę blask pochodni oświetlił twarz stojącego przy kracie mężczyzny... i Lucjusz... a raczej MJ.. doznał olśnienia. Wydarzenia ostatnich sześciu miesięcy przewinęły się w jego pamięci jak puszczony do tyłu film, zatrzymując się w miejscu, gdzie MJ ostatni raz widział tą twarz.
- Lucky! - Martin zerwał się na równe nogi i z rozpostartymi ramionami rzucił się w stronę krat i stojącego przy nich Mandersona.
Manderson zareagował mniej entuzjastycznie. Niemal nie słyszał głosu mężczyzny, za to widział rozpostarte ręce i zareagował instynktownie. Złapał pędzącego mu na spotkanie człowieka za jedno ramię, wszedł barkiem pod jego klatkę piersiową, zwinął się i pociągnął za ramię w dół, rzucając człowieka prosto na jedną ze ścian celi. Podniósł pięść, zamierzając złamać napastnikowi szczękę, kiedy zobaczył znajome rysy.
- Chudzielec? - zdziwił się i pomógł mu wstać, po czym spróbował odbić płuca MJ`a w radosnym miśku.
MJ chwilę łapał oddech po tym, jak cela zawirowała mu przed oczami po piruecie zafundowanym mu przez kolegę z drużyny. Zanim zdążył się zorientować, Manderson trzymał go już w objęciach, zamykając szczupłą sylwetkę Martina w swoich masywnych ramionach. Obaj mężczyźni uścisnęli się serdecznie, szczerząc do siebie zęby w radosnym uśmiechu.
- Pewnie, że chudzielec - wysapał MJ, gdy tylko uścisk Mandersona pozwolił mu złapać oddech. - A myślałeś, że kto? Cieszę się, że żyjesz, stary!
Igła na chwilę zamarła, chcąc już powstrzymać potyczkę. Na szczęście mężczyźni sami sobie poradzili, więc mogła z ulgą odetchnąć.
- Wszystko z wami w porządku?
- Spytała starając się dojrzeć cokolwiek w wypełniających klatki ciemnościach.
Na dźwięk głosu Igły dobiegający z ciemności MJa przeszył dreszcz tak silny, jakby podłączono mu mięśnie do ogniwa energetycznego. Ten głos wbił mu się w pamięć tak głęboko, że poznałby go gdziekolwiek i kiedykolwiek by go usłyszał.
Głos kobiety, która razem z nim opłakiwała śmierć jego najlepszego przyjaciela.
Głos Natalie.
- Natalie! - krzyknął co sił w płucach, przywierając do krat tak mocno, jakby chciał przejść przez pręty. - To Ty? Żyjesz? Nic Ci nie jest? Co oni Ci zrobili?
Na te pytania mina dziewczyny nieco zrzedła. Odruchowo wygładziła strój opuszczając wzrok.
- Tak to ja. - Spróbowała mówić jak najpozytywniej się dało. Wolała nie tłumaczyć tego co Kittiemu. - Nic mi nie jest…
Z gardła MJa dało się słyszeć coś pomiędzy radosnym śmiechem i spazmatycznym szlochem.
- Boże... jak dobrze, że żyjesz, że nic Ci nie jest... - powiedział próbując stłumić targające nim emocje. - Uściskam Cię, jak tylko wyjdę z tej klatki! Tylko daj mi chwilę... no może trochę dłużej - parsknął śmiechem na myśl o absurdalności sytuacji w jakiej się znaleźli. - Będzie dobrze, zobaczysz! - krzyknął, mając nadzieję, że choć tym podtrzyma sanitariuszkę na duchu.
“Taak, to na pewno chudzielec” brwi Luckiego zmarszczyły się w zamyśleniu kiedy usiadł na tyłku, aby pomyśleć na spokojnie. Przetrzepał swoją wysłużoną kamizelkę, z licznymi kieszeniami wyciągając z nich niewielkie okulary, popękane i nieco porysowane, o pogiętych, drucianych oprawkach które wcisnął na nos. Potem zaczął uważnie badać zawiasy kraty i zamek.
- Muszę przyznać, że mam pewne obawy o to czy będzie dobrze… - Igła uśmiechnęła się ponownie słysząc entuzjazm MJ’a. Brakowało jej takich emocji… takich szczerze pozytywnych. - Gdyby mieli wobec nas miłe zamiary.. raczej nie trzymano by nas w tych klatkach.
- Pewnie masz rację
- odpowiedział MJ - ale póki nas nie wywlekają na szafot, to chyba nie jest tak źle. - obrócił się w stronę badającego kraty towarzysza niedoli. - I co... dasz radę coś zrobić z tą kratą?
Lucky pokręcił głową. Gdyby to jeszcze miało jakiś elektroniczny zamek, albo chociaż jakieś stare Yale, to mógłby drucikiem. Ale ordynarna kłódka mówiła jasno. Nie masz łoma, siadasz na tyłku i czekasz. Max zainteresował się rumorem z góry. Miarowym, skandującym.
- To arena… - mruknął patrząc w sufit, jakby chciał zobaczyć każdy dźwięk który stamtąd dochodził.
MJ rozłożył bezradnie ręce. Zanosiło się, że chwilę tu jednak pobędą. Podążył wzrokiem za Luckym patrzącym badawczo w sufit. - Chyba nie myślisz tamtędy... - urwał. Teraz i jego uszu dobiegło miarowe skandowanie. - Arena? - skwitował zdziwionym pytaniem komentarz Lucky’ego. - Ten skurwiel wrzuci nas do jamy z lwami... albo czymś takim?
- Lwami?
- zdziwił się Max - Natalie? widzisz coś ze swojej celi? Wyjście? innych? - Lucky zbliżył się do kraty, próbując zorientować się, co gdzie się znajduje.
- Jest jeszcze jedna cela i kilka naprzeciwko… - Igła czuła niepokój po słowach obu mężczyzn. Arena, lwy… dziewczyny wspominały o takich miejscach, niektóre usługiwały podczas igrzysk. - Niestety nie widzę wiele więcej.
- Zuch dziewczyna…
- Lucky pochwalił wysiłki Igły i siadł z powrotem, intensywnie myśląc
- Pewnie reszta naszych jest w pozostałych celach - domyślił się MJ - jeśli przeżyli, tak jak my. Słuchaj... - zwrócił się do siedzącego na podłodze celi Lucky’ego. - Jeśli faktycznie wrzucą nas na jakąś arenę... to co Ty na to, by trzymać się razem? Może jakoś łatwiej będzie to przeżyć, co? - utkwił w koledze pełne nadziei spojrzenie.
Max pokiwał głową i potarł łapskiem kark - Taa, jasna sprawa. Dobrze by było, gdyby były te lwy… - mruknął z nadzieją.
- A co, chcesz nimi poszczuć Legion? - MJ wyglądał na nieprzekonanego. - Wątpię, by na to poszły... chociaż pewnie jeden ich tłusty skurwiel byłby smaczniejszy od całej naszej trójki - zachichotał. Spotkanie Lucky’ego i Igły wybitnie podniosło mu morale i sprawiło, że wrócił jego cięty, złośliwy humor, z którego niegdyś był znany.
- Mam nadzieję, że nie każą nam walczyć z sobą… - Igła cicho wypowiedziała swoje obawy. Miała spore obawy o swoje zdolności bojowe i… nie chciała nikomu zrobić krzywdy. Objęła kolana, podciągając je pod brodę.
- Jeśli nawet... to ja nie podniosę ręki na nikogo z was. - MJ dosłyszał słowa Igły. - Wolałbym, żeby te gnoje się na mnie rzuciły. Przynajmniej będzie z kim walczyć.
Max pokręcił głową - chudzielce z was. Jak wrzucą nas na arenę, nie róbcie nic głupiego, tylko nie dajcie się zabić. Pilnujcie pleców i ruszajcie się - doradził - ogarniemy swoich i pomożemy chudszym - Max podsumował plan. Bo to brzmiało jak plan. Może dobry, może zły, ale zawsze jakiś plan.
MJ pokiwał głową.
- Dobra - skonstatował. - Brzmi jak plan. Chudy jestem... zwinny... to będę się zwijał, żeby mnie nie dopadli. Natalie... jesteś tam? - zawołał w stronę Igły. - Ty też się nie daj złapać, słyszysz?
- A co jeśli zaatakuje was gdy się wycofam?
- Igła nie była przekonana do takiego rozwiązania. - Nie chce by zrobili wam krzywdę.
- Ja miałem na myśli, by się nawzajem osłaniać
- wyjaśnił MJ. - żeby nic nie dopadło nas od tyłu. Ani z żadnej innej strony. Lucky chyba to samo miał na myśli. Prawda? - Martin utkwił pytające spojrzenie w Mandersonie.
- Dokładnie - potwierdził Max - Trzymajcie się jednak blisko mnie i innych większych. Pewnie skupimy uwagę tych morderców legionu…Natalie, nie martw się o nas tylko sama nie ryzykuj. Z kim jesteś w celi, bo widzę stąd tylko jego buty?
- Ze Stickym… lekko go obili ale ma się dobrze.
- Igła obejrzała się na swojego towarzysza.
- Hmm...czyżby zebrali tu całą drużynę B? - mruknął do MJa.
- Być może - zgodził się Martin. - Ale po co? Chyba nie chcą, byśmy się nawzajem pozabijali na arenie?
- Mam nadzieję, chudzielcu... - odparł zamyślony Lucky i popatrzył na korytarz, na którym słychać już było kroki nadchodzących legionistów. - Cóż, chyba zaraz się o tym przekonamy.



Arena
Igła


- Więźniowie! - podjął tonem, z którego wyzierała satysfakcja - Macie zaszczyt wziąć udział w igrzyskach zorganizowanych przez waszego pana, legata Marcusa! Zostaniecie teraz zaprowadzeni do cyrku, gdzie zostaniecie przygotowani do gier. Jeśli będziecie stawiać opór, zostaniecie ukarani. Nie próbujcie ucieczki, inaczej również spotka was kara.

Słowa uderzyły w Igłę jak obuch. Powoli przeniosła wzrok na stojącego obok Stickiego. Jakich gier… Jej głowa podpowiadała jej zbyt wiele przykrych możliwości. Momentalnie się spięła i przygarbiła. Widząc jednak, że pozostali członkowie drużyny opuszczają swoje klatki, także dała się wyprowadzić. Miała wrażenie, że jej nogi obciążono ciężkim łańcuchem, każdy kolejny krok wymagał od niej niemal niemożliwego do zniesienia wysiłku. Nie chciała tam iść… ale jeśli mogłaby komuś pomóc… jakkolwiek… obiecała Kittiemu… Lucky… MJ… wszyscy tam szli. Musiała być z nimi.

Gdy do ręki wciśnięto jej włócznię już wiedziała, że nie będzie najgorzej…. Będzie tylko potwornie. Będzie musiała z kimś walczyć, a była niemal pewna, że tamten ktoś będzie musiał… i zapewne chciał walczyć z nią. Zacisnęła dłonie na drzewcu i wzięła głębszy oddech. Nie mogła robić kłopotów pozostałym… Nie mogła sprawić by zagrażało im więcej niż to było konieczne.

Wyprowadzono ją na arenę. Huk okrzyków ogłuszył ją, sprawił, że na chwilę zakręciło się jej w głowie. Jakiś mężczyzna coś krzyczał… To musiał być ten “dobroczyńca”, który umożliwił jej spotkanie z dawnymi towarzyszami. Ten “popierdoleniec” jak to go ładnie określała Tacita. Dopiero ostatnie słowa sprawiły, że opuściła wzrok z powrotem na arenę.

- Walczcie psy Republiki! Krew! Krew dla Boga Wojny! Krew dla Cezara! - zawołał Legat.

A ona zobaczyła nadchodzącego w jej stronę mężczyznę. Musiał być rekrutem tak jak ona, ale… był ranny… cierpiał. Widziała szaleństwo w jego oczach. Kroczył w jej stronę jakby była jego wybawieniem, a ona… Nie mogła go zabić. Używając włóczni odepchnęła wycelowany w siebie nóż i wykonała krok w tył. Mężczyzna zaryczał niczym ranne zwierzę i rzucił się za nią. Musiała się bardzo starać by nie zrobić jemu i sobie krzywdy, tym bardziej że z każdym kolejnym ciosem mężczyzna był coraz bardziej agresywny. Nie mogła pozwolić by poszedł do reszty… by znudził się nią i zaatakował któregoś z jej towarzyszy. Wyprowadziła cios gdy tamten się zamachnął na nią. Poczuła jak ostrze przesunęło się po jej żebrze, sama jednak wbiła włócznię w podbrzusze rekruta. Szybko wyrwała ją i odskoczyła w tył zdzielając go jeszcze bokiem ostrza w głowę. Tak jak się spodziewała… nic to nie dało. Była za słaba. Mężczyzna mimo rany w brzuchu dalej szedł na nią, a ona czuła jak słabnie z każdą upływająca spod żeber kroplą. Byleby tylko wytrzymała aż pozostali skończą… by nie musieli walczyć z dwoma przeciwnikami. Wiedziała, że nie ma szans, wiec tylko odsuwała się od kłębowiska walczących. Musiała zapewnić im dystans… dopilnować by zdążyli go zauważyć nim gdy na nich ruszy… gdy już z nią będzie koniec. Odepchnęła kolejny cios widziała jednak, że mężczyzna zbyt szybko złapał równowagę… nie zdąży cofnąć włóczni. Spięła się gotowa na atak i wtedy… coś błysnęło, a wzrok mężczyzny odpłynął. Patrzyła jak przeciwnik osuwa się przed nią, a z za niego wyłania się postać MJ. Zamarła z rozchylonymi ustami, widząc jak chudzielec uśmiecha się do niej i porozumiewawczo kiwa głową. To był koniec? Będzie żyła?
 
Aiko jest offline  
Stary 13-01-2019, 22:44   #87
 
Lynx Lynx's Avatar
 
Reputacja: 1 Lynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputację
-Auuuuuuć...moja głowa.
Podniósł się na kolana i chwycił się za łeb bo dzwoniło mu strasznie. Musiał bardzo mocno się pierdzielnąć, a przed rozłupaniem czaszki ocalił go najpewniej metalowy hełm co miał na łbie. Po początkowym szoku zaczął rozglądać się wokół. Widział, że jest w małym pomieszczeniu z kratkowanym wejściem, obok leży jakaś kobieta. Na przeciwko było chyba podobne pomieszczenie, a w nim ktoś też się ruszał.
-Gdzie ja jestem? Co ja tu robię? Kim ja jestem? Jak mam na imię?
Pytania się mnożyły, a odpowiedzi może da towarzyszka z celi. Rzucił się więc do niej, chwycił za ramiona i energicznie nią zaczął potrząsać wołając przy tym.
-Prze Pani, Psze Pani gdzie my jesteśmy! Kim ja jestem! Co my tu robić! Plosze mi pomóc!

Towarzyszka niedoli sapnęła, po czym zaraz prychnęła zirytowana. Jeszcze chwilę temu prawie udało się jej przyciąć komara… ale to było przed chwilą. Nim nikt nie fundował jej shakera, szkoda tylko że bez alkoholu.
- Już… już… pohamuj entuzjazm skarbie, zanim żyłka ci pierdolnie - mruknęła uspokajająco, odtrącając wielkie łapska ze swoich barków. Poprawiła z godnością włosy, potem równie uważnie poprawiła ubranie, przypatrując się agresorowi w tak zwanym międzyczasie. Mrużyła przy tym oczy i ściągała usta w dzióbek, zastanawiając się, bo gęba wydawała się znajoma… albo znów miała majaki.
- Chodź, siadaj - pociągnęła go za rękę, robiąc miejsce na pryczy. Pryczy, kurwa… a pomyśleć że nie tak dawno temu miała prawdziwe wyro, nawet ułożone życie, jednak wyszło jak zawsze, czyli chujowo.
- Daj na luz, dobrze? Jesteśmy w dupie, ale nie tak dosłownie - westchnęła - W lochu, w celi. Pomogę ci, jeśli ty pomożesz mnie, ok? Taki układ, razem siedzimy w chujni trzeba sobie pomagać - uśmiechnęła się pogodnie.

-Eyyyy...ok ja pomoge. Tylko jak ja mieć na imię bo nie pamiętam?- Zarzucił przy tym rękę chcąc się podrapać, ale wciąż miał hełm na nim, więc tylko sobie w niego stuknął.
Oddalił się się na drugi koniec celi i tam sobie usiadł przy ściance.
-AAA… My się znamy? Bo coś mi świta, ale nie bardzo. Ja gdzieś iść, byłem chyba na patrolu i potem coś mnie w łeb walnęło, a następnie obudzić się tu i nie wiedzieć nic.
A Tyy ? .

- No nieźle ktoś ci zakurwił z laczka… i jeszcze poprawił z kopyta - dziewczyna przetarła odrętwiałą twarz wierzchem dłoni, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Potrząsnęła zaraz głową, odganiając głupie, niepotrzebne teraz myśli zanim zdążyły dojść w rejony, w których zaczynałyby się uzewnętrzniać albo i klarować, jeden wuj.
- Też mi coś świta, że cię widziałam - przyznała po chwili, przekrzywiając kark celem złapania lepszej perspektywy - Nie robiłeś w Vegas, nie ma opcji… chyba. Błagam, nie mów że ciebie też przeleciałam - mruknęła bardziej do siebie, raz jeszcze kręcąc głową dla otrzeźwienia - Jesteś stąd? Od tego zwisa Marcusa? Z Malpais? Gdzie byłeś na tym patrolu? Byłeś w NRC?

-Byłem na pustkowiach i nie wiem jakaś armia. My walczyć o lepszy świat i pokój. Tyle pamiętam. Potem pusto i tylko obudzić się tutaj. To Ncr to jakaś armia? To może ta gdzie ja służyć hmmm….
-Przelecieć?? … ty umiesz latać jak ptak ? Bo ty mówić coś o lataniu to prawda?
Hmmm...siedział i tak myślał sobie też, starając sobie przypomnieć jak to miał na imię. Coś na B albo na S, a moze inaczej to było.

- Jestem Liwia… albo Elsi… albo Lucy. Albo Laura… - dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem, opierając plecy o ścianę i powoli zaczęła pukać palcami o kolano - Cyrus. Pamiętasz kolesia z kulistą fryzurą? Alob psa z metalowym okiem który umiał gadać?*

-Tak piesek z opowieści mamy taki gadający to on tak ? Był taki jeden też z kartą jockerem chyba co mówił, że przynosi mu szczęście. I pamiętam Kube i Gertrude. Ciekawe co z nimi.
Wiesz coś ?

- Tak, dokładnie ten! - ruda klasnęła w dłonie ucieszona, przyjmując informacje za dobrą monetę. Szybko zestawiła twarze z imionami i choć minęło pół roku, niektóre z nich mocno wryły się jej w pamięć - Ten pies to Key, duży i włochaty. Z wielkimi zębiskami. Chłopak z kartą - przez jej twarz przeszedł cień smutku, szybko go jednak schowała pod pogodną maską - To Billy. Sticky. Medyk… a ty - popatrzyła na wielkoluda - Jesteś Barry, prawda? Szeregowy Barry. Opiekowałeś się braminami pod… podczas pierwszego wypadu drużyny B. Dostałeś w łeb i cię tu zaciągnęli, tak? O chłopie - mruknęła przymykając oczy - Co się z tobą działo? Masz wieści o innych? O piesku? Albo tym chłopaku ze szczęśliwą kartą? Kimkolwiek?*

-Barry!!! Tak to ja. Ja jestem Barry, Barry Simmons. Ekhmmmm… reszta nie wiem gdzie. Nie pamiętam. Nie wiem co się działo i dlaczego my tu się znaleźć. Hmmm byłą chyba jeszcze taka sanitariuszka co igła się nazywała i wiecej nie wiem. Muszę pomyśleć. Może zobaczmy czy nie mamy czegoś co da nam jakąś podpowiedź co się z nami działo ? hę ?

Jedna sprawa się rozwiązała, został jeszcze pierdyliard, ale po kolei. Byli na dobrej drodze, a przynajmniej zajmowali czymś czas aby nie myśleć i nie zamartwiać się zawczasu.
- Trafiłeś do Legionu, tak? - wskazała brodą na pancerz - Nieźle, musieli cię docenić skoro dali nosić te blachy. Dobrze, bardzo dobrze. Lepsze to niż… - wzruszyła ramionami - Inne alternatywy. Barry, posłuchaj mnie uważnie - wstała i po przejciu tych paru kroków kucnęła obok towarzysza. Zadarła też kark aby gapić mu się prosto w oczy - Jesteśmy… gdzieś, w złym miejscu. Kazali nas tu przywlec na zlecenie złego… bardzo złego człowieka. Ciebie zabrali z patrolu, mnie od męża. Musimy trzymać się razem, pilnować sobie pleców i pomagać jeśli zajdzie taka potrzeba. Jesteśmy jedną drużyną, pamiętasz? Drużyną B - położyła dłoń na jego dłoni - Jesteś silny i dzielny, ja mogę przydać się jeśli trzeba będzie gadać albo coś naprawić. Damy radę, tylko musimy trzymać się razem - powtórzyła.*

-Tak! Tak! Barry silny może się przydać.- Rozejrzał się wokół i stwierdził.
- A co mamy robić teraz ? Bo my chyba zamknięci jesteśmy. Ja bym poszukał reszty. Drużyna B na zawsze tak ?

- Na razie czekamy - dziewczyna przysiadła obok niego, podwijając kolana pod brodę i oplatając je ramionami - Zbieramy informacje, choćby gdzie to kurwy nędzy jesteśmy. Powoli, na spokojnie… jak w pokerze. Trzeba poznać przeciwnika, a potem skroić do zera… kto wie, moze dadzą nam coś do żarcia - uderzyła w weselszy ton


Gdy tak rozmawiali przyszli po nich legioniści i wzięli ich na pisaki areny. Zabawne, byli tu prawie wszyscy z drużyny b. W zbrojowni zabrał sobie takie fajne rękawiczki z metalowymi ciosiami. Wstęp i początek areny jakoś umknął Barremu.

Jakoś tak się podzieliło że walka była 1 na 1, tylko Feng miał dwóch oponentów. Musiał szybko sobie poradzić. W końcu obiecał Liwi, że jej pomoże. Szarżował na niego pół nagi mężczyzna z takimi wielkimi szponami. Machał nimi chcąc pociąć Barrego, ale coś mu nie szło i to Barry złapał go za tą rękę i pokręcił i coś w tej ręce chyba pękło. Poprawił pięścią w łeb dzikusa. Przeciwnik leżał więc chciał teraz pomóc Laurze. Walczyła z kimś. Chciał już ruszać gdy coś go ugryzło w ramię. To ten dzikus się rzucił się na niego, jeszcze dychał. Łokieć w brzuch poprawiony podbródkowym po którym aż coś chrupnęło poprawiło poprzedni błąd. Znów był wolny, a rana nie była dotkliwa, trochę boli i raczej będzie ślad, lecz to raczej nic strasznego. Teraz czas pomóc innym.
 
Lynx Lynx jest offline  
Stary 13-01-2019, 23:39   #88
Konto usunięte
 
Loucipher's Avatar
 
Reputacja: 1 Loucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputację
Piach areny miał dziwny kolor. Był przedziwną mieszaniną czerni, brudnego brązu, zwykłej dla piasku płowej żółci i jeszcze czegoś... czegoś, co mogło być brudną, zbrązowiałą czerwienią wsiąkłej w arenę i zastygłej wśród drobin piachu krwi. Ten kawałek lądu niewątpliwie wiele już widział... wielu nieszczęśników musiało na tym płaskim jak stół okrągłym placu wydać swoje ostatnie tchnienie, pożegnać się z życiem i pozwolić, by ich świeża krew wsiąkła w piach areny legata Marcusa z Malpais.
Dziś ten krwiożerczy, nienasycony piach miał przyjąć kolejne ofiary.

Na szczęście tym razem członkom dawnej drużyny B z Cottonwood Cove nie dane było walczyć między sobą. Do świadomości MJa fakt ten dotarł natychmiast po tym, jak kołowrót nad bramą po przeciwległej stronie areny przestał obracać się z głuchym, złowróżbnym skrzypieniem. Spod ostrych zębów uniesionej na nim solidnej kraty na rozstawionych pośrodku areny członków drużyny wypadła zbieranina najróżniejszych przeciwników i uformowawszy nieregularną tyralierę runęła wprost na oczekujących na atak skazańców.
Arenę wypełnił tupot nóg, szczęk broni, wrzaski furii walczących, jęki rannych i rzężenie umierających. Gdyby nie ogłuszający ryk oglądających to wszystko z wyżyn widowni gapiów, hałas ten niósłby się na mile wokół... ale ginął w przenikającym ściany wrzasku oglądających krwawe przedstawienie.

MJ nie miał czasu zastanawiać się nad tym wszystkim. W tyralierze pędzących na nich sylwetek dojrzał jedną, pędzącą wprost na niego. Chudy, wysoki, krótko ścięty blondyn w resztkach czegoś, co wyglądało na płaszcz nowicjusza Bractwa Stali - Martin widział tak ubranych akolitów tej tajemniczej technokratycznej organizacji odwiedzających stolicę Republiki - pędził wprost na Martina, wymachując pięścią odzianą w rękawicę, na której złowrogo klekotała jakaś maszyneria. W drugiej ręce trzymał jakiś metaliczny dysk, połyskujący niebieskawym światłem.

MJ sięgnął po ukrytą w kieszeni tuniki kosę. Wydała mu się śmiesznie mała w porównaniu z tym, z czym szedł na niego jego przeciwnik. Ale MJ nie miał wyboru... była jego jedyną bronią. Przypomniał sobie szkolenia w walce wręcz, które przechodził w Camp Barstow. Tam radził sobie nawet gołymi rękami, i to z równie dobrze wyszkolonymi kolegami z kursu. Poradzi sobie i teraz. Tamten widocznie myślał to samo... bo nadal biegł na MJa i ani myślał zwalniać. Jego lewa ręka wystrzeliła nagle do przodu, rzucając połyskujący niebieskimi światełkami dysk tuż pod nogi Martina.

Ale jego już tam nie było. Widząc nagły wymach ręki i szybujący w jego stronę dysk, instynktownie rzucił się w bok i przeturlał po ciemnym, zdeptanym piachu. Tuż za nim wzbił się w powietrze tuman zmrożonego kurzu, gdy rzucona przez nowicjusza Bractwa Stali kriogeniczna mina wykryła ruch w pobliżu i zniknęła w głuchym wybuchu chmury ciekłego azotu. Impet przewrotu podniósł MJa z ziemi akurat w momencie, gdy nowicjusz szarżował na niego z wyciągniętą, gotową do ciosu pięścią.
MJ z dużym trudem uniknął niezgrabnego, szerokiego zamachu wyprowadzonego przez nowicjusza. Poczuł lekki ból i pieczenie zdartej skóry, gdy olbrzymia, mechaniczna konstrukcja ześlizgnęła się po jego przedramieniu, którym MJ odbił lecącą wprost w jego głowę rękawicę. Nowicjusz, nie spodziewając się, że chybi, pchnął ramieniem nieco zbyt mocno i rękawica mocno wyskoczyła w przód, niemal wyrywając mu ramię ze stawu. Martin ciął, jego kosa lekko drasnęła tamtego w wyciągnięte impetem chybionego ciosu ramię.
MJ miał szczęście. Tamten miał dobrą broń, ale najwyraźniej nie bardzo sobie z nią radził. Pewnie na co dzień szperał w starych pergaminach, księgach albo czymś takim, a nie zajmował się wojaczką. Do tego był wychudzony, jakby niedożywiony. Jego jęk, gdy wysunięte ramię drasnęła kosa MJa, brzmiał prawie jak płacz skrzywdzonego dziecka. MJowi było go prawie żal.
Prawie. Dziś nie mógł sobie pozwolić na litość. Musiał go zabić, jeśli sam chciał żyć.
Kolejny wymach pięścią, kolejny unik. Martin znalazł się tuż obok odsłoniętej szyi przeciwnika. Uniósł rękę. Kosa zalśniła w piekącym arenę pustynnym słońcu.
Pchnął.
Nowicjusz jęknął, gdy ostrze kosy weszło w skórę szyi. Ręka z mechaniczną pięścią opadła bezwładnie wzdłuż ciała. Druga spazmatycznie zacisnęła się na otwartej ranie pozostałej po ostrzu MJa. Spomiędzy kurczowo zaciśniętych palców gęstym strumieniem popłynęła ciemnoczerwona krew.
MJ otarł z krwi wyciągnięty z szyi chłopaka nóż i odskoczył parę kroków w tył.
Chłopak w płaszczu nowicjusza patrzył przez chwilę na Martina osłupiałym, nic nie rozumiejącym wzrokiem, zamglonym przez ból i szok... a potem zwalił się na ziemię. Jakby na komendę jego głowa zniknęła, oderwana od ciała głośną, przypominającą wystrzał z pistoletu, eksplozją ładunku wybuchowego wbudowanego w obrożę.

MJ rozejrzał się dookoła. Wokół niego trwały równie rozpaczliwe, jak i mordercze walki. Ciosy, uniki, szczęk uderzających o siebie broni i pancerzy, wybuchy różnych rzucanych podczas walk gadżetów, jęki i krzyki zlewały się w nie dającą się z niczym porównać kakofonię. MJ skupił wzrok na kilku najbliższych przeciwnikach.

Widział Lucky’ego, odważnie wymieniającego ciosy z rosłym, odzianym w zbroję Legionu dryblasem z maczetą. Lucky walczył ze spokojem, wyglądał jak ktoś, kto sobie poradzi.

Widział Jinxa, stawającego naprzeciw bandyty z pustkowi zbrojnego w pazurzastą rękawicę i wielką kolczastą kulę. Akurat w momencie, gdy patrzył, Jinx zatopił włócznię w brzuchu bandyty, choć jego udo krwawiło od stalowych szpikulców w miejscu, gdzie kula zdążyła go trafić.

W oddali widział sapera... chyba nazywał się White... jak paroma ciosami położył swojego przeciwnika.

Spojrzał w drugą stronę. I zobaczył... Igłę. Dziewczyna osłaniała się włócznią od czegoś, co wyglądało na bojowy nóż, zataczającego wściekłe łuki kierowane ręką kogoś ubranego w... podniszczony, ale niemal kompletny uniform NCR. Brakowało mu tylko hełmu i napierśnika. Chłopak, na oko kilkunastoletni, z wykrzywioną strachem i szaleństwem twarzą, spychał powoli Igłę do narożnika areny, unikając pchnięć włóczni, którą sanitariuszka usiłowała utrzymać go na dystans.

On ją zabije, przemknęło mu przez myśl.

Nigdy, odpowiedziała druga, głębiej ukryta część jego umysłu.

Nogi MJa same ruszyły w stronę dwojga walczących. Ręka, dzierżąca kosę, spięła się, gotowa do zadania ciosu. MJ skradał się w stronę atakującego Igłę żołnierza, szykując się do zadania ciosu od tyłu. Musiał się spieszyć, zanim tamten zrobi jej krzywdę.

Zdążył w ostatniej chwili.

Oszalały z bólu i strachu jeniec, krwawiący z paskudnej rany brzucha, ale wciąż trzymający się pewnie na nogach, odepchnął właśnie od siebie włócznię, zbyt słabo wypchniętą przez również słabnącą od ran dziewczynę. W oczach Igły desperacja, ból i rozpacz łączyły się w świadomość nadchodzącej śmierci. Jeniec w mundurze uniósł nóż, gotów zadać ostateczny cios.

Nie zdążył. Lewa ręka Martina zamknęła się na twarzy żołnierza, dławiąc krzyk strachu i zaskoczenia w gardle. Prawa bezbłędnie skierowała zabójczy szpikulec prosto w kark napastnika, tuż nad miejscem, gdzie szyję nacierającego żołnierza chroniła obroża z ładunkiem wybuchowym. Kosa weszła głęboko.

Napastnik zesztywniał, potem zwiotczał. Ręka z nożem bojowym uniesionym do zadania ostatecznego ciosu opadła bezwładnie. Pozbawione czucia palce wypuściły broń, która cicho upadła w piach areny.
MJ wyszarpnął kosę i odskoczył o kilka kroków.

Moment później umierający żołnierz NCR osunął się w pył areny, padając na wznak głową w kierunku MJa. Chłopak odskoczył jeszcze parę kroków, wiedząc co zaraz nastąpi. Rozbryzg krwi z urwanej eksplozją obroży głowy niemal go trafił.

Poprzez opadający kurz MJ patrzył na Igłę. Ona też patrzyła na niego... zdezorientowanym, zaskoczonym wzrokiem, z rozchylonymi spazmatycznym oddechem ustami wyrażającymi mieszaninę szoku i zaskoczenia, jakby jeszcze nie rozumiała, że los właśnie oszczędził jej śmierci na arenie.

MJ popatrzył sanitariuszce prosto w oczy. Uśmiechnął się lekko i porozumiewawczo skinął głową. Wokół nich zgiełk bitwy cichł powoli, ostatni napastnicy ginęli w starciach z niezłomną ekipą dawnej drużyny B.

Przeżyli. Jak dotąd.
 
Loucipher jest offline  
Stary 14-01-2019, 00:30   #89
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
Mam nadzieję, że to wystarczy na drogę...


Nie wystarczyło... Już drugiej nocy od wyruszenia z Fortu dyżurny sen Billy'ego, w którym widział martwych ludzi, zmusił go do nie zamykania oczu aż do świtu. A ponieważ chciał się czymś zająć, by nie myśleć za dużo, a nie miał czym, otworzył prezent od Tima i wypił jedną trzecią. Pomogło, jednak odbiło się na jego porannej formie. Z trudem podjął marsz, a widzący to Legioniści postanowili go trochę zmotywować. Sanitariusz zachodził w głowę jak guzy i siniaki mają mu pomóc w narzuceniu swoim nogom większego tempa, ale już dawno odkrył, że logika jest w państwie Ceasara niemal niespotykana. Plusem tej sytuacji było to, że na postoju padł ze zmęczenia na ziemię i spał jak dziecko. Nawet nie pamiętał by coś mu się śniło.

Kolejny dzień był dzięki temu lżejszy. Pamiętające ciosy żołnierzy mięśnie bolały, ale można było do tego przywyknąć. W Forcie nieraz dostawał cięgi, a potem musiał składać do kupy ludzi, co wymagało precyzji i trzeźwego myślenia. Tutaj musiał tylko iść naprzód. Nawet jeśli jego krok był nieco dziwny, wciąż posuwał się do przodu.

W ciągu dnia miał dużo czasu na myślenie, nikt niczego od niego nie chciał, a jeśli ktoś się odzywał to zwykle ograniczał się do "Szybciej" i rzucenia jakiegoś epitetu. Sticky wolał się jednak od tego powstrzymywać. Śmiecie nie myślą, za dużo myśli szkodzi. Szedł więc ciągle naprzód i wgapiał się w horyzont licząc, że wkrótce wypatrzy ich cel podróży. To była jedyna rzecz, nad którą się zastanawiał. Nie wiedział ile drogi przed nimi, nikt mu nie powiedział dokąd zmierzają. Podejrzewał jednak, że najdalej za kilka dni będą na miejscu. Żywności nie starczy im na więcej.

I dobrze, bowiem koszmar powrócił, a on wychylił kolejną trzecią część butelki. Rano znów został sprany, chociaż Legioniści zdawali się nie dostrzegać jaki jest powód jego niedyspozycji, debile. Kolejny dzień przekuśtykał w palącym słońcu i z poczuciem jak gdyby żołądek pragnął się wydostać na wolność przez usta. Potem czekała go kolejna spokojna noc, spokojny dzień i kolejny koszmar, reszta alkoholu i znów bicie...

Dwa dni potem dotarli do niewielkiego miasteczko, którego nazwy Billy nie zapamiętał. Myślał wówczas, że oto dotarli do celu, lecz Paulus zakupił tylko potrzebne zapasy i pociągnął go ze swoim oddziałem dalej na wschód. Wówczas przyszło mu do głowy, że ten cel może być o wiele dalej niż myślał. Po prawdzie nie miało to większego sensu. Po co przerzucać kilku żołnierzy i jednego niewolnika dalej niż, powiedzmy kilka dni drogi? Jednak, gdy już tak zaczął się nad tym zastanawiać, dotarło do niego, że przecież jest tu zupełnie zbędny. Nie leczy tych ludzi, bo i nie ma z czego. Zresztą patrole nigdy nie brały ze sobą sanitariuszy, nauczył się tego we Forcie. Jaki jest więc sens jego obecności tutaj? Przyszło mu na myśl, że to on ma zostać przetransportowany, a ludzie Paulusa tylko go eskortują, ale kto zadawałby sobie tyle trudu dla jednego niewolnika? Nie mógł niczego połączyć w logiczną całość, po raz kolejny Legion udowodnił mu, że czymkolwiek się posługuje w działaniu, z pewnością nie jest to logika. A brak logiki mógł w tym przypadku oznaczać bardzo długi marsz...

Kolejnej nocy, nie widząc innego wyjścia, Sticky nalał do osuszonej przez siebie butelki nieco spirytusu przeznaczonego do dezynfekcji, a następnie zalał wszystko wodą z manierki jednego ze śpiących żołnierzy. Podwędzając mu ją poczuł się jak kiedyś w Reno, gdy kradł kapsle śpiącym klientom Cat's Paw. Na tą myśl uśmiechnął się mimowolnie.

Tak, teraz jakoś dotrwa do końca podróży...

* * * * *

Kolejny ranek. Który to już dzień podróży? Billy stracił rachubę. Na szczęście dziś wypadał jeden z tych przyjemniejszych, noc minęła, jak gdyby wcale jej nie było. Sanitariusz usiadł na tyłku i wpatrzył się w oddaloną od niego o kilka metrów głowę bramina. Obok tej głowy była druga, trochę mniejsza. Paulus zakupił to bydlę kilka dni temu w kolejnej osadzie, do której zawitali, a której nazwy Sticky nie uznał za stosowne zapamiętać. Cholera wie po co mu ono, nie mieli przecież zbyt wiele rzeczy do dźwigania.

- Podnieś dupę! - usłyszał głos żołnierza imieniem Leppidus.

Wstał nie patrząc na tamtego. Nauczył się, że takie spojrzenia są często traktowane jako pretekst do przylania zuchwałemu niewolnikowi. Billy patrzył więc w ziemię. Czuł po swojej lewej obecność Leppidusa, dostrzegał cień po prawej stronie, gdzie musiał stać kolejny żołnierz. Nagle w zasięgu jego wzroku pojawiła się para nóg. Sticky mimowolnie podniósł wzrok i ujrzał twarz Paulusa.

- Czas się pożegnać - oznajmił mu dowódca.

Ostatnim co sanitariusz zapamiętał przed nastaniem ciemności była zbliżająca się szybko pięść...

* * * * *

Gdy się obudził słońce już nie przypiekało jego twarzy, powietrze było chłodniejsze, a podłoże na którym leżał twardsze od piasków pustyni. Obudził się w celi, co ciekawe, w celu, w której już ktoś był. A tym kimś była Igła!

Spotkanie ze starą znajomą przyniosło ze sobą sporo radości, trochę wzruszenia, nieco zakłopotania i ogólnej dezorientacji, gdy myślał o sytuacji, w której się znalazł. Już wcześniej nie potrafił zrozumieć swojej sytuacji, ale teraz miał wrażenie, że nie potrafi tego zrobić nawet bardziej.

Gdy cele obok zaczęły się zapełniać kolejnymi członkami drużyny B, Billy doznał dwóch sprzecznych uczuć. Z jednej strony cieszył się widząc znów znajome twarze, wcześniej nie spodziewał się, że będzie mógł ich jeszcze zobaczyć. Z drugiej zastanowiło go jakim cudem wszyscy oni przeżyli? W najśmielszych rachubach nie liczył na to, że zamkną tu wszystkich, całą jedenastkę. A jednak tak się stało.

Najwięcej uwagi poświęcał celi naprzeciwko, w której zamknięto Barry'ego i Elsi. Dziewczyna wyglądała tak, jak ją zapamiętał, a jednak wydawało mu się, że jest w niej coś nowego, obcego. Próbował złapać jej spojrzenie, ale ona akurat nie patrzyła w jego stronę. Nie śmiał wgapiać się w nią zbyt długo, nie mógł zdobyć się na to, by wypowiedzieć przy innych jej imię, jakby się bał, że jest tylko zjawą, która zniknie, gdy spróbuje się z nią skomunikować. Rzucał więc ukradkowe spojrzenia i liczył, że w końcu będzie mógł zobaczyć jej oczy.

Nieco później przybyły decanus wyjaśnił im sytuację, w której się znaleźli. Igła miała rację, ten cały Marcus to zwykły świr, któremu inny świr naopowiadał bajek o bohaterskich czynach drużyny B. Bo niby czego wielkiego dokonali? Przegrali bitwę?

Wyglądało na to, że Billy za chwilę stoczy kolejną, tym razem ostatnią...

* * * * *

Arena nie zrobiła na Stickym wrażenia. Kolejne miejsce używane do tego, by zarżnąć dziesiątki, albo setki ludzi. Uderzyła go myśl, że teraz to on miał zamiar kogoś zarżnąć. Musiał, jeśli miał przeżyć. Kiedy ze śmiecia przeobraził się w narzędzie Legionu?

Uderzyli na nich luźnym szykiem. Każdy napastnik atakował kogoś innego, Billy nie miał okazji zobaczyć z kim walczą inni. W zbrojowni wybrał włócznię. Uznał, że ona jedna pozwoli mu trzymać przeciwnika na dystans, o ile tamten sam nie będzie takiej posiadał. A tylko trzymając wroga na dystans mógł liczyć, że tamten nie znajdzie drogi do jego wnętrzności i nie wypuści ich na piach areny.

Tym wrogiem okazał się facet o azjatyckiej urodzie, ubrany w skórzaną kurtkę i trzymający w rękach dwa miecze. Sticky widywał już takich w Reno. Kolesie nieczęsto witali w centrum, trzymali się raczej przedmieść, gdzie kończyła się władza Bishopów, którzy nie byli zainteresowani władaniem kilkoma chałupami z blachy. Nazwali się Yakuzą, popaprane typy.

Napastnik zaatakował z pełną furią. Krzyczał i machał energicznie mieczami, próbując odtrącić włócznię Billy'ego na bok. Ten jednak starał się trzymać ją mocno i unikać bezpośredniego kontaktu. Cofał się wciąż do tyłu, skutkiem czego szybko stracił kontakt z Elsi, a przynajmniej tak mu się wydawało, bo nie miał czasu się rozglądać na boki.

Wpatrzony był wciąż w przeciwnika, u którego dopiero po chwili dojrzał znajomy kształt na szyi. No nie! Oni też mają te obręcze? Ile sztuk tego gówna ma Legion?

Chwila dekoncentracji sprawiła, że Azjata niemal dopiął swego. Jednym mieczem udało mu się odtrącić włócznię na bok. Długim krokiem dopadł do sanitariusza i ciął straszliwie drugim ostrzem. Billy zachowanie życia zawdzięcza tylko temu, że zaskoczony atakiem potknął się i poleciał do tyłu, mijając się z klingą o centymetry.

Przeturlał się po ziemi i wstał, znów kierując grot włóczni w stronę przeciwnika. Niedobrze, nie ma z nim szans. Pamiętał radę Elsi, ale nie mógł się nawet rozejrzeć za Barrym, albo kimkolwiek z drużyny B. Kurwa! Czy to już koniec?

W momencie kolejnego ataku przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Zamiast wycofać się do tyłu, jak to do tej pory czynił, zdecydował się na pchnięcie. Przeciwnik dał się zaskoczyć, grot przejechał mu po obojczyku. Niestety ostrze jego miecza zahaczyło o brzuch Sticky'ego, rozrywając szatę i tnąc skórę. Włócznia wypadła z rąk sanitariusza.

Cięcie nie było głębokie, ale pojawiła się krew. Tamten chyba wziął to za oznakę wygranej, bo odrzucił jeden z mieczy i podszedł, by oburącz zadać kończący cios. Gdy podniósł ręce do góry, oczy rozszerzyły mu się w oznace zdziwienia. To Billy władował mu w bebechy nóż, który ukrył przed walką za pasem. Azjata upuścił miecz i wylądował na ziemi, a Sticky przytomnie odskoczył na bok. Po chwili usłyszał dźwięk eksplozji i nieprzyjemne mlaśnięcie. Zrobił to...

Leżał teraz na piachu w pociętej i zakrwawionej własną posoką szacie. Wreszcie mógł rozejrzeć się wokół. Szukał wzrokiem Elsi.
 
Col Frost jest offline  
Stary 14-01-2019, 00:59   #90
 
Amduat's Avatar
 
Reputacja: 1 Amduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputację
Cyrus i Sticky

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ZYwSSNlvWSM[/MEDIA]
Legioniści poprowadzili niewolników z byłej drużyny B do pomieszczenia, w którym na ścianach wisiały najróżniejsze rodzaje broni. Począwszy od tych zwykłych jak noże, miecze, włócznie, po najdziwniejsze twory ludzkiego umysłu, jakie Billy kiedykolwiek widział. Jednak one były w stanie pochłonąć uwagę sanitariusza tylko na chwilę. Ten bowiem skupiony był na czymś zupełnie innym.
Nie zdobył się na odwagę, by do niej zagadać, gdy siedzieli w celach. Sam nie wiedział czego się obawiał. Za dużo świadków? Może bał się, że minęło tak wiele czasu, że ona nawet go nie pozna? A może zwyczajnie był tchórzem? Teraz jednak nie mógł się powstrzymać, nie gdy była tak blisko.
Zaczekał aż dziewczyna znajdzie się gdzieś na boku, zajęta wyborem broni. A przynajmniej wydawało mu się, że wybiera broń, odwrócona była bowiem do ściany, tak że widział tylko jej plecy. Podszedł do niej i delikatnie położył jej dłoń na ramieniu.

Nie podskoczyła, ani nie wrzasnęła, czego można by się spodziewać. Nie zaczęła też kląć, co już samo w sobie było ciekawym ewenementem. Westchnęła za to, kończąc bawić się rudawym lokiem fryzury dłuższej niżby dała radę odrosnąć w pół roku i odwróciła się przez zaczepione ramię, spoglądając oponentowi prosto w oczy.
- Nie mam drobnych, idź robić za rumuńską pandę gdzie indziej - mruknęła ściągając usta w skwaszony dzióbek, zmrużyła oczy. Stała tak nie dłużej niż trzy sekundy, a potem jakby coś w niej pękło. Bez słowa zrobiła krok do przodu, obracając się całkiem do medyka i zarzuciła mu ramiona na szyję.
- Nostalgicznych skrzypiec też nie ma - mruknęła pogodniej, przytulając się do niego z całej siły - A przydałyby się. Kurwa no nie wierzyłam… pierwszy chłop który dotrzymuje słowa. - skończyła, pociągając nosem.

Billy’ego zaskoczyła tak emocjonalna reakcja dziewczyny. Szybko jednak wyrwał się ze stanu osłupienia i odpowiedział jej objęciem i przytulasem.
- Tak mnie wychowali w Mongolii - odpowiedział, uśmiechając się.

Odpowiedziała parsknięciem, trochę zniekształconym przez nagły atak kaszlu.
- Nie wiem czy cię opierdolić za przyprowadzenie krojącego cebulę ninji. - znowu pociągnęła nosem, odsuwając się na odległość wyciągniętych ramion żeby móc go dokładnie obejrzeć.
- Kurwa Billy… gdzieś ty się podziewał? - spytała z ogromną jak na nią powagą, a gdzieś w piersi znowu pojawiło się rudzielcowi to paskudne uczucie dysproporcji między ich losami. Dla zagłuszenia owego wrażenia znowu wróciła do oplatania mężczyzny ramionami - I czemu do chuja wcześniej nie dałeś znać że tu jesteś? Tylko… teraz - prychnęła zrezygnowana - Na ten ból dupy nawet trzywarstwowy papier nie pomoże, zostają - tym razem westchnęła - Noże.

- No wiesz, tu i tam -
odpowiedział. - A raczej tam, nie miałem zbyt wiele okazji do podróżowania. A czemu się nie… - westchnął głęboko. - Nie wiem. Nie potrafiłem… Minęło tyle czasu… Może się bałem, że już dawno zapomniałaś… - pokręcił głową. - Posłuchaj tylko, co ja pieprzę… Faktycznie przydałby się ten skrzypek. Żeby mnie zagłuszyć. A jak było z tobą?

- Miałabym zapomnieć anioła o mongoidalnych rysach, przynoszącego wódkę… znaczy pociechę w chwili czarnej beznadziei najgłębszej czeluści okrężnicy życia? Chyba żeś nie srał dawno
- prychnęła, strzepując mu z policzka jakiś paproch. Zezowała na prawo i lewo, filując na klawiszy, resztę towarzystwa i wodzireja ich aktualnej karuzeli spierdolenia.
- Kupił mnie… taki jeden, wywiózł do siebie. Ma na imię Tales - zacisnęła szczęki aby nie zacząć ryczeć jak lamus i to tak centralnie przy świadkach. Zamiast tego stanęła na palcach i pocałowała Sticky’ego w policzek, obejmując ostatni raz, pokrzepiająco.
- Przeżyjmy to, ok? Wychodzimy tam, cali na biało, potem wracamy. Może być na czerwono, ale na własnych szkitach, jasne? Wkurwię się jak dasz sobie coś tam zrobić - machnęła głową ku wyjściu i arenie. Tak o, symbolicznie.

- Kolejna obietnica? - Billy spytał żartobliwie. - Odnoszę wrażenie, że próbujesz kierować moim życiem. Nie potrafię ci niczego odmówić, ale… - uśmiech zniknął z jego twarzy. - Kurwa, napieprzanie się mieczami na śmierć i życie to nie jest moja specjalizacja.

- Jeśli ja kieruję… no bez jaj. Sama sobą nie potrafię się zająć, no spójrz -
Cyrus popatrzyła w dół kręcąc głową - Zwykle to mnie nadziewają, nie ja kogoś. Wiesz, nie ogarniam jak to niby ma działać w odwrotną stronę. Nigdy nie miałam w rękach strapona - wskazała na półkę stojaków pełnych mieczów i włóczni - W innych częściach też, no ale. Ponoć człowiek uczy się przez całe życie - sięgnęła po prostą broń wyglądającą jak maczeta i nagle zbystrzała - Słuchaj, Barry… ten duży, jest po naszej stronie. Pilnuj się jego, w walce sobie poradzi, jak coś możemy stanąć plecy w plecy i machać na przypał zanim coś nie podejdzie - uśmiechnęła się pod nosem, rozkładając ramiona - Obiecuję że nie będę narzekać że łamię tipsy, a dopiero kurwy zakładałam.

Sanitariusz parsknął.
- Brakowało mi twojego humoru. Dobra, niech będzie. Nikt mi nie będzie niczego wciskać. A jak nie dotrzymam słowa możesz mnie - pociągnął palcem po jej szyi.

- Nie mów że ćwiczyłeś chomikowanie kontrabandy w jelicie - skrzywiła się teatralnie, udając święte oburzenie i zniesmaczenie, zanim się jej nie znudziło - Humoru ok… już się bałam, że wyskoczysz z tekstem typu, że jestem jak narkotyk bo sorry, musiałabym cię wyśmiać - prychnęła - Jeszcze nie jesteśmy na etapie że przepierdalasz na mnie kupę sztonów i dodatkowo rujnuję ci życie… och, czekaj - przewróciła oczami. Racja, już miała dla nich obojga genialne plany. Się zaczynało.
- Też mi ciebie brakowało Billy - przyznała w końcu półgębkiem, maskując pociągnięcie nosem.

- Narkotyki… Pamiętam przepierdalanie masy kapsli, ale tego fragmentu o rujnowaniu życia jakoś nie kojarzę - mrugnął do niej. - Z tym na razie świetnie radzi sobie świat, w tej akurat chwili pod postacią pieprzonego Legionu. No dobra, miejmy to już za sobą - chwycił stojącą nieopodal włócznię. - Myślisz, że leczę tym sobie jakieś kompleksy? - wskazał na trzymaną broń.

- Albo odstawiasz autoreklamę - podeszła go z boku, kiwając mądrze głową - Pomachaj nią na MJ’a, chyba to lubi… a teraz - wyciągnęła zapraszająco rękę - Będziesz taki kochany i przejdziesz się ze mną przejebać sobie życie?

- Z największą przyjemnością
- ujął dziewczynę za rękę. - Można powiedzieć, że w tej materii jestem zawodowcem.

- Założymy się? -
tym razem ruda parsknęła dość nerwowo, ściskając mocniej dłoń medyka - Kto ma więcej talentu to zjebywania życia sobie i okolicy? Kto wygra dostanie talon na kurwę i balon… oby nie pośmiertnie. Inaczej opcja z dębową jesionką, wymienna z opcją ekologiczną, czyli opierdoleniem przez bezdomnych. - puściła Williamowi oko - Tak czy tak, wygrywamy.

Wyszli na arenę oboje, trzymając się za ręce. Niestety potyczka szybko przerodziła się w burdel na kółkach, za dużo się działo aby człowiek mógł upilnować siebie nawzajem. Cyrus wśród walczących wyszukała Barry'ego i jego starała się trzymać, przy okazji nie dając zjebowi w turbanie podejść za blisko. Lawirowała między walczącymi, kluczyła i próbowała go zgubić, no ale uparte bydle było. Zostawało grać na czas, póki wielkolud nie rozwiąże ostatecznie kwestii własnego przeciwnika, a potem...

Cóż, należało się modlić aby było jakiekolwiek "potem".

 
__________________
Coca-Cola, sometimes WAR
Amduat jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:26.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172