Leżący wciąż przy kolumnie MJ nie miał takich dylematów, jak skuleni dobry kawałek za nim sanitariusze. Jego drobne ciało, napięte jak powróz trzymający wściekłego bramina, wtulone w załamanie terenu wokół narożnika, pracowało jak nakręcony sprężynowy mechanizm. Strzelano do niego... a on odpowiadał ogniem. Do tego go szkolono. Z każdym złożeniem się do strzału bladły wspomnienia pół roku w służbie Legionu, kiedy był kimś innym.
Teraz znów był żołnierzem i robił to, co żołnierz umie najlepiej. Walczył.
Wedle jego rozeznania na lewej stronie galeryjki, którą przed chwilą przemeblowała eksplodująca kula ognia - nie było już wrogów. Łatwo było to zgadnąć, bo z tamtego kierunku nikt już do niego nie strzelał. Facet z obrzynem po drugiej stronie schodów robił więcej huku niż szkody, bo jego chmury śrutu, choć latały wszędzie wokoło z wizgiem przypominającym chichot jakiegoś derwisza z piekieł, wzbijały jedynie kolejne obłoczki pyłu w przestrzeni galeryjki. Facet z samopałem właśnie wyciągnął się jak długi na schodach, brocząc krwią z kilku sporej wielkości dziur w pancerzu.
Pozostał tylko ten z repeaterem. Zdążył już załadować i teraz znów szachował ogniem prawą stronę galeryjki, raz po raz strzelając, gdy tylko młody strzelec spróbował wychylić głowę i wycelować. Może i nie był zbyt doświadczony... ale nie był głupi.
Trzeba go jakoś przechytrzyć, pomyślał MJ. I w tej właśnie chwili wpadł mu do głowy na szybko pewien pomysł.
Gdy kolejny pocisk z wrogiego repeatera uderzył w kolumnę, MJ wrzasnął. Nie, nie z bólu, który niewątpliwie by poczuł, gdyby faktycznie oberwał.
Ale bardzo się postarał, by tak to właśnie zabrzmiało.
W rzeczywistości MJ leżał wciśnięty między narożnik galeryjki i ciało legionisty z obrzynem. Jego repeater, pozornie niedbale leżący, był w gotowości, by w ułamku sekundy unieść lufę, wycelować w odległą sylwetkę wrogiego strzelca i nacisnąć spust.