Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-02-2019, 12:18   #165
Micas
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

Key

Cyberpies walczył dalej. Nie poddał się. Nie miał pewności, czy Legion go rozpoznał, czy chciał go wziąć żywcem, zabić, dokonać przykładowej egzekucji, przeprogramować (jeśli miał w ogóle programistów...) czy znów zniewolić w inny sposób. Nie obchodziło go to, już nie.

Zerwał się do biegu. Ludzie krzyczeli, kiedy ich roztrącał i omijał. Strzelali. Legioniści byli generalnie takimi sobie "snajperami", ale parę kul ugrzęzło w jego pancerzu i futrzastym ciele. Bolało, ale cybernetyka zaskoczyła i wytłumiła ból - przynajmniej na jakiś czas.

Za nim dalej biegły te dwa cholerne robo-kundle.

Uciekając, Key widział i słyszał, jak płonąca wieża znów została ostrzelana - tym razem z rakiet i kontaktowych granatów. Kilka zewnętrznych eksplozji zmieniło się w jedną wewnętrzną, która wyrwała dziurę w miejscu, skąd wcześniej obrońcy miotali własnymi rakietami. Fortyfikacja całkiem ucichła.

Plus taki, że ludzie odpuścili, widząc, że dwa robopsy "sobie poradzą". Więc K-9000 uciekał. Lawirował między uliczkami malpaiskich slamsów, bezbłędnie ścigany przez dwa wspierające się nawzajem cyberpsy. Może i nie miały ludzkiej inteligencji, ale to wciąż były cyborgi skonstruowane rękoma innymi, aniżeli Legionu. Rękoma ludzi, którzy wiedzieli co robią. Mimo to, inteligencja Keya pozwalała mu utrzymać przewagę i przybliżyć go do wyjścia z Malpais.

Ale tego dnia nikt nie uciekł z tego przeklętego miasta.

Wpadł w jedną z mniejszych alejek, blisko zewnętrznego muru obronnego. Pipdog już kalkulował optymalną trasę ucieczki. Wbiec na mur i zeskoczyć na wydmę. Bramy odpadały. Poturbowałby się na wydmie, może na coś nabił... ale to była jedyna logiczna szansa. Już czuł nosem swąd wolności... ale nie dane mu było jej zobaczyć.

Zbyt późno zbystrzał, że w tej alejce były szczątki zmasakrowanych ludzi - samych napastników w płaszczach, tuż przy osmaleniach i niewielkich kraterach w ubitym klepisku. Jeden z robopsów prawie gryzł mu ogon, drugi był dwa susy za nim. Ułamek sekundy później spostrzegł, że ponad połowa alejki od jego strony licząc była "czysta". I tylko niewielkie, zagrzebane w ziemi przedmioty psuły "równość" gleby. Key je dobrze widział, zwinnie omijał każdą. Gorzej z jego ścigającym, który chyba nie był aż tak bystry. Wdepnął jedną z ciężkich cyber-łap prosto w jedną z nich. Eksplozja objęła obydwu.

Key pomknął do przodu, ryjąc pyskiem i przodem ciała w szczątkach i glebie na przodzie alejki. Czuł się... dziwnie. Wszystkie jego zmysły były na maksa otępiałe. Pipdog wręcz wrzeszczał o krytycznych uszkodzeniach i awaryjnym odcięciu nerwów, by zapobiec śmierci z szoku. Zerknął na swoje ciało.

Mina urwała mu obydwie tylne łapy - żywą przy udzie, robotyczną w kolanie; zmasakrowała też cały żywy bok i pouszkadzała ten cybernetyczny. Raczej... raczej z tego nie wyjdzie.

Plus był taki, że ten zidiociały kundel - ten robopies mniej zaawansowanego wzorca - został dosłownie rozerwany na kawałki. Byłby przetrwał, ale eksplozja skupiła znaczny procent energii na nim i doprowadziła do wtórnej detonacji w robotyce kundla. Był w dymiących kawałkach. Drugi - ten cwańszy (i lżejszy) z Denver - się zawahał, ostrożnie stąpając w stronę zmasakrowanego cyberpsa bojowego NCR. Już miał zamiar nań skoczyć, wyminąwszy pozostałe "niespodzianki", kiedy nad głową Keya zadudnił kaem. Długa seria poraniła i uszkodziła skurwiela i wepchnęła go na drugą minę - efekt był podobny, co przy pierwszym.

- Kurwa. Key... to ty. - powiedział nieco ochrypły głos. Był zmieniony. Ciężkie doświadczenia ostatniego półrocza zmieniły go prawie nie do poznania. Prawie. Wade Harris. W "klasycznym" metalowo-skórzanym pancerzu, odwieszający M60 na ramię i klękający przy zmasakrowanym psie. Wyglądał jak cień samego siebie sprzed pół roku... ale i tak lepiej, niż Key teraz.

- Spóźniłem się. - dodał ponuro - Masz jakieś stimpaki? Gdzie reszta? Dlaczego jesteś sam?

Pozostali

Barry próbował się odruchowo ratować. Pochwycił za flaszkę z gorzkim napojem, odkorkował, już przechylał do ust, kiedy ten drugi, jebany dziesięciolatek wybił mu ją z dłoni. Butelka, strzykając płynem, rozbiła się gdzieś dalej o podłogę. Próbował jeszcze drżącą ręką chwycić za woreczek z proszkiem leczącym, ale nie mógł. Odpływał.

Jakimś kątem świadomości widział (a raczej "wiedział"), że jego oprawcy - dzieciak i jego "opiekun" - ginęli od kul jego towarzyszy. Dobrze. Zemsta. Wiedział, że wygrali. Coś mu tak mówiło. To dobrze.

Czuł się... dobrze. Spokój. Cisza. Przestało go boleć. Chciał tylko pójść spać. Odpocząć. On już swoje zrobił.

Chciał już tylko zasnąć. Przymknął oczy i odetchnął. Ostatni raz. A potem była tylko ciemność - i błogi spokój...

Lucky i Jinx dalej działali z grubsza wspólnie, próbując ostrzelać oprawców Simmonsa. Pierwsza kula ze sztucera chybiła mocno, odrzut przywalił w ramię Jinxa za bardzo, powodując okropny ból z rany na łopatce. Niewiele lepiej poszło Lucky'emu, jego nabój też chybił. Zarepetowali, poprawili i huknęli znowu, obydwaj. Kolo z szok-pałą oberwał w brzuch i w odsłonięty łeb, bryzgając juchą i padając jak rażony piorunem. Z tego się już nie wykaraska. Wtedy właśnie Igła dopadła do Jinxa i poświęciła parę chwil na połatanie jego dupy (dosłownie) i łopatki.

MJ w międzyczasie był w najdogodniejszej pozycji (oprócz chłopów z lewej strony) do działania. Obejrzał sytuację, wychylił się zza balustrady. Instruktor już był martwy. Tylko ten ostatni dzieciak dźgał nieruchome ciało Barrego jak jakiś worek treningowy. Posłał mu kulkę z góry, prosto gdzieś w okolice nieosłoniętej głowy i szyi, a bachora aż zmiotło.

Utangisila i Sticky byli najwolniejsi, a to dlatego, bo udali się na dół osobiście, nie próbując ataków dystansowych. Utang, wydając z siebie dziki wrzask, rzucił się pędem przez hol, omijając podest z rzeźbą Cezara (a może legata?) na środku, przebijając się przez płomienie (które go osmaliły niczym czarnego diabła z Piekieł) i wpadł na jednego z typów rąbiących Lee. Zmasakrował go tomahawkiem i modliszką jak tuszę w rzeźni. W międzyczasie Feng miał niezły problem - na ciele miał już trzy, średnio głębokie "rąbnięcia" od siekier, które jego pancerzyk tylko częściowo wytłumił. W odpowiedzi zrobił serię fint i wepchnął swój wielki miecz we flaki tego po prawej... ale ten miecz mu się ułamał. Utang już masakrował tego z przodu, ale ten z lewej przypierdolił mu oburącz siekierą w plecy, aż mu utknęła. Padł na kolana, a legionista już chciał wyrwać narzędzie mordu i dokończyć tenże mord, kiedy lider buntowników wreszcie raczył się ponownie pojawić. Precyzyjny cios maczetą wżarł się w niechronioną szyję ostatniego rekruta, chrobocząc po kręgach szyjnych. Powrotny manewr dokończył robotę, prawie ścinając sikający wszędzie krwią łeb.

Były niewolnik ostrożnie wyrwał toporek z pleców ciężko rannego i go odrzucił. Wszyscy mogli zobaczyć, że tym "wybawcą" Fenga był Praetus. Feng spojrzał na niego, dał mu bez słowa proszek leczniczy. Praetus wprawnymi ruchami zaaplikował dawkę na jego plecy, podczas gdy wojownik wypił gorzki napój.

W międzyczasie Sticky dopadł wreszcie do Barrego. Zwalił z niego trupy i zaczął go sprawdzać. Simmons odszedł. Billy zaczął robić resuscytację, ale i to nie pomogło.

Starcie było zakończone. Nikt inny nie wybiegał. Jadalnia i kuchnia wydawały się być już puste. Ale wieża już niekoniecznie. Jakby na potwierdzenie tego, od strony fortyfikacji ryknął potężny rumor. Kolejna eksplozja. Huki wystrzałów ucichły. Były tylko krzyki rannych, okrzyki zdrowych... i zwielokrotniony tupot nóg. Słyszeli jakiś głos, który poniósł się wyraźnym echem:

- Z wieży! Wycofać się do holu! Bronić legata!

Praetus porwał za swoją maczetę i zza pazuchy wyjął jeszcze obrzyn.

- Marcus jest w biurze! - krzyknął.

Azjata pobiegł za nim, łapiąc za dwa porzucone toporki.

- Zabijcie legata i uciekajcie! - warknął, dołączając do ex-niewolnika - My kupimy wam czas!

Będąc już u góry schodów, u wylotu korytarza prowadzącego do wieży, powiódł jeszcze wzrokiem po gramolących się, może nieco niezdecydowanych członkach Drużyny B. Praetus już był w środku, waląc z obrzyna w zaskoczoną czeredę Legionistów.

- Na co się kurwa gapicie?! Wykonać rozkaz szeregowi! - zawył, wkurwiony, po czym popędził do wieży. Na swój ostatni bój.





Biały sprej - piętra wieży, pełne wrogów.
Błękitna kropka - Praetus.
Czarny sprej - biura Legata, Marcusa z Malpais.
Niebieski sprej - drzwi do biura.

EDIT (po wpisie Mike'a)
Postacie: Barry Simmons i K-9000 "Key" poległy.
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.

Ostatnio edytowane przez Micas : 06-02-2019 o 14:46.
Micas jest offline