Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-02-2019, 12:52   #74
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MAZATLAN, 28 maja, noc


Alvaro Perez „Oreja”

Ciemność nadpłynęła na Alvaro. Uderzyła w niego z siłą tarana.

Ten fizyczny atak był tak zaskakujący i tak brutalny, że przez chwilę Ucho nie był w stanie zareagować. A potem poczuł, że unosi się w tej ciemności, niczym wrzucony do głębokiej, lodowatej wody. Dryfuje zawieszony między ciemnością i światłem, życiem i śmiercią. Bezwolny i szczęśliwy, lecz jednocześnie sparaliżowany strachem.

Pojawiły się obrazy. Chaotyczne i , jakby je sam określił, popierdolone. Miasta w dżunglach, zaćmienie słońca, zaćmienie księżyca, gwiazdy wirujące na czarnym niebie niczym świetliki z ADHD i na amfetaminie. Wirował wraz z tymi gwiazdami. Widział miasta obracające się w ruinę. Widział strumienie krwi spływające po stopniach indiańskich piramid. Widział upadek cywilizacji. Widział narodziny i zgony setek tysięcy istnień pozbawionych jakiegokolwiek znaczenia. Pustych i niepotrzebnych – sprowadzonych do prostych popędów – przetrwać, zostawić potomstwo, zdechnąć.

I trwał pomiędzy nimi. Ukryty bóg. Koszmar w ciemnościach. Potężny i niepowstrzymany.

Przez chwilę znów był sobą. bandziorem z meksykańskich ulic. Twardym i ostrym. Zatopiony w ramionach Mistrza, który wgryzł się w jego szyję zębatą paszczą i pił jego krew, jak spragniony wódy pijak.

Potem znów odpłynął. W morze śmierci – czarne i zimne. W ocean, gdzie ocierały się o niego dziwne, efemeryczne kształty. A potem wlano w niego ogień. Płynne srebro. Siarkę.

Ciało zapłonęło od środka. Wybuchło, niczym supernowa. Chyba krzyczał. lecz krzyk ten dławiło potężne, demoniczne objęcie Mistrza.

A potem wszystko umarło. Krzyk, światła, wszechświat i Orejo pogrążył się w najczarniejszym z czarnych snów, lecz pozbawionym jakichkolwiek obrazów.

Mistrz zakończył Objęcie.


Tito Alvarez i Angelo Gabriel Martinez

Przyczaili się w ciemnościach. Nie było tak prosto.

Część Azteków odpaliło maszyny i pojechało dalej, drogą. Czterech motocyklistów jednak ruszyło w las, na stok, gdzie ukryli się Tito i Angelo.

Jeden z nich przykucnął nagle i po chwili podniósł się trzymając palec w ustach.
A potem zaczął wbiegać na wzniesienie.

To, w jaki sposób to robił, zaprzeczało zdrowemu rozsądkowi. Motocyklista poruszał się długimi susami. Zwinnie, niczym jakieś zwierzę. Pokonywał wzniesienie z szybkością, którą można było tylko podziwiać. I kierował się prosto na kryjówkę Węży.

Gdyby nie było to myślenie szaleńca, wydawać by się mogło, że przyciąga go krew – jak rekina.
Było pewne, że ich znajdzie, i ukrywanie nie miało sensu.

I wtedy do akcji włączył się Coco.

Jak duch pojawił się prosto przed wspinającym się motocyklistą. Ten zatrzymał się, przywarł, jeszcze bardziej upodabniając się do zwierzęcia.

- Oni należą do Xolotla!

Nagłe pojawienie się Coco powstrzymało wspinaczkę Azteka. Reszta motocyklistów, wspinająca się znacznie wolniej niż ich kumpel, też stanęła w bezruchu, chociaż w ich rekach pojawiły się pistolety i pistolety maszynowe.

- Loco Coco – Aztek rozpoznał snajpera. – Zapowiada się naprawdę ciekawa noc.

- Spierdalajcie – wykrzyknął Coco.

Nie wiadomo czy do Tito i Angela, czy do członków MC.

A potem Aztek rzucił się na Coco. Atak był tak szybki, że ludzkie oko nie było w stanie za nim nadążyć. Jednak Coco był jeszcze szybszy. Z sykiem, niczym kot, przebiegł po pniu niemal pionowego drzewa. Odbił się od jednego pnia, od drugiego, niczym jakaś wiewiórka, a potem wylądował za plecami motocyklistów na dole. Wszystko to w góra trzy uderzenia serca.

A potem zaczął uderzać nożem, a gangerzy z Aztec MC padali, jak małe dzieci w zderzeniu z zawodowym bokserem. Po chwili został tylko ten, który podjął się wspinaczki.

- To oznacza wojnę, Coco Loco. Wiesz o tym.

- Wiem, Yzyko. Lecz to nie nasze Gniazdo ją zaczęło. Pamiętaj o tym, gdy dojdzie do Czystki. – Walczymy, czy idziesz w chuj.

Dziwna niemoc, która trzymała do tej pory Tito i Angelo puściła. I nagle okazało się, że nie są sami. Przy nich, niczym zjawa z koszmaru, stał innym motocyklista w kurtce Azteków. Nie znali go. Nie mieli pojęcia jak pojawił się pomiędzy nimi.

Miał szarą twarz i oczy szare i wyblakłe, niczym brudny lód. Rozdziawił usta, z których wylewała się krew i w których lśniły dwa wielkie, demoniczne kły i z sykiem, rzucił się w stronę Angelo. Niczym sama śmierć.

W ułamku sekundy znalazł się przy Wężu, obalił na ziemię i odchylając głowę w bok, wgryzł się w jego szyję, wyszarpując kawał mięsa i otwierając paskudną, krwawiącą ranę.

Yzyko i Coco zwarli się ze sobą w walce, która wyglądała tak, jakby toczyła się w powietrzu. Ale ani Tito ani Angelo nie miel czasu, by podziwiać ten nieludzki popis sprawności. Sami musieli walczyć o życie.

Lecz była to walka z wiatrakami.

Aztec z zębami porzucił krwawiącego Angelo i rzucił się na Tito. Stary bandzior zdążył strzelić w niego dwa razy – trafiając w pierś i szyję, ale atakującego to nie powstrzymało.

Dopadł Tito, wytrwał broń z ręki a potem, z łatwością dziecka miotającego zabawkami, cisnął nim w drzewo znajdujące się dobre dziesięć metrów niżej. Z siłą, od której kręgosłup i kości musiały popękać w ciele Alvareza jak patyczki.

Ciemność objęła starego Węża zimnymi ramionami. W chwilę później dołączył do niego Angelo, tracąc przytomność z upływu krwi.


Javier Orozco

Rynek o tej porze był pusty. Pusty, cichy i ciemny. Większość świateł nie działała, a te co działały nie dawały zbyt wiele jasności.
Xavi stanął pod miejskim zegarem. Dziwnie zobojętniały. Nie czuł strachu. Kokaina krążąca w jego żyłach robiła swoje. Czuł się niczym młody bóg.

Kiedy pojawili się obok niego ludzie w płaszczach, przebrani niczym wielbiciele opery, początkowo uznał je za narkotykowy zwid. Dopiero, kiedy otoczyły go zimne, chude ramiona, unosząc w ciemność, w mrok, zrozumiał, że nie śni.

Lecz potem ktoś uderzył go w głowę – na tyle mocno, że stracił przytomność i popłynął rzeką mroku, ku jej podziemnemu źródłu nawet nie zdając sobie sprawy, dokąd prowadzi go zły los.

MAZATLAN, 29 maja, noc

https://www.youtube.com/watch?v=il1nEcAVoVk

Alvaro Perez „Oreja”

Obudził się, czując że jest mu zimno. Że ciało ma sztywne i pozbawione ciepło. Usiadł, uświadamiając sobie, że leży w płytkim grobie. We wgłębieniu, które ktoś wyżłobił w skale podziemnej jaskini.

Mimo, że nie dostrzegł żadnego źródła światła, to jednak dobrze widział wilgotne ściany groty, czuł przesycone solą powietrze i odór gnijących resztek, widział siedzące pod ścianą, ubrane na czarno postacie. I jego. Xolotla.

Mistrz emanował jakąś wewnętrzną siłą mimo swojej zwierzęcej, demonicznej aparycji. Alvaro wstał i ruszył na jego spotkanie, czując … niesamowitą więź łączącą go z tą istotą. Mądrą, potężną i wielką.

Czuł też innych. Członków Gniazda. Czuł ich zazdrość i podziw. Tylko nieliczni spośród nich zostali Objęci przez Mistrza. Przeprowadzeni na ścieżki, którymi kroczyli, przez samego Xolotla. Ten zaszczyt spotykał jedną osobę na kilkaset lat. Reszta Gniazda miała … pośledniejsze pochodzenie. Słabszą krew, rozcieńczoną przez kolejnych potomków Xolotla.

- Oreja – powiedział Mistrz. – Chodź za mną.

To nie była prośba. Ani polecenie.

Ruszyli przez podziemne korytarze. Mijając zmurszałe szkielety w ścianach. Było ich w sumie kilkunastu. szesnaścioro, może osiemnaścioro. Gniazdo. Jego nowa rodzina. Nowy gang.

Doszli do większego pomieszczenia, w którym, na środku, w oczy rzucał się spory stos kamieni. Większych i mniejszych kawałków skał, które wyraźnie przykrywały jakąś dziurę czy coś podobnego. Na szczycie tej piramidki leżał trup. Ubrany w resztki skórzanej kamizelki w której Oreja rozpoznał barwy Aztec MC. Z ciała motocyklisty niewiele zostało, a krew …

.. jak ona pachniała. Zapach krwi spowodował, że Alvaro poczuł … głód.
Zapragnął nagle zaczerpnąć posoki w dłonie i zanurzyć w niej usta. Pić. Chłeptać, jak zwierzę, aż do przesytu.
Poczuł, że coś dzieje się z jego ustami. Zęby … zmieniły kształt. Jak u Mistrza, lub u wilka, były teraz samymi kłami.

I wtedy Oreja zobaczył Javiera.

Chłopak siedział, przywiązany do krzesła, podtrzymywanego przez dwóch bladych członków Gniazda. Miał otwarte, szkliste oczy, włosy zlepione krwią. Nie był chyba jednak świadomy tego, co dzieje się z nim w ciemnościach.

Xolotl złowił jego spojrzenie.

- O jego losie zdecydują Węże .

Mistrz nie mówił. Ucho słyszał jego myśli w swojej głowie.

Krew Azteca spływała w dół. Ściekała pod kamienie i kawałki skał. I Oreja zrozumiał, co znajduje się pod tym stosem. Czy raczej kto.

- Jeżeli uda się im wydostać .


WSZYSCY, POZA JAVIEREM OROZCO

Była ciemność.
Taka zimna i gęsta.
Pierwotna i niemożliwa do przegnania.

Spali w niej. Snem, w którym nie bije serce. Snem, w którym nie poruszają się puca. Snem, który głupcy nazywają śmiercią.

A potem pojawiła się drobinka czerwieni w tej czerni. Zapach, który spowodował, że jeden po drugim otworzyli oczy. Nieświadomi niczego, poza tym, że ich ciała wypełnił ból. Z zaciśniętych przez śmierć szczęk wydobył się jęk.

Ucho, stojący ponad stosem kamieni usłyszał go i poczuł, że robi mu się zimno. Jęk był niczym szept udręczonych dusz. Straszny. Przerażający. Słaby.

Potem ciała zrozumiały, że nie mogą się ruszać. Że są splecione ze sobą. Przyciśnięte do siebie. Przywalone czymś ciężkim. I pojawił się głód. Rozpalone do białości żelazo zaszyte w brzuchu. Ogień w gardle. Ciała działały instynktownie. Mięśnie zaczęły pracować. Napinać się, szarpać przestrzeń nad sobą. Nozdrza złowiły woń – słodką obietnicę życia. I nic poza tą obietnicą w tej chwili się nie liczyło.

Prowadził ich instynkt. Wola istnienia ponad świadomością, która jeszcze nie obudziła się ze snu, zwanego śmiercią. Z gardeł wydobywały się skomlenia, ciche skowyty – lecz nie słyszeli ich, skupieni na wabiącej ich ku górze woni.

Oreja zobaczył, jak kopiec porusza się. Z góry spływały pierwsze kamyczki. Stoczył się większy kamień. Pierwszy, drugi, po nim kolejne. Jakby pod skałami, przygniecione, próbowały wyswobodzić się zwierzęta.

Pęd ku górze. Pracować mięśniami. Zrzucić z siebie ten ciężar. Wyplątać z objęć kogoś obcego.

Bezwolne stworzenia rodzące się w bólach do nowego … istnienia.

Pierwszy na powierzchnię wygramolił się Hernan, za nim Juan i Angelo. Trudno ich było poznać. Zakrwawieni, w poszarpanych ubraniach, z oczami płonącymi krwistą czerwienią – wyglądali niczym stworzenia z sennych koszmarów. I w sumie nimi byli.

Pełzali po ziemi. Słabi, jak nowonarodzone szczury. Kierując w stronę siedzącego na krześle Javiera. W końcu na powierzchni znalazł się Tito. Najwolniejszy z całej grupy.

Nagle w jaskini pojawiła się dwójka członków Gniazda. Prowadzili przed sobą młodą dziewczynę. Góra czternastoletnią. Jej nagie ciało spływało drobinkami krwi.

Oreja poczuł jej zapach i głód zalał go falą fizycznego pożądania. Miał ochotę rzucić się na dziewczynę. Wgryźć się w jej ciało i poczuć smak krwi w ustach. W gardle.

Reszta Węży – pozbawiona jeszcze świadomości tego, co się z nimi dzieje zatrzymała się. Brudne twarze napięły się w maski pożądania. Wahały.

Wabił ich Javier i wabiła dziewczyna wprowadzona przez członków Gniazda. Ich otumanione umysły nie miały jak podjąć decyzji.

- Wybieraj. Ona czy on. .

Twarz dziewczyny wdała się Oreji znajoma. Nie potrafił sobie jednak przypomnieć imienia. Ani tego, skąd zna tą twarz.

I wtedy Xavi otworzył oczy. Lecz chyba niczego nie zdołał zobaczyć w ciemności.

JAVIER OROZCO

Xavi otworzył oczy, lecz zobaczył wokół siebie gęstą ciemność. I słyszał w niej jakieś niepokojące dźwięki. Szmery, szepty i szurania, jakby coś lub ktoś pełzał po podłodze.

Był słaby. Czuł, że kręci mu się w głowie, jakby stracił sporo krwi.

Nie miał pojęcia gdzie jest i jak trafił w to czarne, pachnące zgniłymi wodorostami i solą miejsce.

I czuł strach. Paraliżujący zmysły i odbierający wolę strach.

Jeszcze nigdy w życiu chyba się tak nie bał.
 
Armiel jest offline