Galeb trawił słowa wpatrując się w Detlefa. Dziwne to było spojrzenie takie bez konkretnego wyrazu. Runiarz czekał przy łódce i był gotów się załadować i patrzył na zabiegi sapera, by jednak opóźnić ruszenie w dalszą drogę.
W końcu wyjął swój plecak z łodzi i westchnął. - Dobrze. Poczekajmy ten jeden dzień. Jeżeli nie będzie żadnego znaku albo nie przyjdą to płyniemy i już. - Dzień jest długi. Skorzystajmy z tego. - rzekł - Nastawię haczyki z przynętą koło pomostu i spróbuję nakreślić parę run. A ty potrenujesz pisanie. Podreperujemy ekwipunek i po obiedzie zbijemy z tych luźno leżących bel po chatach jakąś tratwę. Jeżeli nadejdą to w tej jednej łódeczce wszyscy się nie pomieszczą.
Jednak sentymenty zżerały przyjaciela i Galeb nie był gnojem, aby przymusić go do ruszenia w dalszą drogą, kiedy gryzie go sumienie.
Szczególnie w sprawie, która jednak była ważniejsza niż przynależność do armii.
Obowiązek wobec towarzyszy był ważniejszy.
- Jeżeli gaar będzie odpierdalał, albo będzie trzeba wiecznie czekać na resztę, aż się na coś zdecydują to.... - zamilkł na chwilę - To mu przypierdolimy i bierzemy resztę za pyski.
W zamiarze Galeba było, aby, skoro pozostają na miejscu, wziąć jedną długą dechą, przywiązać do niej żyłki i przymocować do pomostu, aby rybki same się chwyciły. Tymczasem spróbowałby nakreślić tymczasowe runy ciosu na toporze i młocie Detlefa. Gdyby połów się udał to zrobiłby obiad i potem zajęliby się tratwą.. a jeżeli by się nie udał to z zacięciem Galeb osobiście zajmie się wędkowaniem. |