Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-01-2019, 22:32   #36
Driada
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
- Kazałem ci się zamknąć i spadać! - sierżant skorzystał z tej przerwy i już bez żadnego maskowania wywarczał groźbę otwarcie. - Panie poruczniku, pan jej nie słucha, to tylko zwykła baba. Baby się pan będzie słuchał? Zresztą zobaczy pan co to za hołota. - odsunął się nieco i wskazał na czwórkę młodzików którzy nieco odbiegali od koszarowego standardu placu apelowego.
- Przecież pan wie, że my tylko robimy swoją robotę. Coś co musi być zrobione. Szukamy dezerterów, dekowników i tchórzy. Chyba nie ma pan nic przeciwko? Pan przecież wie co grozi za ukrywanie i wspieranie takich ludzi. Chyba nie będzie pan miał nic przeciwko, że ich wyłapiemy? - sierżant nie był w ciemię bity i sprawnie operował odpowiednimi hasłami z jakimi żaden frontowiec czy zawodowy żołnierz nie chciał mieć nic wspólnego i za jakie zawsze groziły duże paragrafy. A wymierzali je właśnie MP. Porucznik spocił się i otarł nerwowo czoło. Wydawało się, że już tylko chce się jakkolwiek wycofać aby nie mieć nic wspólnego dekownikami i innymi takimi.

- Nie jesteśmy dekownikami! Mamy przepustki! To nasz drugi dzień! Dopiero co wróciliśmy z północy!
- rozpaczliwie wykrzyczał chłopak którego sierżant wziął w obroty jako pierwszy.

- Cisza! Nie gadać bez rozkazu! - drugi z sierżantów zareagował błyskawicznie momentalnie dławiąc tą próbę oporu. - A ten jeden coś ma niewyraźną pieczątkę! Wygląda mi na lewą! - zameldował o swoim odkryciu. Porucznik nerwowo przełknął ślinę nie mogąc się zdecydować jakby miał dać kluczową odpowiedź przed srogim egzaminatorem. Rozglądał się rozpaczliwie po ławkach i stolikach ale upłynęło już tyle tej awantury, że właściwie zostali sami a ci co się przyglądali to z bezpiecznej odległości. Ale jego uwagę jak i innych niespodziewanie przykuł dźwięk nadjeżdżającego silnika. Zaraz potem wojskowy łazik przedarł się śmiało przez plac i gapiów i z równą finezją zaparkował przed lodziarnią.

Łazik był tak wojskowy i frontowy jak tylko mógł być. Uwalany kurzem, błotem, z szybami zasłoniętymi żaluzjami, ckm na dachu, zniszczonymi ramami i śladami po kulach. Właściwie wyglądał jakby dopiero co przebił się przez twardo bronioną barykadę. Ledwo się zatrzymał a ze środka wyskoczyła czwórka żołnierzy. Weteranów. Lamia rozpoznała to od razu po pierwszych ruchach. Żadni aktorzy przebrani na chybcika w mundury. Pewność w ruchach, pozorna, bezczelna beztroska i swoboda. Pancerze, mundury, karabiny, kabury na udach, latarki, oporządzenie taktyczne i hełmy jakie właśnie zdejmowali. Wszyscy tak samo uwalani w błocie i kurzu jak ich terenówka.

Cała czwórka ruszyła bez wahania prosto do lodziarni w ogóle jakby nie zauważając nikogo i niczego. Ale w pewnym momencie jeden z nich zatrzymał się i oszacował jednym spojrzeniem całą scenę. Zakłopotanego porucznika, stojącego przed nim sierżanta z dokumentami w rękach, dziewczynę w cywilu, kolejnego sierżanta, czterech wystraszonych szeregowców, zagubioną w tym wszystkim blondynkę kurczowo ściskającą torbę w dłoniach i opatrunkiem na połowie twarzy i całą resztę dziwnie pustej lodziarni.

- Co tu się dzieje? - zapytał tak zwyczajnie władczo, że wszyscy wojskowi momentalnie wyprężyli się na baczność. Zwłaszcza, że miał dystynkcje kapitana.

O dziwo dziewczyna w cywilnych ubraniach też stanęła wyprostowana jak struna, szybko przeskakując wzrokiem po oznaczeniach, oporządzeniu aż skończyła na jego twarzy, a raczej tych kawałkach widocznych spod błota i hełmu.
- Dwóch sierżantów MP łyknęło o piwo za dużo i szuka wrażeń na przepustce, sir - odparowała automatycznie zanim pozostała dwójka zdążyła się wciąć. Drgnęła uświadamiając sobie że stoi na baczność i westchnęła - A młodzi przedwczoraj wrócili z północy, mają papiery w porządku.

- Tak?
- kapitan obrzucił wyprężonego na baczność cywila trochę zaskoczonym spojrzeniem. Chyba nie spodziewał się po cywilu takiej reakcji i raportu.

- Tak jest panie kapitanie! Jest tak jak ta pani mówi! Mnie się czepiali o samochód a mój syn ma dzisiaj urodziny i chciałem ich wreszcie zabrać na lody panie kapitanie! - porucznik momentalnie skorzystał z okazji aby z jednej strony wylać swoje skargi a z drugiej zgodnie z wojskową tradycją przekazać smroda o stopień wyżej.

- Panie kapitanie… - sierżant próbował coś powiedzieć ale czuł widoczny respekt albo przed tak wysoką szarżą albo przed kapitanem jako takim bo odezwał się prawie służalczo jak ani razu wcześniej. Kapitan jednak uciszył go gestem ręki.

- Dingo. - wskazał na żołnierza który zostawił w samochodzie ckm i teraz miał tylko lekki pm przewieszony przez ramię. Ten w lot zrozumiał intencje dowódcy i przystąpił do wykonania rozkazu. Na początek wyjął maczetę.

- No kurrrwaaa coo?! Nie słyszeliście pana kapitana?! Wypierdalać! Tu dzisiaj się bawią frontowcy a reszta won! Won bo kurwa flaki wypruje! - żołnierz o nieco indiańskich rysach wydarł się opętańczo jakby dostał napadu szału i uniósł maczetę jakby naprawdę miał się zamiar rzucić na MP.

- On jest stuknięty i ma na to papiery wedle których ma szkodę na umyśle więc nie odpowiada za to kogo porąbie. - dodał wesoło któryś z pozostałych żołnierzy radośnie informując o tym struchlałych żandarmów. Ci wzięli to sobie wszystko do serca i dali nogi za pas uciekając co sił w nogach nie chcąc ryzykować spotkania z maczetą szaleńca.

Mazzi nie bez satysfakcji oglądała ich odwrót. Jakoś nagle stracili cała butę, zgubili gdzieś pogardę. Laczki też prawie pogubili, dobrze. Przyda się im taka nauczka.
- Jesteście cali, oddali wam wszystkie papiery? - odwróciła się do czwórki szeregowych, lustrując ich na szybko żeby sprawdzić obrażenia, ale obrażeń nie było. Oddychała coraz płycej, wrócił niepokój i swąd spalenizny. Proch, ziemia, krew i pot. Smar broni, dezynfektyków. Zapach Frontu. Potrząsnęła głową, przypominając sobie raz po raz gdzie jest. Sioux Falls, południe, słonecznie. Bezpiecznie.

Otworzyła nawet usta aby podziękować kapitanowi, obróciła się ku niemu, a świat zawirował żeby za chwilę pokryć się czernią, kiedy ściana wyrosła jej tuż przed twarzą. Czuła że leci, nogi przestają trzymać pion, serce tłucze szaleńczo, wypełniając uszy mieszanką rozpaczliwego dudnienia, krzyków, odgłosów eksplozji i zgrzytu metalu.
W odruchu wystawiła ręce aby zamortyzować upadek, ale nawet go nie poczuła, spadając prosto w dół barwy nocy.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=fqIptv3Ez2g[/MEDIA]
Najpierw powróciła świadomość istnienia, potem powoli włączały się poszczególne zmysły.
- No. I co? Lepiej? - gdy Lamia otworzyła oczy okazało się, że siedzi. Właściwie tak trochę siedzi a trochę leży. Głos należał do faceta. Gdy zogniskowała wzrok ujrzała tego zgrywusa co słownie postraszył MP maczetą swojego kolegi. Nadal wyglądał jakby nie przejmował się nikim i niczym. Zorientowała się, że chyba leży głową na jego kolanach. Tuż nad nią była twarz Amelii. Widać dziewczyna siedziała jakoś blisko obok niej. Z drugiej strony widziała stół i zestaw nóg w brudnych, wojskowych nogawkach i podobnie wyglądających butach.

- Żyjesz? - zapytała zmartwiona blondynka patrząc na nią z niepokojem. Powoli ogarniała sytuację. Dalej byli w lodziarni. Na zewnątrz, przy stolikach. Tylko ktoś je złączył a ją położyli na trzech krzesłach. A raczej na dwóch i kolanach tego wesołka. Obok czuwała przy niej Amelia wciąż ściskająca na kolanach jej torbę. Pozostałymi gośćmi stołu była reszta wojskowych. Pozostała trójka która przyjechała łazikiem i czwórka tych młodych którzy teraz wyglądali jakby wydostali się w ostatniej chwili z już zatrzaśniętej pułapki. Śmiali, się coś opowiadali z przejęciem, z pretensją, żalem ale to wszystko docierało do niej przed chwilą jak przez mgłę. Teraz gdy otworzyła oczy wszyscy się uciszyli i spoglądali na nią z zaciekawieniem. Przynajmniej ci których widziała ze swojej perspektywy.

Popisała się, nie ma co. Tyle jeśli chodzi o zgrywanie twardziela, trudno. Zawsze mogło być gorzej. Przynajmniej nie wrzucili jej do rynsztoka, ani nie dali pokroić maczetą. Widok blondynki uspokajał, pozwalając odetchnąć z ulgą i zdobyć się na blady uśmiech.
- A są jeszcze lody? - wychrypiała po omacku szukając ręki Amelii - Jak są to mogę żyć… nic ci nie jest? Wszystko w porządku? Jak sytuacja? Nie jesteś ranna?

- Ona lubi mus malinowy.
- odezwał się ten sam szeregowiec jakiemu Lamia zdążyła zdradzić swoje preferencje w tym temacie.

- Tak? Helen! To jeszcze mus malinowy dla naszej koleżanki! - kapitan krzyknął w stronę wnętrza lokalu skąd doszło kobiece potwierdzenie zamówienia. Gdy Lamia wróciła do pionu okazało się, że są wszyscy. Cała ósemka złożona z dwóch całkiem odmiennych czwórek, tak ze sobą kontrastujących jak to chyba tylko możliwe. No i jej i Amelii. Brakowało tych sierżantów jakich widziała ostatnio jak zwiewają tak prędko jak to tylko możliwe oraz porucznika, jego samochodu i rodziny. Poza tym w lokalu znów było już kilka osób.

- Jest dobrze. Tylko nie wiedzieliśmy co z tobą bo tak upadłaś i w ogóle. Ten pan cię dobrze, że złapał. - Amelia wyszeptała tak cicho jakby bała się odezwać głośniej ale tyle obcych osób pewnie ją onieśmielało. Tym który miał Lamię złapać wedle relacji blondynki miał być kapitan. Całkiem możliwe bo coś jej świtało, że ze wszystkich był chyba najbliżej.

Ciężko szło powstrzymać parsknięcie, gdy w głowie pojawiła się myśl że typek miał teraz pełne pole do popisu w docinkach. Ledwo pojawił się w okolicy, a już laski mdlały na jego widok. Mazzi odkaszlnęła, siadając pewniej na krześle. W czaszce ciągle jej łupało, obraz jednak pozostawał wyraźny. Tak samo jak sylwetki dookoła stołu z tą najwyższą szarżą gdzieś po lewo.
- Dzięki - powiedziała szczerze gapiąc się kapitanowi prosto w oczy po czym skrzywiła usta w uśmiechu - Tylko nie pusz się za bardzo, dobra? To był wypadek, wcale nie wyłączyło mnie z wrażenia.

- Nawet mi to przez myśl nie przeszło.
- odparł spokojnie kapitan upijając łyk z filiżanki. Przy nim stała jeszcze nie ruszona miseczka lodów. Ten wesołek siedział teraz obok Lamii. Naprzeciwko niej ten Dingo a po lewej, u szczytu dwóch złączonych stołów, naprzeciwko kapitana kolejny weteran. Gdzieś między nim a Dingo z jednej a Amelią z drugiej strony siedziała czwórka młodzików. Wszyscy byli szeregowcami z tej samej jednostki transportowej.

Kontrast był uderzający. Weterani byli starsi wiekiem, doświadczeniem i chyba wszystkim. Wyraźnie onieśmielali wszystkich młodych z Amelią włącznie. Mimo, że zachowywali się całkiem łagodnie i swobodnie z naturalną pogodą ducha płynącą z pewności siebie i świadomości swojej wartości. Siedzieli jak każdy inny gość tego lokalu przed pucharkami z lodami, napojami, ciastem i innymi smakołykami jakby byli małymi chłopcami którzy chcą skorzystać z okazji aby się napchać słodyczy.

- Jesteście razem? - zapytał kapitan wskazując palcem między młodych żołnierzy a dwie ubrane po cywilnemu dziewczyny. Młodzi popatrzyli na siebie trochę z zakłopotaniem niepewni jak odpowiedzieć.
- Wiecie jakie lody lubią. - wyjaśnił kapitan widząc ich zakłopotanie. Właściwie nie można było się dziwić, że szeregowcy są spięci przy aż kapitanie. To były zwykle dwa zbyt różne światy aby siedzieć przy jednym stole.

- Noo boo… zdążyły nam powiedzieć. Chcieliśmy je zaprosić na lody. Ale wtedy te chujki! - odezwał się chyba ten najbardziej wygadany z czwórki szeregowców który pierwszy podszedł do dwójki dziewczyn i wyjaśnił z zakłopotaniem kapitanowi jak to jest z tymi lodami i dziewczynami. Tylko na wspomnienie o żandarmów głosi oczy znów zapałały mu gniewem a dłoń zwinęła się w pięść.

To było dziwne uczucie, siedzieć przy jednym stole. Z nimi, duchami przeszłego życia do którego Lamia nie chciała i nie musiała już wracać, ale ono nie odpuszczało. Z jednej strony było jej smutno, z drugiej coś grzało serce… to znała. Ich, może nie osobiście, lecz z tym typem ludzkim przebywała ostatnie lata. Trochę… jak w domu.

- Jebać ich, po sprawie. Grunt że przestali latać z jajami na wierzchu i pokazywać jacy są ważni - mruknęła poprawiając włosy i gapiąc się w bok, na zalaną słońcem ulicę. Sioux Falls, południe. Bezpieczny teren - A wy co, zabłądziliście czy żeście się urwali… a nie moment - parsknęła weselej, wzrok jej jakoś sam uciekł do kapitana - Z takimi pagonami nie trzeba się urywać. Z tego co ogarniam to publiczny lokal, każdy ma tu wstęp. Czy to gady, czy trepy, czy cywile. Też będziesz chciał żebyśmy wyskoczyły z dokumentów? Może zamiast tego powiecie jak się nazywacie i skąd jesteście? Skoro stawiacie nam lody możemy przestać sobie panować, szarżować… - uniosła brew -... przynajmniej na ten kwadrans.

- Tak? To teraz ty się bawisz w żandarma i nas na spytki bierzesz?
- oficer popatrzył z łagodną ironią na pytającą go kobietę. Reszta mężczyzn roześmiała się wesoło przez przełykane porcje lodów i ciast. Przestali bo z lokalu wyszła kelnerka podchodząc z pytającym wzrokiem do kapitana. Ten wskazał na ciemnowłosą dziewczynę w szortach i ta postawiła przed nią pucharek z zimnym deserem a potem odeszła.

Wtedy coś do niej dotarło. Byli weseli, wyluzowani, szamiący lody i w ogóle wyglądali jak na wakacjach. A jednak. A jednak usiedli tak by każdy jeden, chociaż rozwalony jak w lodziarni przystało, miał baczenie na jeden kierunek świata. I chociaż na stole nie było broni widziała jak wystawała gdzieś spod stołu gdzie mieli ją w zasięgu ręki. Stała oparta o krzesła albo mieli ją na kolanach. Przy nich szeregowcy na przepustce reprezentowali się mizernie bo u nich nie widziała żadnego uzbrojenia. Ale w tym mieście u żołnierzy na przepustce to była norma.

Z tego samego powodu Mazzi czuła się odsłonięta, mając raptem nóż. Z tego też powodu powtarzała jak mantrę gdzie się znajduje i że nie ma czego się obawiać. Przełknęła ślinę, kupując czas potrzebny na zebranie się do kupy za pomocą lodów. Zjadła pierwszą łyżkę, zmrużyła oczy z przyjemności i powoli ją oblizała, wciąż obserwując oficera. Póki zostawała cywilem mogła lać na konwenanse, gdyby się wypruła też by to pewnie niewiele zmieniło. Prócz tego, że zaczęliby ją postrzegać jako kolejnego psa wojny, do tego rannego. Mogły posypać się pytania na które nie chciała odpowiadać, dzień był na to zbyt piękny.
- Zależy - odpowiedziała z rozmysłem, stukając łyżeczką o dolną wargę - Różne są preferencje… wolisz słuchać rozkazów czy je wydawać? To drugie ci nieźle wychodzi, coś tak kojarzę.

- Tak? Nie wątpię.
- oficer uśmiechnął się oszczędnym, całkiem sympatycznym uśmiechem upijając kolejny łyk ze swojej filiżanki. Zanim to zrobił lekko ją uniósł w subtelnym toaście dla celnego żarciku jakim poczęstowała go nieznajoma.
- A ty? Dawno wróciłaś? - zapytał odkładając z powrotem filiżankę na stolik. Reszta towarzystwa albo się nie wtrącała albo słuchała albo rozmawiała o czymś przyciszonymi głosami.

Uśmiech w jednej chwili zszedł dziewczynie z twarzy, zamiast niego pojawiła się trupia bladość, a gdzieś o czaszkę znowu zaczęła napierać czarna ściana. Miała wrażenie jakby skradała się przez Ruiny i nagle przyszpilił ją do ziemi blask reflektora. Wzięła głęboki wdech i powoli wypuściła powietrze. Wróciła… ale czy na pewno? A może wciąż tkwiła tam, tylko śniła jeden z tych snów o lepszych czasach? Lub wpadła w comę, mózg przestawał pracować, a ona leżała jak warzywo czekając na śmierć z odwodnienia? Lub od kul i ostrzy tworów Molocha…
- Skąd wiesz? - spytała, zakładając sztywny uśmiech i biorąc nową porcję lodów.

- Byle cywil nie zda poprawnie raportu. I raczej nie będzie się poczuwał solidaryzować z obcymi mu szeregowcami w starciu z MP. - wyjaśnił z łagodnym uśmiechem. Sięgnął po łyżeczkę i zgarnął na nią zdrową porcję lodów i chwilę sycił się tą przyjemnością.
- Mówiłem wam, że tu są najlepsze. - uśmiechnął się do swoich ludzi i ci przytaknęli mruknięciami i uśmiechami.
- Gdzie służyłaś? - zapytał znowu zwracając się do kobiety w cywilu.

Mazzi prychnęła, chichocząc pod nosem chwilę później. Zjadła nową łyżkę lodów, wracając do gapienia się kapitanowi w oczy.
- A może jestem jedną z tych niepoprawnych altruistek i nie mogę patrzeć jak bliźniemu dzieje się krzywda? Albo mam silnie rozwiniętą empatię, lub nie lubię kiedy ktoś mi sprząta sprzed nosa darmową porcję lodów? - na jej usta wrócił krzywy uśmieszek - Powiem ci, jeśli ty powiesz jak się nazywasz. Chyba wyciągnięta z opresji dama ma prawo poznać imię swego wybawcy, hm? - spytała, wachlując z premedytacją rzęsami.

- Altruistki tak nie salutują. - uśmiechnął się znowu kapitan nie ustępując tak łatwo z zajmowanych pozycji.

- Ja myślę, że ona jest szpiegiem. - odezwał się takim szeptem ten co siedział obok niej, że wszyscy go usłyszeli przy stole mimo, że niby mówił do kapitana. - Proponuję na początek wziąć ją na przesłuchanie i przeszukać. Ja mogę się zająć tym przeszukaniem a wam zostawię resztę. - powiedział to tak naturalnie i poważnie, że w pierwszej chwili Amelia zbladła a młodych zamurowało. Tylko trójka weteranów przyjęła to spokojnie.

- Tak? A już jej nie przeszukałeś wcześniej? - kapitan zmrużył oczy jakby nie był właśnie pewny tego detalu.

- Ależ skąd?! Skąd taki pomysł!? To była pierwsza pomoc w nagłym wypadku. - wyjaśnił wyraźnie urażony takim oskarżeniem ten który był chyba sanitariuszem.

- No skoro tak mówisz. - dowódca wzruszył ramionami i znów sięgnął po filiżankę z której upił łyka. I chyba się namyślił przy okazji bo wskazał filiżanką na sani.
- Ten wesołek to Don. - Don pokiwał głową i wyszczerzył się do Lamii a miał czym się szczerzyć bo w końcu miał do tego najlepsze miejsce skoro siedzieli obok siebie. - Ten nasz elegant to Dingo. - wskazał na muskularnego faceta jaki miał wyraźną domieszkę indiańskich przodków. I maczetę którą tak ochoczo zademonstrował żandarmom. - Jest psychiczny i ma na to papiery. - dodał ani na nutę niezmienionym tonem kapitan. Psychiczny jak na komendę wyszczerzył się iście upiornym czy właśnie psychopatycznym wyszczerzem. - A tamta cicha woda to Cichy. - wskazał na faceta siedzącego o stolik dalej ale nadal naprzeciw siebie.
- A na mnie wołają Mały. - powiedział z rozbrajającym uśmiechem. Skończył przedstawiać swój zespół i uprzejmie wrócił spojrzeniem do kobiety w szortach znów upijając łyk ze swojej filiżanki i czekając na to co ona teraz powie.

Saper przewróciła oczami, oczywiście podanie imienia byłoby zbyt proste. Trzeba wpierw trochę nakręcić z ksywkami, podnosząc ludziom dookoła ciśnienie. Za to do każdego po kolei przedstawianego szczerzyła się przyjacielsko gdy padało jego imię lub ksywa.
- Mały? - musiała spytać i zaraz sama odpowiedzieć, wzruszając bezradnie ramionami - Nie wiem, nie sprawdzałam - zrobiła smutną minę, pakując do ust nową łyżkę lodów. Po chwili parsknęła.
- No, wreszcie! - wskazała na Dona - Jeden wie o co chodzi… dobra, fakt. Przejrzałeś mnie. Jestem szpiegiem. Służę rasie wielkich jaszczurów które sterują resztkami ludzkiej rasy aby w przyszłości wyhodować idealnych niewolników. - odparowała śmiertelnie poważnie, patrząc na medyka bez grama rozbawienia - Dlatego szukanie mojego ogonka będzie problematyczne. Pluję kwasem i wyrzucam igły. Jak rozdymka - rozłożyła bezradnie ręce, a potem westchnęła.
- Dobra, niech będzie… poznajcie Amy, moją przyjaciółkę - wskazała na blondynkę i położyła jej dłoń na ramieniu, uśmiechając się pokrzepiająco. Zacisnęła lekko palce, żeby przewrócić oczami i znowu obserwować kapitana - a do mnie mówcie Lamia.

- No cześć dziewczyny.
- kapitan lekko skinął głową jakby dopiero co się z nimi witał. Nieco wcześniej parsknął i pokręcił głową słysząc komentarz do swojej ksywy ale jakoś nie wydawał się tym przejęty. Amelia w odpowiedzi lekko pomachała rączką zerkając po zebranych przy stołach twarzach.

- Moja ex miała na imię Amy. - Indianin zmarszczył brwi jakby musiał wyciągnąć tą informację z mroków niepamięci.

- Naprawdę? - blondynka uśmiechnęła się niepewnie słysząc tą informację. Dingo poważnie twierdząco pokiwał głową.

- Zabiłem ją. - odparł Dingo równie poważnie i wpatrując się gdzieś w trzewia swojej miseczki z lodami. Amelia wytrzeszczyła oczy w przerażeniu i zbladła jeszcze bardziej.

- Nie słuchaj go! Przecież mówię, że jest psychiczny! On tak ma z każdym nowym imieniem jakie usłyszy! - Don z miejsca zweryfikował słowa kolegi niefrasobliwie machając dłonią. Blondynka teraz popatrzyła na niego na wszelki wypadek mocniej ściskając dłoń saper.

- To nie zabił jej? - Amelia popatrzyła na niego z nadzieją w oczach i obawą skierowaną na rosłego faceta po drugiej stronie stołu który jakby się zawiesił wpatrując się w roztapiające się lody.

- Zabił, zabił. Po prostu zapomniał jak miała na imię i teraz tak gada z imieniem każdej nowej laski jakie usłyszy. - Don wyszczerzył się serdecznie do blondyny ale przez to jakoś wyglądał równie niezdrowo jak jego kolega po drugiej stronie stołu. Amelia przełknęła ślinę i zerknęła prosząco na Lamię jakby już chciała stąd uciekać.

- Tak. A to taki nasz miejscowy folklor. - kapitan wtrącił się swobodnym tonem jakby objaśniał turystom jakąś miejscową anegdotę. A Dingo jakby nigdy nic wrócił do pałaszowania lodów z miseczki.
- A tak wracając do tematu to gdzie służyłaś? - zapytał patrząc ciekawie na dziewczynę o ciemnych włosach.

- Folklor, creepy pasty. Byle kolorowo - zaśmiała się, obejmując pocieszajaco blondynkę ramieniem - Dobrze że tylko gada, bo jeśli ktoś wpadnie na genialny pomysł żeby na tę ślicznotkę podnieść rękę to mu ją upierdolę przy samej dupie. Zębami - dorzuciła lekkim, pogodnym tonem, ale oczywiście kapitan znowu musiał zacząć drążyć.
- I kto tu się bawi w empi, co? - parsknęła, wracając do jedzenia lodów i tylko gapiła się na Małego aż w końcu prychnęła - Ciśniesz jakbyś mnie znał, jak coś ci kiedyś naobiecywałam to wybacz kotku, ale nie pamiętam - wzruszyła ramionami i jadła jeszcze chwilę w milczeniu, aż wreszcie sapnęła, zeszło z niej też powietrze.
- Służyłam… czas przeszły, fakt. Nas już nie ma - pokręciła głową, markotniejąc i skupiając uwagę na misce - 7th Independent Combat Engineer Company z 7th Combat Engineer Batalion. 7th ICEC. - przyznała wreszcie, biorąc się za przerwaną konsumpcję - Lamia Mazzi. Saper w stopniu starszego sierżanta. Bękart Diabła. A ty jak masz na imię? Skoro już się wyprułam łącznie z numerem buta byłoby miło dostać odpowiedź. Bez wykrętów.

- Steve. Steve Mayers.
- oficer odpowiedział pogodnie i łagodnie jak i do tej pory. Skończył chyba swoją filiżankę bo odłożył ją i zabrał się za lody. - Wracamy z pracy. - powiedział jakby pracował w piekarni. Zjadł kolejną łyżeczkę lodów i sięgnął po kolejną. - Obicałem chłopakom, że jak zdążymy przed południem to stawiam im tutaj co tylko zechcą. - wskazał oblodzoną łyżeczką na swój zespół przy stoliku.

- Mówiłem, że nas wyroluje. Trzeba go było cisnąć by stawiał nam w “Honolulu”. - Don zamarudził jako chyba najbardziej wygadany z nich wszystkich.

- Daj spokój. Prawie zarżnęliśmy furę. Ledwo wróciliśmy. - Cichy odezwał się po raz pierwszy odkąd Lamia się przebudziła. Też kończył swoją miseczkę.

- Dlatego przyjechaliśmy od razu tutaj. W bazie byśmy utknęli na dobre na ich paskudnym żarciu. No ale niedługo i tak tam musimy zasuwać. - oficer wtrącił się w słowa swoich podwładnych.

- No. Ale nie pytaj o nic więcej bo to tajne. Jak ci powiemy to będziemy musieli cię zabić. Wszystko co jest związane z misjami Thunderbolts jest tajne, ściśle tajne albo supertajne. - Don nie omieszkał wspaniałomyślnie wyjaśnić i podkreślić tego faktu z jak super jednostką siedzą sobie tutaj przy stole. Zwłaszcza Lamii której położył dłoń na jej ramieniu. A starsza sierżant co jak co ale o komandosach z Thunderbolts rzeczywiście słyszała. Może nie buszowali po samym Froncie. Ale byli bardzo mobilną jednostką zwalaczającą całe zaplecze frontu z bandytów, band mutantów, rajdów robotów, pojedynczych robocich rajderów i tego całego tałatajstwa jakie mogłoby się pokusić o niszczenie transportów na Front, ataki na konwoje z rannymi, pojedyncze bazy, szpitale i pomniejsze osady jakimi zwykle nie było sił aby należycie je obsadzić regularnym wojskiem więc albo radziły sobie same albo korzystały z pomocy drugo i trzeciorzutowych formacji. No chyba, że właśnie operowali tam Thunderbolts.

- Słyszałem o Bękartach. - odezwał się po chwili zamyślenia kapitan skrobiąc dno swojego pucharku. - W gazecie o nich pisali. A potem spotkaliśmy jednego. Eskortowaliśmy konwój z rannymi. Straciliśmy ciężarówkę. Trzeba było przepakować rannych na resztę wozów. Ale był taki ścisk, że nawet my, z eskorty część wzięliśmy. Jednego do naszego wozu. On właśnie miał naszywkę Bękartów. Przywieźliśmy go tutaj. Potem zabrały go służby sanitarne w Szpitalu Wojskowym. Nie wiem co się z nim stało ani jak się nazywał. Nieprzytomny był całą drogę. Marnie wyglądał. Jakoś w lecie to było. W lipcu albo na początku sierpnia. Wtedy dużo transportów z północy eskortowaliśmy. Jak wahadło. W jedną i drugą stronę. - kapitan streścił krótko wydarzenia sprzed kilku tygodni. Dokończył pucharki i spojrzał na resztę. Też skończyli.
- Helen! Można cię prosić?! - zawołał w głąb lokalu i z pomieszczenia dobiegło znowu krótkie potwierdzenie.

Mazzi siedziała sztywno, zaciskając mokre od potu dłonie i gapiąc się w stów, kręcąc z niedowierzaniem głową.
- On… jesteś pewny że to był on? - podniosła wzrok, wwiercając go w kapitana - Meżczyzna. Na przełomie lipca i sierpnia… - zamknęła oczy biorąc głęboki oddech. Jeśli to prawda, jeśli ktoś jeszcze przeżył…
- C… co z tą waszą bryką jest nie tak? - uchyliła powieki, odkladajac na razie na bok kotlujące się w głowie emocje - Jeśli prócz ego, zmieściliście tam jeszcze torbę z narzędzami połatam na szybko co się da. Zależy jak bardzo zajechaliście silnik… - wzruszyła ramionami - Przynajmniej dojedziecie do bazy, gdziekolwiek by to nie było… jestem wam to winna. Myślalam że tylko mnie wyciągnęli z tego piekła w lecie - dokończyła zanim zdązyła ugryźć się w język.

- No pewnie. Sam mu podałem morfinę. Ale przez te bandaże niewiele było go widać. - Don trochę zelżał ze swojej zwyczajowej błazenady starając się oszczędzić sierżant trosk o los kogoś z jej oddziału. - Pójdź do Wojskowego. Powinni mieć go w rejestrze przyjęć. Pierwszy tydzien sierpnia albo ostatni lipca. Nie pamiętam już bo non stop byliśmy w drodze i już mi się wszystko popieprzyło z tamtego czasu. - sanitariusz podpowiedział co zapamiętał nieco wracając na koniec do swojego lekkiego tonu.

- Cichy. Co jest z furą? - dowódca wywołał swojego człowieka pytając go o ekspertyzę.

- Gruchot. Ale doturla się do bazy. Jak nie to niech nas ściągną. - wyglądało na to, że Cichy jest kierowcą skoro robi za motoryzacyjnego eksperta. Ale jakoś na razie bardziej wydawał się zajęty kończeniem lodów niż losem ich fury.

- Pokaż Lami. Może coś razem tak spartaczycie w tym gruchocie, że nie trzeba będzie nas ściągać. - oficer machnął głową w stronę łazika. Cichy zerknął na niego, zerknął na Lamię, złapał za talerzyk z ciastem i wstał dając znak głową aby poszła za nim.

Podeszli do terenówki i kierowca po prostu skinął głową na maszynę. No i jak tak sierżant ją pooglądała doszła do wniosku, że to pewnie całkiem dobry a nawet świetny sprzęt zmotoryzowany był. Ale nie w tej chwili. W tej chwili to rzeczywiście był gruchot i właściwie z miejsca powinien stanąć w warsztacie. Z bliska jeszcze bardziej wyglądało jakby sie czymś zderzyli od frontu. I przednimi nadkolami. Drzwiami nie bo ich nie było. Nie była pewna czy teraz je stracili czy w ogóle nie były zamontowane. Tyl też pokiereszowany. No i te ślady po kulach. I od frontu i od tyłu. I błoto. I chyba nawet krew. I kurz. No takimi prostymi narzędziami z torby mechanika, tak na poczekaniu niewiele można było poradzić.

Cichy dał jej się napatrzeć tak z pół ciastka a potem wpakował się na siedzenie kierowcy i sięgnął po torbę. Rzucił ją na ziemię obok przedniego koła i postukał w nie. W końcu klęknął i wskazał coś łyżeczką. Gdy Lamia się nachyliła i zajrzała do ujrzała. Znaczy poza tym, że od spodu też chyba po czymś czy po kimś przejechali. To jeszcze utkwił tam jakiś metalowy zadzior jaki owinął się wokół ośki, wlazł w zawieszenie, i szorował pewnie sypiąc iskry po tym wszystkim łącznie z obręczą i kołem.Od biedy można było to spróbować odciąć i liczyć, że osłabione koło i zawieszenie przejedzie ten ostatni kawałek do bazy. Resztą właściwie nie było się co przejmować bo do tego potrzebny był warsztat ekipa, części i czas jakiego tutaj nie mieli.

Dziewczyna kucnęła nad torbą, przeglądając zawartość, a minę miała zamyśloną. Przekładała szpej, główkując co zrobić z najnowszym fantem. Jeśli machnęłaby ręką nikt nie powinien robić pretensji, lecz wewnętrzny impuls nakazywał wziąć się w garść, a następnie do roboty. Ze zobowiązań należało się wywiązywać, poza tym na czymś podobnych polegała kiedyś jej praca, tak przynajmniej Mazzi się wydawało. Był też inny, prosty fakt nie do zignorowania: o swoich się dbało. Szczególnie jeśli mieli zamiar dalej jechać w trasę, a nikt nie gwarantował bezpieczeństwa na Pustkowiach, choćby teoretycznie znajdujących się pod kontrolą wojska. Teoria i praktyka lubiły brać rozwód w często najgorszych możliwych momentach, sprawna fura ratowała wtedy życie.

- Daleko jest ta baza? - rzuciła pytaniem, prostując plecy. W dłoni ściskała niepozorną puszkę aerozolu i uśmiechała się samymi ustami. Skórzana kurtka wylądowała na masce, buty na obcasie stanęły karnie tuż przy kole, zaś saper wskazała druciany węzeł na osi - Pozbędziemy się tego, przestanie trzeć. Fura jest w takim stanie, że lepiej nie ryzykować niepotrzebnego tarcia i możliwości zapłonu. Jeszcze nie gubicie oleju ani wachy, ale lepiej nie sypać na to iskier kiedy zaczniecie. Pomożesz? Ja psikam, ty odłupujesz.

Cichy okazał się rzeczywiście cichy. Wydawało się, że gdy dało się obyć bez słów to się nie odzywał. Pokiwał głową na znak zgody akurat jak skończył swój kawałek ciasta. Odłożył talerzyk na maskę łazika i ten biały krążek wydawał się razić oczy z ciemnymi barwami zabłoconej i zakurzonej terenówki.
- Tutaj, w mieście. - odparł klękając przy przednim kole i bez słowa biorąc w dłoń młotek. Dał znać, że jest gotowy i można było zacząć operację.

Ciekły azot na pewno pomógł ale pechowo już był na wykończeniu. Więc chociaż metal został nadkruszony skrajnie niską temperaturą to jednak te ułatwienie sięgało tylko jego wierzchniej warstwy. Na szczęście było to dość cienki tylko bardzo skręcony metalowy badyl więc tych warstw zbyt wiele nie było. Po chwili tłuczenia młotkiem, odpiłowaniu kilku kawałków udało się pozbyć tego zbędnego balastu. Wtedy kierowca otrzepał dłonie i wrzucił narzędzia do torby. Samą torbę podniósł i wrzucił gdzieś do wnętrza pojazdu. Gwizdnął krótko dając znak, że robota zakończona. Pozostała trójka weteranów bez ociągania podniosła się ze swoich miejsc i dwójka z nich ruszyła do terenówki. Kapitan tak jak obiecał wyjął portfel i zostawił na stole bony.
- Dzięki Helen! Do następnego! - pożegnał się z obsługą a ta pomachała i pożegnała ich uśmiechami. - Trzymajcie się chłopaki. - oficer machnął na pożegnanie do czwórki szeregowców a ci zerwali się aby mu zasalutować ale on tylko dał ręką znak, że to zbędne i wrócił do umorusanej terenówki.

- Gotowi? No to pakować się. - powiedział spokojnie i jego ludzie zaczęli wsiadać do samochodu. Cichy od strony kierowcy, Dingo zaczął przekładać zostawiony ckm aby się móc z nim pomieścić z tyłu i podobnie Don zajął miejsce obok niego. Kapitan najwidoczniej siedział z przodu od strony pasażera.

W międzyczasie Mazzi patrzyła na przybrudzone dłonie, zginając i rozginając palce. Poklepała się po kieszeniach aż znalazła zwiniętą w kulę bandanę. Strzepnęła ją, po czym zabrała się za doczyszczanie skóry. Wróciła też w kamasze, chociaż tym razem cywilne.
- Dostajecie przepustki po robocie? - popatrzyła na Steve’a z ukosa, udając że większą wagę przykłada do czynności higienicznych - Może dacie się w wolnej chwili wyrwać na miasto i postawić sobie lody? Czy co tam preferujecie.

- Może. A gdzie bywasz? Masz jakiś namiar?
- oficer delikatnie wzruszył ramionami i równie subtelnie się uśmiechając uśmiechem pełnym łagodności. Ten uśmiech był jakoś w stanie zaprzeczyć jego wyglądowi który wskazywał jakby właśnie na chwilę wrócił z wojny by wkrótce znów się w nią zanurzyć. Pozostała trójka zajęła już miejsce w terenówce i czekali już tylko na swojego dowódcę.

- Ty już się tak nie uśmiechaj, co? - dziewczyna zmrużyła oczy w rozbawieniu, ściągając usta w dziubek i robiąc dwa kroki do przodu - Bo znowu zemdleję i będziesz musiał mnie łapać - dokończyła siląc się na powagę, chociaż spojrzenie miała figlarnie wesołe. Stanęła tuż przed oficerem, patrząc do góry, tam gdzie jego oczy - Pytaj w Domu Weterana, pokoju ci nie podam, bo dopiero dziś wyszłam ze szpitala… w sumie dwie godziny i małe zakupy temu - wzruszyła beztrosko ramionami, jakby gadała o pogodzie - A ciebie gdzie szukać?

- W “Honolulu”
- kapitan uśmiechnął się jakby powiedział jakiś kawał, wsiadł w samochód i po dwóch zgrzytach Cichy uruchomił silnik i z taką samą werwą z jaką zajechali przed lokal z taką odjechali. Sądząc pod odgłosach maszyna musiała dostać wciry no ale jak nie jechali zbyt daleko to powinni dojechać. Lamia poczuła jak ktoś przy niej stanął.

- Chcesz z powrotem swoją torbę? - Amelia odezwała się po chwili pokazując, ze wciąż trzyma torbę Lamii jaka ta jej dała na przechowanie całej tej niespodziewanej afery. Przy stoliku czwórka szeregowych też już się zbierała z trochę zmieszanymi minami. W międzyczasie lodziarnia zapełniła się na nowo ludźmi i teraz, poza dwoma złączonymi stolikami, wyglądała już prawie tak jak wtedy gdy obie z Amelią tutaj przyszły.

Mazzi kiwnęła głową, odbierając ciężar od blondynki, przestała się jednak uśmiechać. Przełknęła za to głośno ślinę, wałkując w głowie że jest południe w cholernym Sioux Falls.
- Potrzebuję broni, źle się bez niej czuję. Muszę mieć broń - odpowiedziała po chwili, gapiąc się przed siebie pustym wzrokiem - Wiesz gdzie ten Wojskowy Szpital? Daleko? Dzięki Amy i przepraszam za ten burdel. Miałyśmy iść na lody - przymknęła oczy, wypuszczając ze świstem powietrze - Jak załatwimy Ramsaya mogę mieć prośbę? Pójdziesz ze mną do tego szpitala i… i do biblioteki? - wzdrygnęła się, prostując plecy - Czas przestać uciekać… jeśli mówili prawdę, w mieście jest ktoś ode mnie. Będzie wiedział co się stało… znaczy wiadomo co się stało - splunęła w piach - Poda detale. Jeśli masz inne plany, spoko, zrozumiem. Nic na siłę - odwróciła się do niej już z uśmiechem przyklejonym do twarzy.

- Tak, wiem gdzie ten szpital. Ale to w innej części miasta. Jak chcesz to możemy tam pojechać. Tylko nie wiem czy zdążymy między Ramsey’em a powrotem Betty. - blondynka ujęła pocieszająco dłoń ciemnowłosej i mówiła łagodnym, cichym głosem. - A do biblioteki możemy iść teraz bo to tam. - wskazała głową na jeden z widocznych na drugim krańcu placu budynków.

Serce nakazywało rzucać wszystko i jechać, załatwić sprawę od razu. Znaleźć w końcu odpowiedzi, nie tylko garść wskazówek na to kim jest. Rozsądek przemawiał podobnie i tylko strach podpowiadał ucieczkę jak najdalej. Mazzi popatrzyła na Amelie umęczonym wzrokiem, lustrujac ją od góry do dołu. Wpakowała blondynę w kabałę z przenosinami, będzie świnią jeśli nagle wypnie się i poleci ganiać widma. Miała swój oddział, fakt. Amy też do niego należała. Tak samo jak Betty. Nowe życie, lepsze czasy.

- Jeśli żyje, jeden dzień dłużej powinien wytrzymać… a jeśli umarł to i tak pozamiatane - odpowiedziała wreszcie, mając wrażenie że ktoś wypruł jej bebechy, rozwieszając je na pobliskim płocie - Chyba że przekręci się dzisiaj… albo wypisze i zniknie razem z odpowiedziami - przełknęła ślinę, nie wypadało pluć w miejscach publicznych, tych cywilizowanych. Podjęła jednak decyzję - Odstawię cię po Ramsayu do Betty, rozpakujesz się na spokojnie i poukładasz swoje życie, na razie na półki, ale to zawsze jakiś początek. Ja sprawdzę szpital… powiesz Betty co i jak, ok? Wynagrodzę jej… jutro, pojutrze. Dziś - zdobyła się na sztywny grymas uniesionych w górę kącików ust - Chodźmy do biblioteki, mówiłaś że tam pracowałaś, albo często bywałaś. Na pewno będzie w porządku? Pamiętaj że jestem tu obok, ubezpieczam cię - wzięła dziewczynę za rękę i ścisnęła mocno - Biblioteka, spluwa, Ramsay… rozpakowywanie i szpital równolegle. Jak się sprężę zdążę zanim wróci Betty, a teraz lecimy - pomachała czwórce szeregowych na pożegnanie, by zaraz zacząć ciągnąć blondynę ku odpowiedniemu budynkowi.

- W porządku. - blondyka zgodziła się chociaż wydawało się, że zmiana późniejszych planów niezbyt przypadła jej do gustu. Na razie jednak poprowadziła ją przez plac w kierunku wskazanego wcześniej budynku. Na pożegnanie szergowcy też im pomachali rękami i posłali standardowe pytania czy jeszcze tu będą ale chyba nadal byli zbyt przytłoczenie niedawną obecnością Thunderboltów aby pokładać wiarę w kolejne spotkanie z tymi odchodzącymi dziewczynami.
 
Driada jest offline